W stronę światła

autor IWONA ŚLEDZIŃSKA-KATARASIŃSKA

redaktor Redakcja techniczna - Czesław Szałyga

opracowanie IWONA ŚLEDZIŃSKA-KATARASIŃSKA

wydawnictwo CENTRALNY ZWIĄZEK SPÓŁDZIELCZOŚCI NIEWIDOMYCH W WARSZAWIE Warszawa 1989

liczba stron 184

 

Opracowanie na podstawie materiałów CZSN i własnych: IWONA ŚLEDZIŃSKA-KATARASIŃSKA

Projekt okładki: TADEUSZ NUCKOWSKI

Redakcja techniczna: CZESŁAW SZAŁYGA

Wydawca: CENTRALNY ZWIĄZEK SPÓŁDZIELCZOŚCI NIEWIDOMYCH W WARSZAWIE.

Druk: Spółdzielnia Inwalidów „PRACA" w Przemyślu ul. Jasińskiego 2.

Ark. wyd. 17. Ark. druk. 23.

Papier offsetowy III kl. 80 g A 1.

Oddano do składania w lipcu 1989 r.

Podpisano do druku w październiku 1989 r.

Druk ukończono w październiku 1989 r.

Nr zam. 2258/89 1000 egz. S-7

 

 

 

 Spis Treści

CZĘŚĆ 1: OD WCZORAJ PO DZIŚ. (ROZWÓJ SPÓŁDZIELCZOŚCI NIEWIDOMYCH W PRL NA TLE POLSKIEJ TRADYCJI PRACY NA RZECZ ŚRODOWISKA NIEWIDOMYCH)<s 7>

1. 1  SPUŚCIZNA

1. 1. Pod zaborami <s 9>

1. 2. W niepodległej Polsce <s 12>

1. 2 BUDOWANIE STRUKTURY

2. 1. Pionierzy <s 22>

2. 2. Koleje losu <s 26>

1. 3 WYRÓWNYWANIE SZANS

3. 1. Poszerzanie pola.<s 29>

3. 2. Normalizacja <s 34>

3. 3. Zaczynano od szczotki <s 37>

4. NIE SAMĄ PRACĄ

4. 1. Być Spółdzielcą <s 47>

4. 2. Trzy razy — rehabilitacja <s 52>

1. 5 POCZUCIE WŁASNEGO „JA"

Rozmowa z prezesem CZSN — płk.. Marianem Golwalą <s 59>

CZĘŚĆ II: SPÓŁDZIELNIE I ICH LUDZIE. ZBIÓR REPORTAŻY PRZYGOTOWYWANYCH W LATACH 1987-88 PREZENTUJĄCYCH HISTORIĘ  I DZIEŃ DZISIEJSZY SPÓŁDZIELNI WCHODZĄCYCH W SKŁAD CZSN <s 65>

1. Wyrównywanie poziomu (Sp. Niew. „Elsin" w Elblągu) <s 67>

2. Zgodnie z normą (Sp. Niew. im. S. Janczura w Gdyni) <s 70>

3. Spadkobiercy (Sp. Niewidomych Pracowników w Warszawie) <s 74>

4. W sile wieku (Sp. Ociemniałych Żołnierzy w Warszawie) <s 78>

5. Próba wytrzymałości (Sp. Niewidomych „Metal" w Warszawie) <s 81>

6. Marzenia i wyobraźnia (Sp. Niewidomych w Suwałkach) <s 84>

7. Uciekinierzy (Sp. Niewidomych „Zorza" w Rynie)<s 87>

8. Druga młodość „Sinemy" (Sp. Niewidomych „Sinema" w Gdyni)<s 90>

9. Nietypowi (Sp. Niewidomych im. H. Ruszczyca w Poznaniu)<s 93>

10. Pierwsi (Sp. Niewidomych im. M. Sękowskiego w Lublinie)< 97>

11. Z orłem i dwom w herbie (Sp. Niewidomych „Gryf " w Bydgoszczy)<s 102>

12. Na styku zmian (Sp. Niewidomych „Sinpo" w Poznaniu).<s 106>

13. Trzecie, narodziny (Sp. Niewidomych „Tanew" w Biłgoraju)<s 110>

14. W oczekiwaniu na jubileusz (Sp. Niewidomych im. L. Braille'a w Kędzierzynie <s 112>

15. Nie tak blisko Bytom od Chorzowa (Sp. Niewidomych "Bytomianka" w Bytomiu Karbiu)<s 115>

16. Kuźnia kadr (Sp. Niewidomych „Praca" w Chorzowie)<s 118>

17. Na dorobku (Sp. Niewidomych „Bielsin" W Bielsku Białej)<s 122>

18. Między szczotką i komputerem (Spółdzielnia Niewidomych w Szczecinie)<s 126>

19. Niecierpliwość „Dolsinu" (Dolnośląska Sp. Niewidomych „Dolsin" we Wrocławiu)<s 129>

20. Z wysokiego pułapu (Krakowska Sp. Niewidomych)<s 133>

21. Egzamin dojrzałości (Woj. Sp. Niewidomych „Renoma" w Częstochowie)<s 137>

22. Pałac na wysypisku (Sp. Niewidomych im. 19-go Stycznia w Łodzi)<s 141>

23. Dewizowcy (Sp. Niewidomych „Piast" w Sulechowie)<s 146>

24. Zaczynali od rękodzieła (Sp. Niewidomych „Promet" w Sosnowcu) <s 149>

25. W oczekiwaniu na „spocznij" (Sp. Niewidomych „Nadodrze" w Bytomiu Odrzańskim)<s 153>

26. Najważniejsi (Sp. Niewidomych „Biersin" w Bierutowie)<s 157>

,s 4

27. Życiorys z pozytywnym wydźwiękiem (Sp. Niewidomych w Kielcach)<s 160>

28. Spod znaku „trzynastki" (Sp. Niewidomych im. J. Marchlewskiego w Białymstoku) <s 163>

29. Wygrać wyścig z czasem (Sp. Niewidomych „Start" W Przemyślu)<s 166>

30. Bez kompleksów (Sp. Niewidomych w Radomiu)<s 171>

31. Okres przejściowy (Sp. Niewidomych „Prodlem" w Olkuszu)<s 174>

32. Sportowy duch (Sp. Niewidomych im. E. Wagnera w Słupsku)<s 176>

Aneks

1. Bydgoski „uniwersytet" (Krajowe Centrum Kształcenia Niewidomych)<s 181>

2. W służbie techniki (Zakład Budowy Maszyn i Urządzeń)<s 182>

3. W służbie załóg (Zakład Usług Rehabilitacyjno-Socjalnych) <s 183>

4. W służbie słowa (Ośrodek Informacji i Wydawnictw)<s 183>

" Człowiek nie powinien być pozbawiony błogosławieństwa pracy na skutek wypadku lub choroby. Inwalidzi nie chcą być ciężarem dla społeczeństwa, nie chcą pozostawać poza jego nawiasem ani w życiu społeczno-politycznym ani gospodarczym. Żaden bowiem, nawet największe odszkodowanie nie zrekompensuje człowiekowi jego nieprzydatności do pracy".

Prof dr Wiktor Dega

 

Część 1. OD WCZORAJ PO DZIŚ

(Rozwój spółdzielczości niewidomych w PRL na tle polskiej tradycji pracy na rzecz środowiska niewidomych).

 

1. Spuścizna

Nie sposób wyrwać obraz sytuacji społeczno-zawodowej kilkunastotysięcznej rzeszy pracujących niewidomych z kontekstu historycznego. Niezależnie od specyfiki ustrojowej, od generalnie obowiązującej w życiu społeczno-gospodarczym PRL zasady budowania "nowego ładu i porządku", trudno uznać, że to, co działo się niegdyś w środowisku niewidomych zamieszkujących ziemie polskie nie ma żadnego znaczenia dla dzisiejszych ocen i prezentacji. W jakimś sensie jest to rozdział zamknięty, przedzielony dwiema zasadniczymi dla państwowości polskiej cezurami — odzyskaniem niepodległości w roku 1918 i zakończeniem drugiej wojny światowej w roku 1945 — niemniej owa spuścizna doświadczeń, osiągnięć, i zaniedbań wiąże się nierozerwalnie, przynajmniej z początkami powojennych działań wśród i na rzecz niewidomych.

 

2 1.1 Pod zaborami

Kondycja społeczna osób dotkniętych kalectwem utraty wzroku nie odbiegała zapewne w Polsce od ich sytuacji w całej Europie.

Żyjący jakby poza społeczeństwem mogli liczyć w indywidualnych przypadkach na charytatywną pomoc i opiekę, głównie kościoła. Utrata państwowości pod koniec XVIII wieku na pewno jednak przyczyniła się powstania dystansu pomiędzy myślą społeczno-filozoficzną i inspirowanymi przez nią działaniami podejmowanymi w obronie interesów i ludzkiej godności niewidomych Francji, Anglii czy Niemiec, a możliwościami realizowania tych samych założeń na ziemiach polskich. Na przełomie wieku XVIII i XIX społeczeństwa

państw cywilizowanych, zrozumiawszy, za racjonalistami francuskimi, iż niewidomi sq ludźmi równymi innym, włączyły się do akcji będących uprzednio domeną kościoła, wzbogacając funkcje opiekuńcze o nowodostrzeżone elementy kształcenia, wychowania, przystosowania do normalnego, a więc i niezależnego ekonomicznie, samodzielnego życia wśród — a nie obok — widzących.

Mimo wszystko i w XlX- wiecznej, pozbawionej państwowości Polsce znalazły się jednostki, a nawet cale środowiska, wsłuchane w zachodnioeuropejskie idee, rozumiejące potrzebę nadania pracy na rzecz niewidomych społecznego wymiaru. Najwcześniej przystąpiono do realizacji tych założeń w zaborze rosyjskim, a konkretnie w Warszawie. Ksiądz Jakub Falkowski, założyciel działającego od roku 1817 Instytutu Głuchoniemych, już od roku 1821 przyjmował do swojej placówki po kilku ociemniałych, którzy uczyli się muzyki i czytania tekstów drukowanych wypukłymi literami. Dwa lata później ksiądz Falkowski publikuje projekt przekształcenia placówki w Instytut dla Głuchoniemych i Ociemniałych. Jego zamysł nie znajduje jednak jak widać znaczącego poparcia, dopiero bowiem w roku 1842 ks. Józefat Szczygielski, ówczesny rektor Instytutu, organizuje w nim specjalną klasę dla ociemniałych. Jej program był obszerniejszy niż w szkole elementarnej; zakładał ponad to naukę rzemiosła (koszykarstwo, szczotkarstwo) oraz umożliwiał kształcenie niewidomych muzyków. Z czasem ta ostatnia umiejętność stała się specjalnością warszawskiego Instytutu a do jego pedagogów należał m. in Zygmunt Noskowski.

„Pierwsze próby zarobkowania muzyką miały miejsce w roku 1845. W tym czasie grupa absolwentów Instytutu pod przewodnictwem kolegi Głowackiego, utworzywszy kwartet udała się do Piotrkowa, gdzie grywała przez 15 lat początkowo w cukierni Tozjo, polem na stacji kolei żelaznej. Znacznie później utworzyła się orkiestra ociemniałych pod dyrekcją Edwarda Skorupskiego, jednego z najzdolniejszych ociemniałych, obdarzonego znacznym talentem poetyckim, która z powodzeniem grywała w publicznych ogrodach stolicy" <przyp 1>

,przyp 1  „Szkoła Muzyczna Ociemniałych przy Państwowym Instytucie Głuchoniemych

i Ociemniałych w Warszawie" — Jot-Pe, Szkoła Specjalna, tom XIV nr 1—4, 1937/38.

W roku 1864 powstaje pierwsza na ziemiach polskich organizacja samych niewidomych — Towarzystwo Niewidomych Muzyków, byłych wychowanków Instytutu. W roku 1870 jego siedzibą staje się poklasztorny gmach przy ul. Piwnej 9/11 skonfiskowany swego czasu Kościołowi przez władze carskie. W dwu pokojach budynku mieściło się biuro i świetlica; resztę pomieszczeń przeznaczono na bezpłatne bądź symbolicznie opłacane mieszkania dla niewidomych muzyków przybyłych spoza Warszawy. Towarzystwo skupiało ponad 50 niewidomych, posiadało ponad to członków honorowych i wspierających. Własne biuro pośrednictwa pracy (korzystający z jego usług przekazywali 5% swych dochodów do kasy Towarzystwa), kasy — zapomogowa, pożyczkowa i pogrzebowa — to główne agendy owej organizacji. O sprawności działania może świadczyć fakt, iż kapitał "żelazny" Towarzystwa osiągnął w pewnym momencie wysokość 15 tys. rubli.

Prawdziwy przełom w traktowaniu niewidomych na ziemiach pod zaborem rosyjskim dokonuje się jednak dopiero w XX wieku, za sprawą Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi i jego założycielki

— Róży Czackiej.

Róża Czacka utraciła wzrok mając 22 lata. Majętna rodzina próbowała ją leczyć, lecz opinie okulistów nie pozostawiały złudzeń. Czacka, dowiedziawszy się, iż nigdy widzieć nie będzie, postanowiła poświęcić się całkowicie niesieniu pomocy współtowarzyszom niedoli. Bowiem według jej własnych słów: „Praca niewidomych dla niewidomych stanowi jedną z najodpowiedniejszych form ich zatrudnienia i daje względnie szerokie lecz nie dość wyzyskane, pole działalności" <przyp 2>,przyp 2 „Torował nowe drogi niewidomym. Róża Czacka — Matka Elżbieta jako tyflolog i wychowawca" — Alicja Gościmska. Laski 1983

Przygotowania do podjęcia misji trwają 10 lat. Róża Czacka odbywa podróż po Europie, poznaje działające tam stowarzyszenia pracujące na rzecz niewidomych, zapoznaje się z systemem Braille'a, który potem rozpowszechnia w zaborze rosyjskim i wreszcie w roku 1910 otwiera na ul. Dzielnej ognisko dla Ociemniałych Kobiet. Równocześnie wspólnie z ociemniałym prawnikiem Stanisławem Bukowieckim, powołuje do życia Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi, które już od roku 1913 prowadzi na ul. Złotej szkolę dla ociemniałych chłopców (z polskim językiem wykładowym), ochronkę dla dzieci oraz warsztaty koszykarskie wraz z internatem dla mężczyzn. Po pewnym czasie na ul. Złotą zostaje przeniesione Ognisko dla Kobiet, a na ul. Dzielnej powstaje Schronisko dla Ociemniałych Niewidomych Staruszek.

Szkoła, warsztaty, schronisko — to tylko część działalności Towarzystwa. Dzięki jego staraniom organizowane są w majątkach prywatnych kolonie letnie dla dzieci, a 110 warszawskich rodzin objęto w roku 1914 akcją tzw. patronatu polegającego na udzielaniu indywidualnej pomocy finansowej bądź też pomocy w znalezieniu pracy. Założony przez Różę Czacką zespól niewidomych i widzących kopistów przygotowuje książki do pierwszej w kraju biblioteki brajlowskiej.

Wybucha 1 wojna światowa. Róża Czacka przebywa w tym czasie na Wołyniu, lecz Towarzystwo działa nadal. Jego założycielka dochodzi jednak do wniosku, że tylko personel zakonny może być gwarancją właściwej służby niewidomym i wiosną 1918 roku powraca do Warszawy w habicie franciszkańskim jako siostra Elżbieta. Lata przemyśleń wywołują bardzo krytyczną ocenę placówki, która swej organizatorce zaczęła się kojarzyć ze średniowiecznym przytułkiem. Tworzeniu zakonu sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża towarzyszy więc równoczesne unowocześnienie samego zakładu i jego kolejna przeprowadzka — tym razem na ul. Polną.

W zaborze austriackim pierwszą polską placówką wychowawczą przeznaczoną wyłącznie dla dzieci niewidomych stał się Zakład Ciemnych we Lwowie, ufundowany w roku 1845, a otwarty w roku 1851. Fundację zainicjował hr. Wincenty Zaremba Skrzypiński.

Początkowo Zakład, a właściwie jego internat, dysponował jedynie 30 miejscami i dopiero po 50 latach mogły nastąpić jego przenosiny do większego, także staraniem fundacji, zbudowanego, gmachu. Przez pierwsze kilkanaście lat była to szkoła wyłącznie dla chłopców. Z czasem zaczęło przyjmować i dziewczęta, a w roku 1902 poza dwoma zasadniczymi oddziałami — niższym z dwuletnim kursem nauki i wyższym z kursem czteroletnim — zorganizowano w Zakładzie przedszkole. W ramach przedmiotów ogólnokształcących uczono nie tylko czytania i pisania, lecz również gramatyki i składni języka polskiego, podstaw matematyki, historii Polski i Austrii, podstawowych wiadomości z botaniki i zoologii, a nieco później — fizyki i chemii. Dużą wagę przywiązywano we Lwowie do ćwiczeń gimnastycznych oraz do zajęć przysposabiających do życia codziennego. Akt fundacyjny za najważniejsze uznawał kształcenie dzieci:,, w ten sposób, aby podług możności po ukończeniu kursu naukowego na własne utrzymanie zarobkiem trudzić się mogły" <przyp 3>.

 "Historia Niewidomych w zarysie" — Ewa Brodecka. Warszawa 1960

Toteż chłopcy uczyli się koszykarstwa, wyplatania mat, szczotkarstwa, a dziewczęta — robót ręcznych. Próbowano przyswoić niewidomym zawody szewca i powroźnika. Nie było nawet kłopotów z nauczaniem koniecznych przy nich czynności, niemniej z czasem zrezygnowano z obu tych rzemiosł. Pierwsze wymagało jednak współdziałania z osobą widzącą, co w przyszłym samodzielnym życiu nie zawsze mogło być możliwe, drugie zaś padło ofiarą cenowej konkurencji ze strony wytwórców pełnosprawnych.

W pierwszym dziesięcioleciu istnienia Zakładu jego absolwenci mieli znacznie ułatwiony start zawodowy. Otrzymywali bowiem narzędzia umożliwiające im założenie własnych warsztatów, zapas surowców, 50% dochodów pochodzących ze sprzedaży przedmiotów wykonywanych podczas nauki zawodu, a nawet odzież. Po roku 1910 wypłacono im już tylko zarobione w szkole pieniądze.

Początkowo cały ciężar kierowania Zakładem spoczywał na barkach pedagogów widzących, wspieranych przez honorową dyrekcję i instytucję kuratora. Z czasem jednak grono pedagogiczne zaczęli zasilać najzdolniejsi wychowankowie. Jednym z nich był Włodzimierz Dolański.

Podczas pierwszej wojny Zakład praktycznie nie istniał. Opustoszały latem 1914 roku z powodu przerwy wakacyjnej, służył w pierwszych tygodniach wojny jako szpital dla żołnierzy austriackich, a po wejściu do Lwowa wojsk radzieckich stal się kwaterą ich 500-osobowego oddziału. Pozorując wznowienie działalności zdołano się uwolnić od

lokatorów i tym samym uchroniono obiekt od niechybnej dewastacji.

Zajęć jednak nie prowadzono. W zamian, od wiosny 1916 do jesieni 1917 roku, wojskowe władze austriackie zaczęły kierować tu ociemniałych inwalidów wojennych, co w efekcie doprowadziło do powstania pierwszego na ziemiach polskich zakładu rehabilitacyjnego dla ociemniałych żołnierzy. Równocześnie w szeregach zasłużonych działaczy środowiska niewidomych pojawia się kolejna znacząca postać

— kpt. Jan Silhan.

Jan Silhan stracił wzrok nu froncie serbskim w listopadzie 1914 roku. Zachęcony do pracy na rzecz ociemniałych zaczyna się interesować działalnością Instytutu Wychowawczego dla Niewidomych w Wiedniu. Przez rok studiuje na wydziale filozoficznym Uniwersytetu Wiedeńskiego, uzupełniając studia pedagogiczne. W roku 1916 odbywa 6-tygodniową podróż po Austrii, zwiedzając zakłady i instytucje dla niewidomych. Uczy się pisma brajlowskiego i pisania na maszynie. W roku 1917 zostaje powołany do czasowej służby czynnej i odkomenderowany do Lwowa w celu zorganizowania i prowadzenia Szkoły dla Ociemniałych Żołnierzy. Niegdysiejszy Zakład Ciemnych powraca więc do swych uprzednich funkcji, a jego pensjonariusze zostali pierwszymi uczniami kpt. Silhana.

Organizacyjnie najsprawniej, ze znacznym udziałem mecenatu państwowego, prowadzono opiekę nad niewidomymi w zaborze pruskim. Np. w lalach 1831—34 cały zabór objęty był spisami niewidomych przeprowadzonymi przez Blindenheim berliński. Wtedy to w tzw. prowincji poznańskiej zarejestrowano 668 niewidomych, u w tym 55 dzieci do lat 15. Początkowo zorganizowano dla nich szkolę w poznańskim seminarium nauczycielskim. Było to jednak rozwiązanie prowizoryczne i władze państwowe zainicjowały utworzenie fundacji, która przystąpiła w Bydgoszczy do budowy specjalnego obiektu. W latach 70-tych mógł on już przyjąć 88 podopiecznych, a liczył 8 klas i zatrudniał 24 osoby personelu.

W przyzakładowych warsztatach uczono koszykarstwa, tapicerstwa, szczotkarstwa, trykotarstwa i kobiecych robót ręcznych. Zdolniejszym uczniom udostępniano naukę masażu, kształcono także nauczycieli muzyki, organistów i stroicieli fortepianów. W roku 1910 budynek powiększono i unowocześniono, zakładając wodociąg, instalację gazową, centralne ogrzewanie, telefon. Warunki były więc bardzo dobre. Z jednego tylko trzeba sobie zdawać sprawę  -zarówno zakład bydgoski jak i wielkie Blindenheim we Wrocławiu lub Wrzeszczu były placówkami niemieckimi. Niemniej losy niektórych wychowanków tych instytucji każą wiązać ich działalność z polskimi tradycjami. Polskiej kontynuacji doczekały się bowiem inicjatywy osób wywodzących się z tych zakładów. Niemałe zasługi miała np. grupa osób z zakładu wrocławskiego, a wśród nich — Rudolf Andrzej Stasik, Jan Janas i Jan Pionczek — która zorganizowała w roku 1912 samopomocowe stowarzyszenie niewidomych o nazwie — Verein der Blinden im Oberschlesischen in dustriebezirk. Stowarzyszenie posiadało 9 kół — w Bytomiu, Gliwicach, Zabrzu, Raciborzu, Opolu, Koźlu, Nysie, Prudniku i Głubczycach. Zrzeszało około 500—600 osób. Otrzymywane w odezwie na apele stowarzyszenia dotacje z kopalń, hut i od osób prywatnych pozwoliły na kupno domu w Bytomiu, który stal się głównym ośrodkiem działalności niewidomych Śląska. Niezależnie od obowiązujących w całej Rzeszy przywilejów dla osób pozbawionych wzroku (zniżki w podatkach obrotowym i dochodowym, 50% zniżki przy przejazdach koleją — także dla przewodników, ulgi w komunikacji tramwajowej) Stowarzyszenie walczyło o dodatkowe ułatwienia dla swych członków. Zabiegało o ulgi w opłatach komunalnych, wyrabiało renty i starało się o zapomogi, broniło w razie potrzeby w sądach, a z okazji „Gwiazdki" rozdzielało paczki z odzieżą i żywnością. Najważniejsze jednak, że zorganizowało warsztaty szczotkarskie i koszykarskie — większe w Chorzowie i Bytomiu, mniejsze — w Prudniku i Nysie. Organizowało także szkolenie przy warsztatowe, umożliwiało pracę chałupniczą. Ponadto prowadziło kursy Braille'a, starało się o ręczne przepisywanie książek dla własnej biblioteki brajlowskiej, prowadziło chóry i zespoły teatralne. Trudno nazwać dorobek lat rozbiorów imponującym. Ale pojawili się w nich pierwsi orędownicy trudnej sprawy, pierwsi nauczyciele późniejszych działaczy; pojawiły się organizacje stanowiące zalążek przyszłych związków i stowarzyszeń na trwałe zrośniętych z krajobrazem społecznym dumnych i chmurnych lat międzywojennych.

 

W niepodległej Polsce.

Lwowska Szkoła Ociemniałych Żołnierzy była jedyną, organizowaną jeszcze podczas wojny placówką, która po odzyskaniu przez Polskę w roku 1918 niepodległości mogła natychmiast podjąć opiekę nad inwalidami wojennymi. Niemniej zarówno oni sami jak i służące im z urzędu organizacje społeczne dostrzegały pilną potrzebę rozszerzenia zasięgu tego typu działalności.

Najwcześniej zrozumiała to Wielkopolska.

Przy Wielkopolskim Okręgu Czerwonego Krzyża powstaję sekcja opieki nad ociemniałymi żołnierzami, których reprezentuje niewidomy oficer, inż. Czesław Perzyński. W grudniu 1919 roku, gdy powstaje Związek Ociemniałych Wojaków na były zabór pruski (z siedzibą w Poznaniu), on także zostaje jego prezesem. W roku 1920 Związek przenosi się do Bydgoszczy, a w osiem lat później zmienia nazwę na: Związek Ociemniałych Wojaków na Wielkopolskę, Pomorze i Górny Śląsk.

Organizacja zrzesza 132 członków, utrzymuje, się ze składek członkowskich (5 zł rocznie), subwencji państwowych i samorządowych, dotacji Dyrekcji Monopoli Państwowych oraz wpłat od 110 członków wspierających. Część funduszy pochodzi od polonii amerykańskiej i za nie to PCK może kupić w Bydgoszczy dwupiętrowy budynek, w którym początkowo otrzymują mieszkanie i wyżywienie ociemniali żołnierze uczący się rzemiosła w Wojewódzkim Zakładzie dla Dzieci Niewidomych, a później tam też są zlokalizowane związkowe warsztaty szkoleniowe. Do roku 1926 zdołano nauczyć szczotkarskiego fachu połowę członków Związku. I wtedy właśnie kończy się państwowa akcja bezpłatnego szkolenia inwalidów wojennych. Tym więc potrzebniejszy jest Związek, który w dalszym ciągu zapewnia utrzymanie zdobywającym zawód, a ponadto stara się rozszerzyć możliwości adaptacji niewidomych do życia w normalnych warunkach. Dla kilku udaje się otrzymać z Urzędu Ziemskiego osady rolne, dla kilkudziesięciu — koncesje bądź udziały w przedsiębiorstwach koncesyjnych. Także Związek wystarał się dla swoich członków o prawo do bezpłatnych przejazdów tramwajami w Bydgoszczy i Poznaniu, zapewniał im pomoc prawną a od roku 1027 — pokrywał koszty leczenia. Rzecz jasna, jak każda organizacja tego typu, prowadził własną kasą zapomogową, zaś specjalny komitet zwany „Gwiazdką Radiową" sprezentował swym członkom 50 radioodbiorników. Wszyscy członkowie Związku otrzymywali zegarki brajlowskie, wszyscy leż mieli szanse nauczenia się alfabetu Braille'a i korzystania z biblioteki Wojewódzkiego Zakładu dla Dzieci Niewidomych.

Nieco później i na innych zasadach powstawały podobne organizacje w Warszawie i we Lwowie.

Lwowska Szkoła Ociemniałych Żołnierzy zwróciła się w roku 1921 o pomoc do polonii amerykańskiej. Ta, odpowiadając na apel, zebrała 6 mln zł i wydelegowała do Polski miss Winifred Holt, organizatorkę instytucji pn. „Phare" opiekującej się niewidomymi nie tylko w USA. Amerykańska działaczka nawiązuje kontakty z osobami skłonnymi uczestniczyć w społecznej działalności na rzecz niewidomych i już w grudniu 1021 roku doprowadza do powstania Towarzystwa Pomocy Ociemniałym Ofiarom Wojny z siedzibą w Warszawie i oddziałem we Lwowie, przyjmującego polską nazwę "Latarnia", Jednocześnie miss Holt wysyła do Paryża dwu ociemniałych oficerów polskich, którzy mają zapoznać się z tamtejszymi doświadczeniami pracy dla niewidomych. Jednym z nich jest mjr Edwin Wagner, były harcerz i legionista. Po roku, wróciwszy do kraju, otrzymuje na Wołyniu osadę żołnierską i wtedy to dojeżdżając często do Lwowa inicjuje wraz z por. Stanisławem Kłakiem utworzenie Małopolskiego Związku Ociemniałych Żołnierzy — "Spójnia". Związek działa od lutego 1922 roku i jego pierwszym przewodniczącym jest E. Wagner.

Początki działalności upływają pod znakiem szukania funduszy, Uczniowie i nauczyciele lwowskich szkól oraz robotnicy borysławskiego zagłębia naftowego spontanicznie organizują zbiórkę pieniędzy. Z czasem Związek dorabia się własnej spółdzielni handlowej prowadzącej przedsiębiorstwa oparte na państwowych komisjach monopolowych. Podobnie jak w Bydgoszczy i Poznaniu, członkowie związku mają prawo do bezpłatnych przejazdów tramwajami i bezpłatnego wstępu na przedstawienia teatralne.

Wiosną 1925 roku, podczas walnego zjazdu "Spójni" następuje

zmiana na stanowisku przewodniczącego. Zostaje nim Stanisław Kłak, który w międzyczasie nauczył się w lwowskiej szkole brajla, gry na fortepianie i pisania na maszynie, a także, co najważniejsze, skończył Akademię Handlową. Edwin Wagner przenosi się natomiast w okolice Inowrocławia dzięki czemu może nawiązać bliższy kontakt z Czesławem Perzyńskim i rozpocząć prace na rzecz zjednoczenia obu regionalnych stowarzyszeń w organizację ogólnokrajową.

W samej Warszawie samoorganizowanie się byłych żołnierzy przebiegało znacznie bardziej opornie. Mogli oni liczyć w zasadzie tylko na pomoc „Latarni". Ta uruchamia w roku 1923 szkolę reedukacyjną dla ociemniałych żołnierzy i na jej bazie prowadzi kursy zawodowe a także zapewnia swym podopiecznym stalą opiekę lekarską i religijną, pomaga w zakładaniu własnych warsztatów, organizuje wypoczynek letni. Niemniej działaczom warszawskiej „Latarni" przyświeca niezbyt budujące założenie, iż „niewidomi nie mogą brać udziału w życiu społecznym. Są ciężarem dla społeczeństwa i na to nie ma rady. Dążenie ich do własnej organizacji równoznaczne jest z rewolucją komunistyczną" <przyp 4>. Ewa Grodecka, op. cit.

 

Nic więc dziwnego, że właściwie w tajemnicy przed swymi opiekunami pensjonariusze „Latarni" spotykali się nocami z przyjeżdżającym ze Lwowa kpt. Silhanem i prowadzili burzliwe dyskusje nad przywożonymi przez niego książkami i międzynarodową prasą.

Problem doczekał się rozwiązania, gdy wiosną 1925 roku zarząd lwowskiej „Spójni" nawiązał kontakty ze środowiskiem warszawskim i zaprosił jego przedstawicieli na swój zjazd. Po tym wydarzenia przywódcy warszawskich ociemniałych żołnierzy z kpt. Mikołajem Wroczyńskim na czele przystąpili do organizowania Związku Ociemniałych Inwalidów Wojennych i Ofiar Wojny z siedzibą w Warszawie a zasięgiem na centrum i wschód Polski. Równocześnie znacznie osłabły wpływy „Latarni", jako że z chwilą cofnięcia w roku 1926 państwowych rent dla inwalidów zdobywających zawód, część jej podopiecznych po prostu wyjechała z Warszawy.

Nowopowstały związek rozpoczął więc swą działalność od spisu potencjalnych kandydatów na członków. Wyszukano i zrzeszono 50 inwalidów wojskowych i 22 osoby cywilne. Co godne uznania, tym ostatnim właśnie, pozbawionym praw do jakichkolwiek ulg i przywilejów, poświęcono w przyszłej działalności najwięcej uwagi. Ich przede wszystkim szkolono, im udzielano pomocy w organizacji prywatnych warsztatów. Pojawienie się na horyzoncie trzeciej regionalnej, w miarę silnej, organizacji ociemniałych inwalidów wojennych spowodowało powtórne ożywienie działań na rzecz zjednoczenia się. Bazą koncepcji zjednoczeniowych staje się znów Związek Ociemniałych Wojaków w Bydgoszczy, a człowiekiem, który potrafił przełamać opory Związku Inwalidów Wojennych bojącego się „szkodliwego separatyzmu" ociemniałych — Edwin Wagner. Ten późniejszy przez dwie kadencje poseł na Sejm, prezes Społecznego Komitetu Radiofonizacji Kraju, podczas okupacji działający w konspiracji, aresztowany, osadzony na Pawiaku i zamordowany w lutym 1944 roku — był od zarania swej działalności gorącym orędownikiem łączenia sił i środków na rzecz uspołeczniania środowiska niewidomych. Mówił m. in.:,, W Polsce przeważa typ organizacji opiekuńczych nad organizacjami samopomocowymi, przy czym wielką wadą jest niemal wyłącznie lokalny charakter działań". A przy innej okazji „... nikt w Polsce nie myśli o tym, aby niewidomemu, który przeszedł specjalne przeszkolenie I zdobył jakiś fach dać odpowiadającą jego umiejętnościom pracę. Wyjątki w lej dziedzinie są nieliczne. (... ) W tym stanie rzeczy pieniądz wydany na szkolnictwo dla niewidomych przez rząd, względnie samorząd, nie jest należycie zamortyzowany i często idzie na marne" <przyp 5> ,przyp 5 Ewa Grodecka, op. cit.

11 maja 1929 roku powstaje na zjeździe delegatów Związek Stowarzyszeń Ociemniałych Żołnierzy R. P., który w roku 1934 zmienia nazwę na Związek Ociemniałych Żołnierzy R. P. Jego przewodniczącym wybrano Edwina Wagnera, funkcję sekretarza powierzono Zygmuntowi Wojdalińskiemu z Warszawy, skarbnika — Kazimierzowi Mroczkiewiczowi. Z urzędu niejako do Zarządu wchodzą — Czesław Perzyński, Stanisław Kłak i Mikołaj Wroczyński.

Już pierwsze posunięcia nowej organizacji wzbudzają sympatię jej członków. Stowarzyszeniom regionalnym przyznano stałe subwencje na zapomogi i pożyczki, inwalidom ciężej poszkodowanym zapewniono znaczniejsze zasiłki; prawnie zagwarantowano powszechną 50-procentową zniżkę kolejową i — co nie mniej ważne — wszelkim działaniom nadano nowy ton zbiorowej artykulacji praw i obowiązków wobec państwa i społeczeństwa. W szczytowym okresie swego funkcjonowania Związek zrzeszał wszystkich polskich ociemniałych żołnierzy i choć nie prowadził szkolenia ani działalności gospodarczej, to jednak prowadził starania o koncesje, pomagał w nabywaniu narzędzi, przyznawał zapomogi oraz pożyczki. Odmiennie toczyły się do wybuchu drugiej wojny światowej losy cywilnych niewidomych i ich organizacji. Mimo podobnych tendencji nie zdążono doprowadzić do zjednoczenia rozproszonych związków, nie znaleziono wystarczająco silnej platformy porozumienia dla inicjatyw i koncepcji przeważających w poszczególnych regionach kraju.

Wśród działających w tym środowisku związków największy rozgłos zyskało Zjednoczenie Pracowników Niewidomych R. P. założone w Warszawie w roku 1923 przez ociemniałego Stefana Brewińskiego. lego prezesem honorowym był również ociemniały prezes Prokuratorii Generalnej <przyp 6> Stanisław Bukowiecki, jak pamiętamy — współzałożyciel warszawskiego Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi.

„Zjednoczeniu" przyświecał cel udostępniania pracy niewidomym pozbawionym praw należytych inwalidom wojennym, zapewniającej im samodzielność i równouprawnienie z ogółem zatrudnionych. Było więc to wyzwanie rzucone w sumie filantropijnie nastawionemu społeczeństwu. Działalność rozpoczęto od uruchomienia warsztatów szczotkarskich i koszykarskich oraz wytwórni torebek papierowych, zapewniając części pracujących miejsca w internacie.

Centralny Organ powołany do obrony interesów Skarbu Państwa

W roku 1929 jednoczenie zabiega w Ministerstwie Pracy o dopuszczenie niewidomych do pracy w charakterze masażystów. Starania te przynoszą pozytywne efekty, choć ciągle w nieznacznej skali. Następuje jednak przełamanie kolejnej bariery — S. Brewiński doprowadza do zatrudnienia pierwszych niewidomych w przemyśle.

Statystyczny obraz znaczenia,, Zjednoczenia" może być w jakimś sensie mylący. Liczba jego członków nie przekraczała 300 osób, a przed 1935 rokiem tylko 20 spośród nich mogło się pochwalić niezależnością

materialną. 200 żyło z handlu ulicznego, reszta pozostawała na całkowitym utrzymaniu rodzin. Niemniej w roku 1938 właśnie przedstawiciele "Zjednoczenia" odbywają konferencję z senatorem Petrażyckim w sprawie memoriału do Sejmu postulującego ustawowe zabezpieczenie interesów niewidomych w Polsce. Wybuch wojny przekreślił te starania, nie przekreślił jednak znaczenia samej inicjatywy. Także „Zjednoczenie" upowszechniło w Polsce zwyczaj noszenia białych lasek, a poprzez wydawanie własnego (co prawda czarnodrukowego) organu „Świat Niewidomych" nie tylko prowadziło pożyteczną akcję propagandową lecz i dzięki ogłoszeniom, zdobywało fundusze na swą działalność. Miasto przyznawało mu co prawda dotacje w wysokości 3 - 5 tys. zł rocznie, lecz potrzeby zawsze były większe od możliwości.

Przez pierwszych 15 lat we władzach organizacji działali wyłącznie niewidomi. Niestety, w roku 1935, gdy stwierdzono fakty niepłacenia

składek za pracowników warsztatowych, zagrożono stowarzyszeniu licytacją. Wyznaczony do tego działania komornik odmówił wszczęcia postępowania tłumacząc, iż nie ma sumienia zabierać czegokolwiek niewidomym. Postawione w kłopotliwej sytuacji władze uznały wobec tego, że niewidomi „nie potrafią się sami rządzić" i ustanowiły komisarza, który dokooptował sobie widzących współpracowników

" Zjednoczenie" przetrwało aż do Powstania Warszawskiego. Przestał w nim jednak pracować Stefan Brewiński (podczas wojny zginął, zastrzelony przez Niemców we własnym mieszkaniu), a ci którzy nadal byli zatrudnieni, utracili uprawnienia do korzystaniu z Kasy Chorych.

Teoretycznie „Zjednoczenie" miało prawo działania w całej Polsce, ale nie wychodziło ze swymi inicjatywami poza Warszawę. Brakło nie tyle chęci — Stefan Brewiński był osobiście gorącym rzecznikiem połączenia wszystkich stowarzyszeń w jeden związek samopomocowy — co siły.

Równolegle ze "Zjednoczeniem” powstaje Związek Cywilnych Niewidomych na Wielkopolskę z siedzibą w Bydgoszczy, który w roku 1924 obejmuje swą działalnością także Pomorze. Liczba jego członków doszła w roku 1939 do 110. Nie prowadził żadnych warsztatów toteż borykał się z ciągłymi kłopotami finansowymi, ograniczając działalność do prowadzenia kasy pogrzebowej, organizowania okolicznościowych spotkań i w miarę możności udzielania zapomóg, pożyczek, rozdzielania darów. Po wybuchu wojny Niemcy rozwiązali Związek, lecz nieoficjalnie istniał on nadal, nie zapominając o swoich powinnościach.

Odpowiednie stowarzyszenie śląskie istniało już, o czym wspominaliśmy, przed rokiem 1918. Po powstaniach śląskich i podziale Śląska, większość jego członków znalazła się po stronie polskiej. Na specjalnym posiedzeniu oficjalnie postanowiono odłączyć się od organizacji niemieckiej i stworzyć własną pod nazwą Polsko-Śląskie Stowarzyszenie Niewidomych z siedzibą w Chorzowie. Jego przewodniczącym zostaje Jan Janas, natomiast Andrzej Rudolf Stasik pozostaje w związku niemieckim.

Własne warsztaty zatrudniające 30 wykwalifikowanych szczotkarzy mają kłopoty zarówno z zaopatrzeniem w surowce jak i ze zbytem. Toteż zarobki w nich są niskie. Stowarzyszenie utrzymuje się głównie z dotacji władz wojewódzkich i samorządowych, skromnych składek, występów własnego chóru. Szczególnie pieczołowicie traktuje więc działalność kulturalno-oświatową, która nie wymaga zbyt wielkich nakładów finansowych. Po roku 1934, gdy następuje wzrost trudności materialnych, Stowarzyszenie próbuje połączyć się z Towarzystwem Opieki nad Niewidomymi w Bydgoszczy. Bezskutecznie. 'Wreszcie w roku 1936 musi się rozwiązać, ale jego zobowiązania przejmuje Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi z Lasek. 250 śląskich niewidomych nie traci oparcia.

Powstanie w roku 1937 Związku Niewidomych m. Łodzi wyniknęło w głównej mierze z ciągle nurtujących środowisko chęci stworzenia jednej silnej organizacji centralnej. Ponieważ wcześniej działające nie potrafiły, bądź nie mogły stać się bazą dla koncepcji zjednoczeniowych, próbowano znaleźć nową odskocznię, nowych inicjatorów powołania przyszłej, chociażby federacji regionalnych stowarzyszeń. Sądząc z efektów w sumie przecież bardzo krótkiego okresu działalności łódzkich niewidomych, wiązane z nimi nadzieje nie były pozbawione podstaw. Niestety, wrzesień 1939 roku przekreślił nie tylko te oczekiwania.

Rozpoczęto w Łodzi od uruchomienia szczotkami, dwu gabinetów masażu leczniczego oraz wytwórni wycieraczek kokosowych. Ponieważ wśród założycieli związku znaleźli się głównie byli wychowankowie Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych (nota bene ich własne Towarzystwo Niewidomych Muzyków również działało w Warszawie aż do Powstania), to nic dziwnego, że posiadał on również dział muzyczno-stroicielski. Warsztaty rozwijały się bardzo dobrze. Funkcjonowały na zasadach spółdzielczych (pracownicy otrzymywali 80% czystego zysku, a 20% szło do Kasy Związku), choć formalnie spółdzielniami nie były. Pomoc materialną, techniczną i organizacyjną świadczyli liczni tzw. członkowie wspierający. Ponadto Związek otrzymał subwencję na przejazdy tramwajowe, prawo bezpłatnego wstępu wraz z przewodnikami do teatrów, a także zarabiał poprzez własne,, przedsiębiorstwo" wynajmujące składane krzesełka w parkach miejskich. Oba nurty samoorganizowania się niewidomych, zarówno ociemniałych żołnierzy jak i cywilnych osób pozbawionych wzroku, wspierane były państwową oraz społeczną działalnością na rzecz tego środowiska. Bywało, że pomoc przychodziła z zewnątrz. I tak np. w roku 1925 studiujący na Sorbonie Włodzimierz Dolański nawiązuje kontakt z europejską sekcją fundacji American Braille Press, która powstała dziesięć lat wcześniej w celu niesienia pomocy kulturalno-oświatowej niewidomym całego świata. Otrzymuje od niej brajlowski aparat do powielania i zainstalowawszy go we Lwowie, u swojej matki, zaczyna przy jej pomocy wydawać „Pochodnię".

W międzyczasie pada propozycja utworzenia polskiej sekcji ABF i zostaje przygotowana umowa, na mocy której fundacja dostarczy Polsce bezpłatnie urządzenia dla drukarni brajlowskiej z prawdziwego zdarzenia. Gwarantowano także wszelkie materiały pomocnicze oraz środki finansowe na pokrywanie przez dwa lata wszystkich, łącznie z opłatą personelu, potrzeb wydawnictwa. Gdyby przez te dwa lata sekcja nie zdołała zdobyć samodzielności, sprzęt miał po prostu wrócić do Paryża.

Do sfinalizowania umowy dochodzi w roku 1931, podczas pobytu W. Dolańskiego na Kongresie Niewidomych w Nowym Jorku. Po powrocie do kraju rozpoczyna on przygotowania do urządzenia drukarni, ale ostatecznie przejmuje ją Towarzystwo Pomocy Ociemniałym Ofiarom Wojny „Latarnia". I w jego to barakach na ulicy Zygmuntowskiej w Warszawie rozpoczyna się w roku 1932 druk popularno-naukowego, „Braille'a Zbioru", a od 1936 dwutygodnika dla dzieci i młodzieży pt. „Nasz przyjaciel". Przy drukarni funkcjonuje 17-osobowe biuro kopistów książek. Z chwilą wybuchu drugiej wojny światowej biblioteka „Latarni" liczyła już 1250 tomów, a kolejne 700 oczekiwało na oprawę.

Opiekuńcze funkcje państwa najpełniej mogły się wyrazić w tamtej dobie w organizacji szkolnictwa specjalnego. W roku 1921 Ministerstwo Oświaty powołuje do życia roczne Seminarium Pedagogiki Specjalnej, które następnie, po połączeniu z Państwowym Instytutem Fonetycznym, przekształca się w Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej na czele którego staje dr Maria Grzegorzewska — wspaniały człowiek i znakomity Profesor, do dziś niekwestionowany autorytet w dziedzinie psychologii osób kalekich. Rolą Instytutu było nie tylko kształcenia kadr dla szkolnictwa specjalnego, ale także prowadzenie prac naukowo-badawczych, tworzenie teoretycznego zaplecza dla rozwoju oświaty skojarzonej z terapią.

A rozwój ten nie wyglądał mimo wszystko imponująco. Co prawda początkowo praktyka zdołała nawet wyprzedzić prawodawstwo. W myśl dekretu z roku 1919 dzieci pozbawione wzroku musiały bowiem podlegać obowiązkowi szkolnemu, ale tylko „wtedy, gdy w danej miejscowości istnieje stosowny zakład". W rzeczywistości natomiast, dzięki internatom, istniejące szkoły dla niewidomych  przyjmowały dzieci z bardzo rozległych  terenów. Pomocnym był tu nie tyle przepis o obowiązku szkolnym, co po prostu społeczna akcja wyszukiwania kandydatów, przekonywania ich rodziców i umożliwiania dotarcia do zakładu wychowawczego. Państwo ze swej strony czuwało nad poziomem szkół, przeznaczało na ich rozwój i funkcjonowanie dotacje, ale dopiero w ustawie z roku 1932 znalazło się wyraźne sformułowanie o tworzeniu: „zakładów i szkół powszechnych specjalnych, względnie oddziałów specjalnych, celem wychowania i kształcenia również dzieci niewidomych".

Niestety, planowana rozbudowa sieci szkól specjalnych nie została zrealizowana. Do istniejących wcześniej dołączyły tylko dwie nowe, stworzone społecznym wysiłkiem — w Łodzi i w Wilnie. Te wcześniejsze zaś to Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie, Zakład Ciemnych we Lwowie oraz Wojewódzki Zakład dla Dzieci Niewidomych w Bydgoszczy. Oczywiście były jeszcze Laski, ale to jak gdyby odrębny temat, do którego oddzielnie powrócimy.

Udział państwa w opiece nad niewidomymi znajduje także swój wyraz w obowiązującym ustawodawstwie. Oceniając je z perspektywy roku 1935 można było pokusić się o następującą konkluzję: <przyp 7>

„Generalnie niewidomych obowiązywały ogólne przepisy prawne w zakresie postępowania karnego i cywilnego, opieki społecznej (z wyłączeniem ociemniałych inwalidów wojennych i inwalidów pracy), roszczeń z tytułu szkód poniesionych w wypadkach kolejowych,

samochodowych itp".

,przyp 7 "Opieka prawna nad niewidomymi" - Władysław Witkowski, Szkoła Specjalna, tom drugi, 1935

Pewne przepisy kodeksu karnego miały jednak dla nich specjalne znaczenie. I tak: za pozbawienie wzroku groziła kara do 10 lat więzienia. Każdy obywatel choćby nie zobowiązany na mocy umowy lub ustawy, miał obowiązek udzielenia pomocy człowiekowi, jeśli ten znajdował się w położeniu, które groziło bezpośrednim niebezpieczeństwem dla życia:,, przepis ten stosuje się przede wszystkim do niewidomych nie posiadających opieki, których prawo w ten sposób oddaje pod opiekę całemu społeczeństwu". Za złośliwe niepokojenia i wprowadzanie w błąd celem dokuczenia groziły sankcje karne.

Osoby, które utraciły wzrok w związku ze służbą wojskową lub uprawianiem zawodu, objęte były specjalnymi przepisami.

Ociemniałym inwalidom wojennym, jako najciężej poszkodowanym przysługiwały następujące uprawnienia: — Obok renty zasadniczej, która dla 100% poszkodowanych wynosiła 125 zł miesięcznie, otrzymywali oni dodatek pielęgnacyjny w wysokości 50 zł miesięcznie. — Mieli oni prawo do bezpłatnej nauki w odpowiednich zakładach celem podniesienia lub odzyskania dawniejszej zdolności do pracy. — Mieli pierwszeństwo przy równych kwalifikacjach przy obsadzaniu urzędów, nadawaniu zezwoleń na sprzedaż wyrobów monopolowych i biletów loteryjnych, prowadzenie gospód, księgarni kolejowych itp. — Mieli prawo, przysługujące wszystkim ciężko poszkodowanym, do umieszczania na stale w Domu Inwalidów we Lwowie lub innym zakładzie opiekuńczym. — Mogli otrzymać od państwa, po przejściu odpowiedniego szkolenia, komplet narzędzi warsztatowych, potrzebnych do wykonywania dostępnego zawodu. — Jako inwalidzi ociemniali mogli otrzymać specjalnie szkolone psy — przewodniki oraz dodatek do renty na ich utrzymanie w wysokości 25 zł miesięcznie niezależnie od faktu posiadania bądź nieposiadania psa. Natomiast zawiniona utrata przydzielonego psa odbierała prawo do ponownego otrzymania zarówno psa jak i dodatku. — Pracodawcy w rolnictwie, przemyśle, handlu i komunikacji byli zobowiązani zatrudniać ich w proporcji — 1 inwalida na 50 robotników.

Inwalidzi pracy, którzy przebyli w ubezpieczeniu 200 tygodni składkowych w ciągu ostatnich 10 lat, mieli natomiast prawo do rent inwalidzkich, lecznictwa i opieki w zakładach zamkniętych. Zaś w świetle obowiązujących przepisów inwalidą pracy był człowiek, który "z powodu choroby lub ułomności fizycznej bądź umysłowej, stał się niezdolny do zarobienia własną pracą 1/3 lego, co zarabia w tejże miejscowości osoba w pełni sił fizycznych i umysłowych o podobnym wykształceniu".

Prawa obywatelskie niewidomych sprowadzały się z kolei do możliwości: korzystania z czynnego i biernego prawu wyborczego, zajmowania stanowisk urzędniczych w administracji państwowej, pełnienia w sądach obowiązków przysięgłych, zajmowania w sądownictwie stanowisk sędziego i prokuratora, obrońcy z urzędu, składania zeznań w charakterze świadków, podpisywania aktów prawnych np. pełnomocnictw i kwitowania odbioru pism sądowych, zawierania małżeństw i występowania w charakterze świadków przy aktach stanu cywilnego, pisania testamentu o ile zainteresowany umie posługiwać się brajlem, wykonywania zawodu kupca i samodzielnego prowadzenia przedsiębiorstwa handlowego. Wyraźnie sformułowane ograniczenia dotyczyły natomiast: wykonywania powszechnego obowiązku wojskowego, zawierania umów pisemnych w formie aktu z podpisem prywatnym — (konieczna forma notarialna miała uchronić niewidomych przed oszukańczym wyłudzeniem od nich podpisu). Działalność organizacji niewidomych i państwa wspierana była trzecią formą pracy na rzecz poprawy losu osób pozbawionych wzroku. Parały się nią krajowe towarzystwa opieki nad niewidomymi.

Najstarsze z nich (nie licząc wileńskiego, które powstało w roku 1880, ale nie pozostawiło trwałych śladów swej działalności) mieściło się w Bydgoszczy <przyp 8>, stając się po roku 1918 organizacją rdzennie polską. W dalszym ciągu główną placówką bydgoskiego Towarzystwa było schronisko dla niewidomych, w którym stale przebywało ok. 50 osób. Części z nich udawało się zapewnić pracę — w samym schronisku, w warsztatach szkoły dla niewidomych, w warsztatach prywatnych. Ponadto Towarzystwo prowadziło wiele rodzajów opieki otwartej — udzielało zapomogi, pożyczki, załatwiało przydziały żywności, opalu, odzieży, wydawało bezpłatne obiady, służyło poradami prawnymi. Dysponując własną biblioteką organizowało ręczne przepisywanie książek i podręczników, a tabliczki i rysiki do pisania brajlem dostarczało swym podopiecznym na każde zamówienie.

,przyp 8 To jedyne w zaborze pruskim towarzystwo opiekuńcze powstało w roku 1889. Jego celem było "uszczęśliwianie niewidomych przez pracę". M. in. zorganizowało właśnie schronisko dla samotnych niewidomych, Wileńskie Towarzystwo Kuratorium nad Ociemniałymi zaliczano w dwudziestoleciu międzywojennym do nowopowstałych. Formalinie zostało bowiem powołane do życia w roku 1926 dzięki staraniom ociemniałej lekarki — dr Marii Strzemińskiej i jej przyjaciół. Nie mniej nazwą nawiązywało do tradycji lat 1880—1914, tyle, że tradycji pozbawionych przekazu, a więc i pewno mało znaczących. Natomiast inicjatywa dr Strzemińskiej (która przygotowując się do pracy z niewidomymi kończy Studium Pedagogiki Specjalnej i nawiązuje kontakty z ośrodkiem w Laskach) zasługuje na baczną uwagę i krótkie przynajmniej omówienie.

Pierwszym osiągnięciem Kuratorium było utworzenie w roku 1928/29 szkoły specjalnej dla niewidomych dzieci. Początkowo mieściła się ona razem z internatem, w 6 pokojach drewnianego domku i głównym jej walorem „lokalowym" był wspaniały ogród. Nie pozbawionej uporu dr Strzemińskiej udaje się zaanektować sąsiednie domki i w połowie 1929 roku Towarzystwo tworzy warsztaty koszykarskie wraz z internatem dla pracowników mieszkających w znaczniejszej odległości. Aby zatrudnionym w warsztatach umożliwić zdanie egzaminów czeladniczych — zorganizowano kursy dokształcające. Aby umożliwić im produkcję — założono doświadczalną plantację wikliny. Aby produkcja ta miała zbyt — otworzono specjalny sklep branżowy, tym potrzebniejszy, że w międzyczasie wykreowani na Czeladników podopieczni Towarzystwa założyli spółdzielnię wikliniarską. I wreszcie, by przekonać wszystkich do wartości wyrobów wytwarzanych przez niewidomych — dwukrotnie wystawiano je na Targach Północnych w Wilnie, skąd powróciły z dwoma złotymi medalami.

W roku 1933 udaje się uzyskać nowy (choć wiekowy i wymagający gruntownego remontu) gmach przy ul. Mała Pohulanka. I dzięki temu w roku 1934 pod opieką Towarzystwa mieszkało już 60 widomych (troje dzieci w wieku przedszkolnym, 34 — starszych, 23 osoby dorosłe) spośród których ponad połowa była na jego całkowitym utrzymaniu. Z czasem internat dla dorosłych przejmuje spółdzielnia, a dr Strzemińska doprowadza do zorganizowania w ramach zakładu 3-letniej szkoły zawodowej.

Po zajęciu Wilnu przez wojska radzieckie część dzieci  przewieziono do Kowna, a na ich miejsce przybyły dzieci litewskie. Niemcy opuszczając Wilno w roku 1944 podpalili Pohulankę. Wybiegających z płonącego budynku niewidomych przywitał ogień z automatów. Wszyscy zginęli!

Również w roku 1926 posłanka na Sejm — Róża Melcer zakłada Centralny Zakład dla Żydowskich Dzieci Czterozmysłowych (ociemniałych i głuchoniemych) umieszczony na jednym piętrze budynku fundacji Żydowskiej dla Starców w Bojanowie. Rok później, również z inicjatywy Róży Melcer, powstaje Centralne Stowarzyszenie dla Opieki nad Żydowską Dziatwą Czterozmysłową. Prowadzony przez nie zakład miał charakter wyznaniowy, ale dzieci uczyły się czytać i pisać po polsku. Ponadto grały na skrzypcach i mandolinach, zdobywały umiejętności rzemieślniczo-szczotkarskie, koszykarskie, robót ręcznych.

Rola Stowarzyszenia była bardzo trudna. Mogło ono tylko w połowie pokrywać wydatki zakładu. Pozostałe wpływy do budżetu pochodziły z opłat rodziców i dobroczynnych datków. Tych zaś nie było wiele... Niemniej Stowarzyszeniu udało się urządzić dla absolwentów szkoły ok. 30 warsztatów szczotkarskich i koszykarskich. W roku 1936, po śmierci Róży Melcer, zakład przeniesiono do Warszawy, umieszczając internat przy ul. Granicznej, a zajęcia szkolne w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych. Z wybuchem wojny przestało istnieć Towarzystwo, zakład i jego podopieczni. Interesującym się losami niewidomych na ziemiach polskich nie obca jest nazwa Łódzka Rodzina Radiowa. Powołało ją do życia wiosną 1931 roku 1 500 radiosłuchaczy, którzy w ten sposób odpowiedzieli na cykl audycji poświęconych doli niewidomych dzieci, zainicjowanych w roku 1929 przez Łódzką Rozgłośnię. Odzew był tak szeroki a zarazem spontaniczny, że oczywistą stała się konieczność ujęcia go w organizacyjne ramy społecznego stowarzyszenia podejmującego opiekę nad ociemniałymi dziećmi województwa łódzkiego. Rodzina rozpoczęła działalność od zorganizowania zakładu internatowego, w którym 21 dzieci otrzymało "dach nad głową, ludzkie pożywienie, naukę, fachowe wykształcenie i serdeczną opiekę" <przyp 9>.

,przyp 9 Ewa Grodecka, op cit.

Z czasem jednak stała się czynnikiem społecznym tak poważnym, iż została uprawniona przez władze lokalne do sprawowania wyłącznej opieki nad niewidomymi dziećmi. Nic dziwnego. W roku 1936 liczyła już 4 tys. członków i posiadała oddziały oraz koła w Pabianicach, Zgierzu, Zduńskiej Woli, Rudzie Pabianickiej. Wtedy to, zgodnie z uchwalą drugiego zgromadzenia organizacji, urealnia się pomysł budowy na peryferiach Łodzi dużego zakładu internatowo-szkolnego dla 100 wychowanków, czyli połowy młodocianych niewidomych odnotowanych w wojewódzkich statystykach. Plac pod budowę ofiarowało miasto. Fundusze zbierali radiosłuchacze ze składek, ofiar, sprzedaży kart na radiowe koncerty życzeń i inne imprezy organizowane przez tzw. sekcję dochodów niestałych. Gmach miał kosztować 160 tys. złotych. Gdy w październiku 1936 roku odbyła się uroczystość wmurowania kamienia węgielnego, w kasie „Rodziny” znajdowało się 50 tys. złotych. Budowa szkoły stała się punktem honoru Łódzkiej Rodziny Radiowej, rozgłośnia zaś miała rozwijać i podtrzymywać społeczny zapal. Poza zaletami i bezprecedensowym charakterem samej akcji, także wznoszony budynek był nie tylko obszerny, funkcjonalny i nowoczesny, ale jak gdyby wyrastający,, z potrzeby serca i wyobraźni".

Celowo zamykamy ów skrócony rys historyczny opisem działalności i doświadczeń Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Warszawie, do dziś emanującego z podwarszawskich Lasek na cały kraj. Wszystkimi formami jego działania objęto do roku 1939 na terenie całej Polski 650 osób. O randze Towarzystwa świadczyła zresztą nie tylko idąca w setki ilość jego podopiecznych. Ośrodek stworzony i prowadzony przez blisko 50 lat początkowo w Warszawie, a potem w Laskach przez Różę Czacką — Matkę Elżbietę, był w okresie międzywojennym rzeczywistym centrum polskiej szkoły rehabilitacji społecznej i zawodowej niewidomych. Łącząc działalność praktyczną z teoretyczną, inicjując różnego rodzaju badania, prowadząc własną statystykę, opracowując memoriały adresowane nie tylko do władz krajowych ale i np. na forum ONZ lub do Papieża, stali się działacze Towarzystwa — by nie mówić już: stała się Matka Elżbieta — instytucją znacznie wykraczającą poza powszechnie przyjęte ramy działalności na rzecz niewidomych. Przynajmniej powszechnie

przyjęte w Polsce w latach 1918—1939. W licznych wspomnieniach o Róży Czackiej znajdujemy takie oto dwa zdania:,, Dzieło Matki prostowało pogląd na człowieka, na hierarchią jego wartości w społeczności ludzkiej”. (Zofia Landy — s. Teresa).,, W dwu rzeczach Matka była nieustępliwa — po pierwsze, gdy szło o prawdę, a po drugie, gdy szło o sprawy niewidomych”. (Zofia Gawrysiak — s. Cecylia) <przyp 10>

,przyp 10  Alicja Gościmska, op. cit.

Wybuch niepodległości zastał Towarzystwo w dawnych ciasnych pomieszczeniach na ul. Dzielnej i Złotej. Mimo przeprowadzki do wynajętych mieszkań na ulicy Polnej, w dalszym ciągu warunki nie odpowiadały zamierzeniom. Tak było do roku 1922. 10 lat później w sprawozdaniu z działalności Towarzystwa dołączonego do memoriału w sprawie niewidomych w Polsce adresowanego do ONZ czytamy m. in.:

„Właściwy rozwój Towarzystwa datuje się od roku 1922, kiedy otrzymało ono (od Antoniego Daszewskiego — przyp. I. Ś. ) 2, 5 hektarową działkę gruntu w Laskach pod Warszawą. Od tej pory zaczyna się intensywna rozbudowa osiedla dla niewidomych celem przeniesienia ich z wynajętych, ciasnych, nieodpowiednich lokali w mieście, w dobre, zdrowe warunki na wieś". (... ) W osiedlu istnieją następujące zakłady i działy:

1.Dział opieki obejmuje przedszkole z internatem, szkołę elementarną dla chłopców i dziewcząt, kursy dokształcające ogólne i zawodowe z internatami dla młodzieży męskiej i żeńskiej, warsztaty zarobkowe z internatami dla mężczyzn i kobiet, przytułek dla starców. (... ) W zakładzie jest podręczna drukarnia książek systemem Braille'a zatrudniająca kilku niewidomych, biblioteka brajlowska i czarnodrukowa oraz muzeum pomocy szkolnych. Drukarnia przyjmuje obstalunki na książki, szczególnie podręczniki. Biblioteka stale zasilana przez biuro przepisywania książek, wypożycza książki niewidomym w całym kraju.

2.Dział tyflologiczny obejmuje biura badań statystycznych, informacji i zbierania materiałów tyflologicznych, studia i prace nad anagliplogralią (pismo wypukłe — przyp. I. Ś. ) Braille'a, ośrodek badań psychologicznych i socjologicznych.

3.Ośrodek szkolenia obejmuje kształcenie zdolnych niewidomych na nauczycieli, instruktorów i home-teacherów niewidomych, przez posyłanie ich na kursy zawodowe i przez szkolenie w domu, dokształcanie wychowawców-opiekunów i nauczycieli czynnych, widzących i niewidomych w zakresie pedagogiki ogólnej i tyflopedagogii na specjalnym kursie dokształcającym wewnątrz zakładu.

Ważny moment w rozwoju Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi stanowi rok 1930, od którego datuje się rozszerzenie działalności Towarzystwa w Warszawie w związku z przeniesieniem siedziby do własnej posesji. Na przestrzeni 1 hektara są dotąd prowizoryczne budynki, w których mieszczą się biura administracyjne Towarzystwa, warsztaty z jadłodajnią dla przychodzących do pracy, „Patronat" i biuro przepisywania książek. „Patronat" obejmuje opiekę nad niewidomymi i ich rodzinami w mieście, kształcenie i reedukację, pośrednictwo pracy, kasę pożyczkową i mieszkaniową, zapomogi w pieniądzach i naturze, rozdawnictwo odzieży, porady medyczne i prawne, świetlicę i organizację rozrywek. Przy „Patronacie" jest Ośrodek szkolący patronujących w dziedzinie pracy charytatywnej i tyflologii. (... ) istnieją ośrodki „Patronatu" również na prowincji i zamierzeniem Towarzystwa jest pokrycie siecią takich ośrodków bez mała całej Polski. Towarzystwo posiada również dział profilaktyki ślepoty, sporadycznie otacza opieką osoby zagrożone ślepotą i ułatwia leczenie lub operacje, kiedy ślepota jest definitywna. (... ) Środki finansowe czerpie Towarzystwo głównie z ofiarności społeczeństwa, subwencje rządowe wynoszą 10% rozchodów, a wskutek ubóstwa samych niewidomych w przeważającej ilości wypadków Towarzystwo przyjmuje wychowanków bezpłatnie. Wydatki roczne wynoszą 360. 000 zł <przyp 11>

,przyp 11  Alicja Gościmska, op. cit.

Były Laski i patronujące im Towarzystwo, jak widać, modelowym przykładem nowoczesnego ośrodka, który nie tylko pozwalał przeżyć, ale i uczył żyć. Nic więc dziwnego, że i dziś w trzech czwartych rozmów z niewidomymi działaczami, fachowcami, nauczycielami i uczonymi pojawia się w którymś tam momencie ich życiorysów ten właśnie punkt na mapie — Laski. Bądź jako wzorce — ludzie z Lasek się wywodzący. Najznakomitsze przykłady, najbardziej świetlane postaci nie mogą jednak przyćmić faktu, że cały dorobek lat 1918—-39 mógł posłużyć co najwyżej kilkunastu procentom polskich niewidomych. Stąd w stereotypowym odbiorze upowszechnienie obrazu niewidomego

żebraka, niewidomego grajka ulicznego, niewidomego nieszczęśnika wiejskiego, którego miejscowa społeczność i rodzina miały za nic. Przypominając społecznikowskie inicjatywy i instytucjalne ramy organizacji życia niewidomych w dwudziestoleciu międzywojennym, nie tyle zaprzeczamy stereotypom, co określamy miejsce startu, z którego przyszło rozpoczynać budowę dziesiejszego statusu społeczno-zawodowego niewidomych.

 Budowanie struktury

W wyzwolonej spod okupacji hitlerowskiej Polsce całokształtem potrzeb niewidomych zajęło się z urzędu Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej. Tym samym już na starcie opiekuńcze funkcje państwa uległy w stosunku do realiów przedwojennych znacznemu wzbogaceniu i wzmocnieniu, a ponadto w myśl obowiązujących w Polsce Ludowej zasad, wszelkie świadczenia i przywileje miały być powszechne, prawnie zagwarantowane, stwarzające równe szanse osobom ze wszystkich środowisk.

Pracy było więc mnóstwo, ale nie wszystko trzeba było wymyślać i zaczynać od zera. Stare wzorce i doświadczona kadra miały swój niebagatelny udział w dokonaniach okresu odbudowy.

 

 Pionierzy

Niejako w pierwszej kolejności zajęto się inwalidami wojennymi powierzając ich losy pieczy Polskiego Czerwonego Krzyża. Nie chodziło jednak o działalność filantropijną, lecz przede wszystkim o stworzenie ośrodków, w których okaleczeni byli żołnierze mogliby się adaptować do swej nowej sytuacji życiowej, zdobywając równocześnie podstawy przyszłej samodzielnej egzystencji.

Wśród wielu sojuszników PCK znalazło się też Towarzystwo Opieki nad Niewidomymi w Laskach. Organizacja ta przetrwała lata okupacji i bez wątpienia miała w owym czasie najwięcej doświadczenia w pracy rehabilitacyjno-szkoleniowej. Już w lutym 1945 toku grupa pracowników mających zorganizować i uruchomić zakład rehabilitacji ociemniałych żołnierzy wyjeżdża z Lasek do Surhowa w województwie lubelskim. Kieruje nimi Henryk Ruszczyc. W marcu 1945 roku Surchów przyjmuje pierwszych podopiecznych.

Formalnie rola Lasek w tym przedsięwzięciu kończy się po 3—4 miesiącach. W ramach Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej powstaje bowiem Główny Urząd Inwalidzki i jemu zostaje podporządkowany ośrodek przeniesiony zresztą później do Głuchowa-Jarogniewic. Niemniej nominację na ministerialnego radcę d/s inwalidztwu otrzymuje związany z Laskami Henryk Ruszczyc. Wyposażony na nowym stanowisku w o wiele szersze delegacje i prerogatywy, staje się on bardzo szybko znanym całej Polsce propagatorem i organizatorem aktywizacji zawodowej niewidomych.

Ośrodek szkoleniowy dla żołnierzy zlikwidowano w sierpniu 1949 roku, gdy — jak uznano — wszelkie potrzeby w lej mierze zostały zaspokojone. Była to jednak tylko jedna z wielu placówek przygotowujących dorosłych niewidomych do pracy. Co prawda rozkwit państwowych zakładów szkolenia zawodowego niewidomych (organizowano także specjalne kursy w ogólnych zakładach szkolenia inwalidów) nastąpił dopiero po roku 1949, ale nie znaczy to, że wcześniej całkowicie „odpuszczono" sprawę. Czynione były nawet próby

— również z inicjatywy Henryka Ruszczyca — przełamywania tradycji wiążącej niewidomego z zakładem rzemieślniczym, a w nim z zawodem szczotkarza bądź koszykarza. Powstał program przygotowania osób pozbawionych wzroku do pracy w przemyśle. Na przełomie lat 1948/49 udało się zorganizować odpowiednie kursy, w Poznaniu, Katowicach, Nowej Soli i Gdańsku—Wrzeszczu. Z najlepszym skutkiem przebiegała realizacja tej idei w Poznaniu gdzie przez 3 miesiące uczyło się nowych zawodów 44 niewidomych. Szkolenie odbywało się poza zakładami pracy, ale przy ich ogromnej pomocy. Trzy fabryki — „Centra", „Stomil" i „Goplana" — wytypowały 17 dostępnych ich zdaniem dla niewidomych czynności, zapewniły potrzebny surowiec, wyznaczyły majstrów — nauczycieli i w efekcie 34 absolwentów kursu otrzymało zatrudnienie w normalnych, zwartych zakładach. Pracowali oni m. in. przy produkcji dętek rowerowych, pakowaniu cukierków, zakładaniu izolacji do ogniw baleryjnych, a nawet w zakładach im. H. Cegielskiego — przy montowaniu piast rowerowych.

We wspomnieniach z tamtych lat zachowały się zapisy, iż ci wyrwani z zaklętego kręgu włosia i wikliny stawali do współzawodnictwa ze zdrowymi pracownikami, przekraczali normy, bili rekordy wydajności. Można dziś na te przekazy patrzeć z pewną rezerwą; wiele niegdysiejszych wyczynów produkcyjnych ukazało nam po latach swe nie do końca chwalebne oblicze, nie można jednak lekceważyć taktu udowodnienia, iż predyspozycje psychologiczne niewidomych są o wiele bogatsze niż by się wydawało na pierwszy rzut oka...

Nota bene opierając się na doświadczeniach państwowych kursów przygotowujących do pracy w przemyśle, podobną formę szkolenia wprowadzono w zakładach wychowawczych w Laskach. I to zarówno na zajęciach dla starszych podopiecznych jak i w programie ostatnich klas szkoły podstawowej i 1 klasy szkoły zawodowej.

Wszystko to odbywało się jednak na zasadzie prób — znaczących lecz o niewielkim zasięgu. W powszechnym modelu szkolenia niewidomych ciągle bowiem dominowało przyuczanie ich do tradycyjnych zawodów wzbogacanych co najwyżej o tkactwo i dziewiarstwo. Nieliczny odsetek ociemniałej młodzieży miał szanse ukończenia szkoły średniej, zdobycia zawodu masażysty bądź dostania się do krakowskiej szkoły muzycznej pierwszego stopnia. Eksperymentalne kursy, na których uczono prostych operacji montażu, obróbki mechanicznej, gwintowania itp, uczyniły jak na razie tylko nieznaczny wyłom w procesie przygotowania zawodowego osób pozbawionych wzroku. Wskazały jednak drogę postępowania, dzięki której dziś tak ogromna rzesza niewidomych pracowników zupełnie dobrze radzi sobie w spółdzielniach metalowych i elektrotechnicznych. Zamknięciem cyklu przygotowań do powszechnej aktywizacji osób kalekich stało się ze strony państwa powołanie do życia w roku 1948 Wojewódzkich Inspektoratów Produktywizacji Inwalidów. Środowisko niewidomych odnosiło się jednak z pewną rezerwą do poczynań tych instytucji, które miały ogromne kłopoty ze znalezieniem pracy dla ludzi z tak ciężkim i specyficznym kalectwem. Na szczęście w pierwszych latach powojennych państwowy krąg oddziaływania na losy niewidomych nie był jedynym, a może nawet nie był najważniejszym. Równocześnie bowiem zupełnie spontanicznie, owych dyrektyw, choć z państwowym błogosławieństwem, odrodził się związkowy i stowarzyszeniowy ruch wewnątrzśrodowiskowy. W roku 1945 reaktywuje się Ogólnokrajowy Związek Ociemniałych Żołnierzy i większość terenowych organizacji „cywilnych". Jedynie Towarzystwo Ociemniałych Muzyków nie wznawia swej działalności, zaś warszawskie przedwojenne „Zjednoczenie" zmienia nazwę na Związek Zawodowy Pracowników Niewidomych.

W środowisku niekombatanckim odżywają niezrealizowane z powodu wybuchu wojny zamiary stworzenia jednej ogólnokrajowej reprezentacji. Związki regionalne chcą mieć organizację silną i zjednoczoną, by móc zapewnić pracę wszystkim niewidomym zdolnym do pracy i opiekę tym, którzy pracy podjąć nie mogą. Przyświecają im idee zbieżne z naczelnym hasłem Związku Ociemniałych Żołnierzy — zrozumieć wartość własnej pracy i głód pracy.

Do działań przygotowujących zjednoczenie włącza się dr Włodzimierz Dolański. Jego energii i zapałowi dzielnie sekunduje upór przedstawicieli poszczególnych regionów i oto w sierpniu 1946 roku odbywa się w Łodzi pierwsze spotkanie organizacyjne, na którym m. in. prowadzi się już dyskusje nad statutem nowej struktury.

Zjazd delegatów powołujący ogólnokrajowy Związek Pracowników Niewidomych z siedzibą w Warszawie odbył się w październiku 1946 roku w Chorzowie. W myśl jego postanowień członkiem związku mógł zostać każdy, bez względu na wyznanie i na przekonania religijne, kto miał ukończone 18 lat i stwierdzoną utratę wzroku w granicach 85—100 %. Funkcję przewodniczącego z wyboru powierzono Włodzimierzowi Dolańskiemu.

Wiosną 1948 roku Związek miał swoje oddziały w Warszawie, Chorzowie, Łodzi, Bydgoszczy, Poznaniu, Gdańsku—Wrzeszczu i na zasadzie delegatury — przy Państwowym Zakładzie Szkoleniowym dla Ociemniałych Żołnierzy w Jarogniewicach—Głuchowie. W roku 1949 było tych oddziałów już 10, a na liście ich członków — ponad 2 tys. osób.

Czym Związek zajmował się?

W pracach Zarządu Głównego dominowały cztery podstawowe kierunki: tworzenie miejsc i możliwości pracy, dbałość o należyty poziom kultury i oświaty, współpraca ze wszystkimi krajowymi  instytucjami zajmującymi się problemami niewidomych, nawiązanie współpracy międzynarodowej.

I tak np. konkretnie: By powstającym przy poszczególnych oddziałach warsztatom pracy umożliwić normalny tok produkcji, Zarząd Główny Związku zorganizował w Chorzowie centralne magazyny surowców kupionych za pożyczone przez siebie od państwa pieniądze. W ramach działalności kulturalno-oświatowej zorganizowano z kolei dwa biura przepisywania książek w brajlu — głównie podręczników

— dając przy okazji zatrudnienie niewidomym kobietom. Uruchomiono także własną drukarnię i dzięki niej wznowiono wydawanie „Pochodni", Dzieci także miały własne pismo pt. „Światełko", zaś czarnodrukowany miesięcznik „Przyjaciel Niewidomych" stal się podobnie jak przed wojną nie tylko źródłem informacji ze świata niewidomych ale i, poprzez reklamy, źródłem dochodów dla świata niewidomych.

Kontakty międzynarodowe Związku zapoczątkowała w roku 1948 wizyta p. Rolanda Bergera — delegata Departamentu Społecznego ONZ i p. Artura Platta — doradcy Królewskiego Narodowego Instytutu dla Niewidomych w Londynie. Po ich bytności w Warszawie dr Dolański zostaje wysłany z ramienia ONZ i naszego Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej do Anglii, by zapoznać się z tamtejszymi usprawnieniami technicznymi służącymi niewidomym i ewentualnie część angielskich rozwiązań przenieść na grunt polski.

W sierpniu 1949 roku Włodzimierz Dolański uczestniczy w Międzynarodowym Kongresie Niewidomych odbywającym się w Oxfordzie i bierze czynny udział w organizowaniu Światowego Biura d/s Niewidomych przy Departamencie Społecznym ONZ. W konsekwencji zostaje wybrany w skład Komitetu Wykonawczego tegoż Biura.

W kraju natomiast członkowie Związku usiłowali nie bez powodzenia lansować hasło — nic o nas bez nas. I stąd np. ich udział we wszelkich naradach na temat szkolnictwa specjalnego, a także w pracach stałej komisji doradczej dla Spraw Niewidomych przy Ministerstwie Oświaty.

Zrozumiałe jednak, że najbardziej reprezentatywne dla oblicza Związku było to, co działo się „na dole", czyli w poszczególnych oddziałach mających duże swobody zarówno w doborze metod jak

i form pracy. Tam tylko można było ocenić, czy ta generalna polityka sprawdza się i przekonać, czym w swej istocie był Związek dla swych szeregowych członków. A oto krótkie charakterystyki, co znaczniejszych z owej dziesiątki <przyp 1> istniejącej w roku 1949 — roku rozkwitu a zarazem upadku.

,przyp 1 Pozostałe to oddziały w Poznaniu, Wrocławiu, Gdańsku - Wrzeszczu i Izabelinie k. Lasek.

Bydgoszcz. Oddział obejmował swoim zasięgiem całe Pomorze i zrzeszał, rozrastając się wraz z upływem czasu, od 135 do 450 członków. Początkowo nie prowadził własnych warsztatów produkcyjnych, ale chętnych kierował na kursy zawodowe, a pracującym prywatnie udzielał pożyczek na zakup surowców. Dysponował bezpłatnymi biletami tramwajowymi i teatralnymi, organizował wycieczki, zabawy. Zajmował się przydziałami z UNR-y, opału na zimę, kart żywnościowych, a także zegarków i maszyn do pisania.

Fundusze oddziału pochodziły ze składek członkowskich, dotacji Wojewódzkiego Wydziału Opieki Społecznej, ofiar od społeczeństwa i z dobrowolnej 10-procentowej daniny wpłacanej przez niewidomych przy zakupie przydzielanych przez Związek surowców. M. in. dzięki zasobom finansowym oddziału udało się w roku 1948 przyspieszyć uruchomienie bydgoskiej Spółdzielni Niewidomych "Gryf". Chorzów. Działająca tu organizacja zachowała największą samodzielność i autonomię w stosunku do Zarządu Głównego Związku. Wynikało to po prostu z jej poczucia siły i samowystarczalności. I Śląscy niewidomi prowadzili trzy związkowe warsztaty produkcyjne. W Bytomiu działała wytwórnia wyrobów szczotkarskich, pędzlarskich i koszykarskich zatrudniająca 57 osób, w Chorzowie — zakład szczotkarski, w którym pracowało 29 niewidomych i w Zabrzu — I warsztat szczotkarski oraz wytwórnia torebek papierowych dające zatrudnienie 24 pracownikom. Placówki w Bytomiu i Chorzowie posiadały także własne internaty.

W roku 1949, gdy śląski oddział zrzeszał 644 niewidomych (prawie 2/3 zamieszkujących na Śląsku), obroty związkowych warsztatów przekroczyły kwotę 62 mln zł, a do skarbu państwa wpłynęło od nich z tytułu podatku obrotowego i dochodowego ponad 5 mln zł.

Kraków. Oddział Związku powstał tu dopiero wiosną 1948 roku i to z inicjatywy Zarządu Głównego. Swoim zasięgiem obejmował województwa: krakowskie, kieleckie, rzeszowskie. Równolegle z próbami tworzenia własnych miejsc pracy, prowadzono w nim akcją szkolenia i zatrudniania niewidomych w przedsiębiorstwach gospodarki uspołecznionej. Mimo późnego startu oddział krakowski dorobił się bardzo szybko jednej z pierwszych w kraju bibliotek brajlowskich.

Zasługą krakowskiego związku, a personalnie — stojącego na jego czele kpt. Jana Silhana, było powołanie do życia szkoły dla ociemniałych dzieci.

Lublin. I ten oddział powstał w roku 1948 z inicjatywy miejscowej Spółdzielni Pracy Niewidomych założonej w roku 1945 przez 10-osobowy zespól absolwentów szkoły zawodowej w Laskach. Osobiste zasługi w tym przedsięwzięciu miał szef Spółdzielni, znany nie tylko na Lubelszczyźnie działacz środowiska niewidomych — Modest Sękowski.

Jednym z pierwszych posunięć nowej organizacji była rejestracja wszystkich niewidomych, a następnie szkolenie i przygotowywanie do pracy tych, którzy jeszcze nie znaleźli się w orbicie zainteresowania jakiejkolwiek powołanej ku temu instytucji.

Łódź. Chwalebna działalność w okresie międzywojennym zaważyła, jak można sądzić, na decyzji zachowania przez łódzki oddział dawnej nazwy — Związek Niewidomych m. Łodzi. Pod taką firmą prowadzono tu warsztat szczotkarski, a także wspólnie z Wojewódzkim Wydziałem Inwalidzkim szkolono i zatrudniano niewidomych w przemyśle. Oddział zrzeszał w roku 1948 dwustu dziewięćdziesięciu członków, a jego prestiżowym dokonaniem miało być wybudowanie Domu Niewidomych. Niestety, mimo zdobycia przez Związek części funduszy i lokalizacji obiektu, zamiar ten nie został nigdy sfinalizowany.

Warszawa. Bez wątpienia organizacja warszawska miała znaczący udział w procesie tworzenia ogólnokrajowej reprezentacji pracujących niewidomych, miała też jednak niemałe "zasługi" w torpedowaniu koncepcji lansowanych przez Włodzimierza Dolańskiego i późniejszym przemodelowaniu formuły Związku Pracowników Niewidomych.

Owe rozbieżności programowe sprowadzały się, jak można dziś stwierdzić, do odmiennej oceny koniecznego stopnia ingerencji państwa w działalność środowiskową, a także do odmiennej oceny koniecznego stopnia centralizacji poczynań poszczególnych oddziałów. W myśl założeń określonych na chorzowskim Zjeździe głównym zadaniem Związku było prowadzenie i wspomaganie własnych zakładów pracy. Usiłował on nie tylko uzupełniać, ale często wręcz zastępować działalność państwową, także w sterze finansowej, licząc na własne dochody i ofiarność społeczną. W zamian oczekiwał niezależności w doborze metod, form i programów pracy. Stawiał na dobrowolną, bezinteresowną, nieskrępowaną odgórnie aktywność samego środowiska oraz wszystkich tych, którzy z nim zechcieliby pracować.

Działacze warszawscy dopatrywali się w takim postawieniu sprawy znamion powrotu do przedwojennej filantropii, od której zdecydowanie się odcinali. Inna sprawa, że na własnym gruncie działali póki co, podobnie jak większość oddziałów — prowadzili własny warsztat szczotkarski, służyli pomocą materialną swym członkom.

Z takim mniej więcej bagażem doświadczeń, koncepcji i dokonań wkraczali polscy niewidomi w lala 50-te, zwane wtedy latami rewolucyjnych przemian w budowie socjalizmu. I choć, jak się okaże, był to okres najmniej istotny dla dzisiejszego kształtu spółdzielczości niewidomych, trudno od razu przeskoczyć do roku 1957, kiedy to zarysował się jakby szkic obecnej budowli. Zwłaszcza, że bez pewnych, (nawet negatywnych w swej obiektywnej wymowie) posunięć z lat 1950—56, działalność produkcyjna niewidomych toczyła by się być może zupełnie innym torem.

Koleje losu

Najpierw były warsztaty związkowe a potem spółdzielnie pracy niewidomych. Więc mogło by się wydawać, że jak na czterdziestoparoletnie istnienie, nie ma się co obecny CZSN chwalić zbyt burzliwym życiorysem.

W roku 1949 zostaje powołana do życia nowa ogólnokrajowa organizacja: Centralna Spółdzielnia Inwalidów, która wchłania, przemianowane na spółdzielnie, związkowe warsztaty niewidomych. Tym samym Związek Pracowników Niewidomych traci swój pierwotny charakter i podstawy statutowej powinności, a gospodarcze struktury działalności niewidomych zyskują nowego dysponenta. Dotychczasowi animatorzy i działacze ruchu związkowego — Kazimierz Mroziński, Jan Silhan, Włodzimierz Dolański, Modest Sękowski z konieczności zaczynają "dzielić się" pomiędzy obie organizacje, wchodząc w CSI w skład specjalnej komisji zajmującej się spółdzielniami niewidomych. Niemniej jeszcze przez najbliższe kilka miesięcy Związek utrzymuje swoje wpływy w środowisku, czynnie uczestnicząc w procesie przeradzania się małych warsztatów w spółdzielnie.

Ta w sumie dość niejasna sytuacja prawno-organizacyjna powoduje pewne komplikacje przy ustalaniu daty powstania poszczególnych spółdzielni. Wśród pierwszych do których należały: Spółdzielnia "Praca Niewidomych" w Chorzowie z należącymi do niej zakładami w Zabrzu i Bytomiu, Spółdzielnia Pracy Niewidomych w Lublinie, Spółdzielnia Szczotkarska Związku Pracowników Niewidomych w Warszawie, Spółdzielnia Inwalidzka i Ociemniałych Żołnierzy w Warszawie, Dziewiarska Spółdzielnia Pracy „Niewidomy" w Poznaniu, Spółdzielnia Inwalidów Szczotkarsko-Koszykarska „Niewidomy" we Wrocławiu, Spółdzielnia Inwalidów Niewidomych "Pracownik" w Łodzi oraz Spółdzielnia Inwalidów Niewidomych „Gryf" w Bydgoszczy, są bowiem takie, które już od zarania przyjęły nazwę spółdzielni jak i takie, które istniały de facto, tyle, że pod innym szyldem.

Ważne, że z takim stanem posiadania wkroczyło środowisko niewidomych w rok 1950, kiedy to zawieszono Zarząd Główny Związku

Pracowników Niewidomych i całą organizację poddano kurateli, którą sprawował ociemniały major Leon Wrzosek.

W ramach posunięć reorganizacyjnych m. in. Przeprowadzono <przyp 2>

— wymianę i zwiększenie obsady kadrowej biura Zarządu, komisyjną weryfikację wszystkich członków Zarządu i centralizację funduszy. „Odgórnie" finansowane oddziały zyskały tym samym charakter centralnie sterowanych ogniw terenowych działających według nadesłanych instrukcji, a ich pracownicy społeczni zostali zastąpieni pracownikami etatowymi. W okresie kurateli Związek został wycofany ze Światowej Organizacji Pomocy Niewidomym, a doktor Dolański

— całkowicie odsunięty od wszelkiej działalności — z Komitetu Wykonawczego tej organizacji. Pozostało już tylko przygotować, także ideologicznie, pierwszy Krajowy Zjazd Delegatów, na którym dotychczas dwie odrębne organizacje — Związek Ociemniałych Żołnierzy i Związek Pracowników Niewidomych — miały przemienić się w jedną wspólną reprezentację całego środowiska.

Zjazd taki odbył się w czerwcu 1951 roku i jest to data powstania Polskiego Związku Niewidomych. Zarazem jest to data ostatecznego wydzielenia działalności gospodarczej spod wpływów organizacji środowiskowych. Mimo bezsprzecznej wspólnoty interesów i w pewnych okresach nawet bardzo ścisłej współpracy, PZN i spółdzielczość niewidomych wkroczyły na własne, odrębne drogi rozwoju.

Pierwsze lata "po rozwodzie" nie były łatwe dla spółdzielczości. Dość wspomnieć, że na starcie przyszło jej działać w organizmie zrzeszającym ponad 100 różnego rodzaju spółdzielni inwalidzkich zatrudniających 5188 pracowników w 297 zakładach. Niewidomi stanowili w tej rzeszy pracujących ok. 5%, a ich 9 spółdzielni <przyp 3> zatrudniających ogółem nieco ponad 600 osób nie mogło być dla CSI przedmiotem szczególnie troskliwych działań.

,przyp 2 Za — „Historia Niewidomych w zarysie" — Ewa Grodecka.

,przyp 3  Ilość się zgadza, ale w niektórych źródłach myliły się spółdzielnie. Wymieniane w nich np. poznańska spółdzielnia „Szczotkarz" powstała przecież dopiero w roku 1951. Z kolei źródła te nie wymieniają spółdzielni szczecińskiej.

Co prawda w roku 1954 już 1869 niewidomych pracowało w 16 spółdzielniach, lecz ani rozwój sieci, ani powołanie do życia Ośrodka Szkolenia Zawodowego w Bydgoszczy

nie równoważyły wyraźnych niedostatków bieżącej działalności. Niewidomi spółdzielcy borykali się z kłopotami zaopatrzeniowymi, lokalowymi, a ich optymizm w stosunku do CSI wyraźnie przygasł.

Tymczasem prawdziwie niekorzystne lata dopiero miały nadejść. W roku 1954 spółdzielczość inwalidzka zostaje włączona do Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy, który był organizacją zbyt potężną i różnorodną, by takie „ostatnie ogniwo", jakim bez wątpienia wydawały się być nieliczne i mało efektywne spółdzielnie niewidomych, mogło w jej ramach realizować jakąś własną politykę rozwoju, jakiś własny model funkcjonowania. A gdyby nawet CZSP zechciał nieco inną miarą mierzyć możliwości i potrzeby zakładów zatrudniających ludzi chorych, niepełnosprawnych, to i tak niewiele mógłby w lej mierze zdziałać, jako że sam znajdował się wtedy na marginesie wielkich decyzji inwestycyjnych, poza głównym nurtem rozwoju technicznego i technologicznego polskiej gospodarki. Toteż w ocenie niewidomych był to okres, w którym: "Złe warunki lokalowe, brak maszyn, troski o bezpieczeństwo i higienę pracy odpowiadające specyfice niewidomych, niewystarczająca ilościowo i często zły gatunkowo surowiec, stwarzały niedostateczne warunki pracy. Nakładanie na spółdzielnie niewidomych zbyt wysokich planów produkcyjnych powodowało przy nierytmicznym zaopatrzeniu konieczność pracy niemych w pewnych okresach powyżej 8 godzin dziennie, w innych zaś przestoje" <przyp 4>.

Nic też dziwnego, że taki stan rzeczy wywoływał odruchy buntu. Wiosną 1956 roku na zwołanej w Łodzi naradzie usiłowano sformułować program naprawy, wskazując na konieczne, zdaniem niewidomych spółdzielców kierunki zmian. Niestety, skierowane pod adresem CZSP postulaty pozostawały bez echa. I dopiero bieg historii odwraca tę ciemną kartę. przyp 4  "Rola i osiągnięcia PZN w zakresie produktywizacji" - Stanisław Pietrzyk, Sprawa Niewidomych - 2.04.1958r.

W roku 1957 spółdzielczość inwalidzka odłączyła się od spółdzielczości pracy, a w ramach nowoutworzonego Związku Spółdzielni

Inwalidów powstaje w miarę autonomiczny Związek Spółdzielni Niewidomych.

ZSN powstał z inicjatywy spółdzielni, ale przy czynnej pomocy ZG PZN. To właśnie na naradzie aktywistów tej organizacji sformułowano radykalną uchwałę o konieczności wydobycia spółdzielni niewidomych ze struktury skupiającej wszelkie inne spółdzielnie. Formalnie stało się to 29 czerwca 1957 roku, bo taką datę nosi tak zwane oświadczenie o celowości powołania do życia nowego związku wydane przez CZSP. Sami spółdzielcy natomiast moment narodzin swej samodzielności wiążą z pierwszym Zjazdem Delegatów, który odbył się w marcu 1957 roku. Akt wybrania wtedy Zarządu, na czele którego stanął Modest Sękowski, zdaje się potwierdzać to przekonanie. I chyba słusznie. Związek powstał bowiem głównie z woli jego członków, a CZSP musiał jedynie formalnie uznać fakty dokonane.

W sierpniu 1957 roku, na mocy uchwały ZSl, zostają określone kompetencje nowej jednostki. Jak na razie zdobyła ona uprawnienia do zajmowania się sprawami szkolenia, działalności socjalnej, a w jej gestii znalazło się także rozdzielnictwo surowców do produkcji szczotkarskiej oraz opiniowanie planów inwestycyjnych. Mało to i dużo zarazem, jako, że ZSN — z jednej strony — nie podejmuje istotnych decyzji i pozbawiony jest uprawnień kontrolnych, z drugiej zaś — nie ma żadnych doświadczeń, a kilku czy nawet kilkunastoosobowy personel biura Zarządu i tak ma w tym pierwszym okresie pełne ręce roboty. Iż obowiązków jest więcej niż by się to mogło w pierwszej chwili wydawać, przekonuje się sam prezes Modest Sękowski, który mimo najszczerszych chęci nie może pogodzić sprawowania tej funkcji z kierowaniem spółdzielnią w Lublinie. Wybiera Lublin, a na czele Zarządu staje jego dotychczasowy zastępca — Stanisław Łuka <przyp 5>.

,przyp 5 Kolejna i jak dotąd ostatnia zmiana następuje w roku 1961. Prezesem Zarządu wybrano płk. Mariana Golwalę.

Dwa lata, które upłyną do zwołania drugiego Zjazdu ZSN mijają więc głównie na walce o utrwalenie przyznanych kompetencji. Potem, aż do roku 1981, jest to walka o systematyczne ich poszerzanie. Trzeba przyznać, że w ciągu dwudziestu paru lat rola i ranga ZSN nieporównywalnie wzrosła. Ale i też w ciągu tych dwudziestu paru lat nastąpiła tak znaczna metamorfoza samych spółdzielni, że rosnące wpływy Związku wynikały po prostu z bieżących konieczności. Do końca jednak najważniejsze narzędzia ekonomiczne — plany produkcyjne, limity rzeczowe i finansowe — znajdowały się w rękach ZSI. Sytuację gmatwało jeszcze formalne i praktyczne podporządkowanie spółdzielni terenowym — Regionalnym lub Wojewódzkim — Związkom Spółdzielni Inwalidów, które prowadziły również własną politykę gospodarczą. I dlatego, gdy tylko zarysowała się nadzieja na kolejne zmiany, odżyły u działaczy spółdzielczości niewidomych marzenia o wydostaniu się z tego gorsetu organizacyjnego. Czasem sprzyjającym lego typu posunięciom był przełom lat  1980—81.

Ambicji niewidomych spółdzielców nie zaspokoiło połowiczne rozwiązanie zaproponowane w podjętej 21 października przez Zarząd ZSI uchwale, na mocy której spółdzielnie miały być wyłączone z dniem 1 stycznia 1981 roku spod władzy Regionalnych i Wojewódzkich ZSI. 26 maja 1981 roku Rada Z SN podejmuje własną uchwalę -o pełnym wyodrębnieniu spółdzielczości niewidomych ze struktury organizacyjnej ruchu spółdzielczego i o utworzeniu Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych. Podejmując tę uchwalę Rada uznała, iż odmienność celów i zadań oraz rodzaj inwalidztwa rodzą szczególne potrzeby i konieczność samoorganizowania się i samodziałania. W dniach 2—3 października 1981 roku zostało to w pełni potwierdzone na 1 Zjeździe Delegatów.

CZSN został zarejestrowany w Wydziale Cywilnym Sądu Rejonowego w Warszawie 16 grudnia 1981 roku.

Wyrównywanie szans

Pierwsze, te jeszcze z 1950 roku, spółdzielnie niewidomych miały swoje Zarządy, Rady, ogólnokrajową jednostkę zwierzchnią — czyli właściwą strukturę i... mało co ponad to. W pierwszych miesiącach, a w przypadku tych wyrastających z warsztatów — pierwszych latach po rozruchu, korzystano w nich głównie z własnych narzędzi, borykano się z brakiem odpowiednich lokali, zabiegano o pożyczki na zakup surowców. Ich dzień powszedni składał się z tysiąca kłopotów, z którymi musieli sobie radzić sami niewidomi. Pracowali bowiem bez zaplecza, bez administracji, praktycznie — bez pomocy. Stąd m. in. raczej niewielkie zespoły ludzi tworzyły spółdzielnie. I tak np. w powstałej 29 grudnia 1945 roku spółdzielni lubelskiej noszącej dziś imię Modesta Sękowskiego, w latach 1945—50 przy produkcji szczotek pracowało 29 osób. Z kolei w zamykającej listę pierwszej "dziewiątki" spółdzielni szczecińskiej początkowo było tylko 10 pracowników i dopiero w roku 1954 zatrudnienie wzrosło w niej do 110 osób. Z reguły tej wyłamała się jedynie chorzowska "Praca Niewidomych" zakładana na przełomie lat 1949/59 przez pracowników warsztatów związkowych zatrudniających aż 150 osób. Z chwilą uzyskania statusu spółdzielni zatrudnienie  zwiększono do 186 osób, a wartość majątku trwałego oszacowano na kwotę 1, 5 mln zł.

Na początku lat 50-tych rozpoczyna się proces krzepnięcia spółdzielczości niewidomych. Te już istniejące placówki dobijają się do nowych pomieszczeń, zatrudniają pierwszych chałupników (np. warszawska Spółdzielnia Pracowników Niewidomych mieszcząca się dziś

na ul. Sapieżyńskiej), tworzą pierwsze filie (np. bydgoski Gryf). Niewidomi walczą o swoją szansę.

 

Poszerzanie pola

Kłopoty inicjatorów ruchu spółdzielczego nie zdołały zniechęcić kolejnych środowisk niewidomych, które także zaczęły zabiegać o tworzenie własnych organizacji gospodarczych.

Przy bardzo nierównomiernym w minionym czasie rozwoju bazy materialnej spółdzielczości niewidomych, właśnie te pierwsze lata, do chwili powołania ZSN, zaowocowały żywiołowym rozwojem sieci. Dlatego zresztą ZSN, mając w swoim polu widzenia już 18 spółdzielni, musiał i mógł powstać.

Kontynuatorom idei niewidomych osiadłych w Lublinie, Warszawie, Chorzowie, Poznaniu, Wrocławiu, Bydgoszczy, Szczecinie i Łodzi powinno być łatwiej. Mieli już bowiem wzorce do naśladowania. Było im jednak równie ciężko jak poprzednikom. Pewnych prawidłowości nie udało się przeskoczyć.

Na przełomie lat 1950—51 dochodzi do zorganizowania spółdzielni niewidomych w Gdańsku. Pierwsze walne zgromadzenie członków Związku Pracowników Niewidomych, którzy byli inicjatorami całego przedsięwzięcia odbyło się 9 września 1950 roku; działalność produkcyjną na urządzeniach będących własnością jednego z pracowników Spółdzielni rozpoczęto na początku grudnia. Nie zachowały się dane o zatrudnieniu, trudno jednak przypuszczać, by zbyt wiele osób mogło korzystać z jednego pomieszczenia (co prawda o powierzchni 120 metrów kwadratowych) ogrzewanego stojącym na środku żelaznym piecem "Park maszynowy" — gilotyna do cięcia surowca, jeden nóż szczotkarski, jeden grzebień i kilka młotków — to zdaje się świadczyć o niewielkich rozmiarach gdańskiej placówki. Spółdzielnia dysponowała jednak internatem, co znakomicie sprzyjało napływowi nowych pracowników i z czasem udało się jej wzbogacić stan posiadania o drugi lokal produkcyjny. Niemniej nawet w roku 1960 (a dobiegała wtedy końca budowa zupełnie nowego obiektu obliczonego na 240 pracowników) zatrudnienie w gdańskiej spółdzielni nie przekroczyło pułapu 150 osób.

Znacznie bardziej eksponowanie przebiegał rozruch działającej od 1 lipca 1951 roku drugiej już na terenie Poznania spółdzielni niewidomych, którą zorganizowali pracownicy warsztatu szczotkarskiego Spółdzielni "Niewidomy". Dosłownie w ciągu paru miesięcy jej zatrudnienie uległo podwojeniu, a do roku 1955 wzbogaciła się o zakłady filialne w Kępnie, Rogoźnie i Spławili k. Kościana. Rozwój chałupnictwa, przejęcie postawionego w stan likwidacji zakładu w Bytomiu Odrzańskim — to kolejne przejawy zdrowej ekspansji. W efekcie w roku 1960 załoga dzisiejszej spółdzielni „Sinpo" liczyła dwieście osiemdziesiąt osiem osób.

W latach 1951—54 udało się zorganizować jeszcze pięć spółdzielni — w Łodzi, Krakowie, Białymstoku, Przemyślu i Elblągu.

Łódzka o nazwie „Przyjaźń" zajmująca się produkcją włókienniczo-dziewiarsko-tkacką zatrudniała 250 osób, czym wyraźnie zdystansowała wcześniej uruchomioną Spółdzielnię „Pracownik".

Niewidomi z Krakowa znaleźli początkowo zatrudnienie w dwu ogólnoinwalidzkich spółdzielniach — „Trud" i „Robotnik", lecz z czasem te tylko możliwości zapewnienia pracy osobom pozbawionym wzroku okazały się niewystarczające w stosunku do wzrastających potrzeb. Tak więc organizowana latem 1952 roku własna spółdzielnia bardzo szybko zdobyła pozycję jednej z największych w kraju. Trudności lokalowe — do roku 1959 prowadzono działalność w 11 różnych punktach miasta — nie zahamowały tendencji rozwojowych. Już bowiem od roku 1954 mniej więcej połowa zatrudnionych pracowała w systemie chałupniczym. I m. in. dzięki temu w roku 1956 Krakowska Spółdzielnia Inwalidów Niewidomych posiadała 540-osobową załogę, w tym 270 nakładców.

Znacznie skromniejsze, a przy tym dość dramatyczne, były pierwsze lata funkcjonowania białostockiej Spółdzielni Niewidomych im. J. Marchlewskiego. Założona w grudniu 1951 roku przez 13 działaczy Koła Niewidomych borykała się początkowo z typowymi kłopotami lokalowymi, zaopatrzeniowymi i finansowymi. Narzędzia pożyczała jej spółdzielnia lubelska, surowce zdobywano własnym pomysłem i przemysłem. Dopiero w październiku 1952 roku zostaje jej przydzielony lokal o powierzchni 180 metrów kwadratowych, w którym można zatrudnić 30 osób. W styczniu 1954 roku wybucha w nim pożar i dalsze istnienie

spółdzielni jest poważnie zagrożone. Uparci mieszkańcy Białegostoku nie rezygnują jednak zbyt łatwo. Postanawiają obiekt wyremontować, a przy okazji wydzierżawić w całości od dotychczasowego, prywatnego właściciela. Produkcja na czas remontu została przeniesiona do filii tworzonych w Hajnówce, Suwałkach, Bielsku Podlaskim i Opartowie. W elekcie od roku 1955 Spółdzielnia krzepnie, rozrasta się, zwiększając systematycznie zarówno zatrudnienie jak i rozmiary oraz asortyment produkcji.

Spółdzielnia Niewidomych "Start" w Przemyślu objęła swoim zasięgiem tzw. "głęboką prowincję". Nic więc dziwnego, że do rangi historycznej daty urasta w przekazach dzień 15 maja 1953 roku, kiedy rozpoczęło się szkolenie pierwszych 15 niewidomych. We wrześniu tegoż roku „Start" zaczyna produkować, zatrudniając w pierwszym roku działalności 64 osoby w zakładzie zwartym i 9 chałupników.

W Elblągu starania o zatrudnienie niewidomych rozpoczęły się w roku 1951. Początkowo chodziło o znalezienie miejsca pracy dla 10-osobowej grupy młodych absolwentów kursów  Jarogniewicach. W powstającej właśnie Spółdzielni Inwalidów „Wolność" zorganizowano więc wydział szczotkarski i od końca 1951 roku zaczęła ona przyjmować kolejnych niewidomych osiedlających się w Elblągu. Starania o usamodzielnienie się i założenie własnej spółdzielni trwają bez mała trzy lata. Ostatecznie przy wydatnej pomocy Polskiego Związku Niewidomych zamiary stają się faktem 1 września 1954 roku odbywa się zebranie założycielskie elbląskiej Spółdzielni Inwalidów Niewidomych „Jedność". W momencie powstania zatrudniała ona 36 pracowników, a mieściła się w budynku tak wyeksploatowanym, iż w roku 1960 trzeba go było po prostu rozebrać. Produkowane szczotki rozwożono odbiorcom wozami konnymi, zaś pracujący od 1955 roku chałupnicy transportowali odbierane surowce i dostarczane szczotki na ręcznych wózkach bądź własnych plecach.

Do czasu utworzenia ZSN powstały jeszcze dwie placówki przejęte później przez tę organizację — w Gdyni i w Słupsku.

Spółdzielnia „Sinema" z Gdyni odłączyła się, na podobnej zasadzie jak poznański "Szczotkarz", od macierzystej Spółdzielni Inwalidów Ociemniałych działającej w Gdańsku—Jelitkowie. Jej bazą stał się warsztat metalowy spółdzielni, uruchomiony w roku 1955 w Gdyni.

Nowa jednostka zarejestrowana 2 stycznia 1956 roku jako Metalowa Spółdzielnia Niewidomych im. Mikołaja Ostrowskiego zatrudniała w pierwszym okresie ok. 50 osób i mieściła się na terenie trzech prywatnych posesji nieprzystosowanych do prowadzenia działalności produkcyjnej. Mimo nieustannych przeprowadzek i prób doraźnego modernizowania obejmowanych obiektów, spółdzielcy Gdyni aż do loku 1962 pracowali w bardzo ciężkich warunkach. Niemniej udało im się w tym czasie uruchomić filie w Tczewie i Kwidzynie, zwiększyć zatrudnienie do 149 osób, nawiązać kontakty kooperacyjne z przemysłem kluczowym.

Stały wzrost liczby członków PZN na terenie województwa koszalińskiego skłonił działaczy Związku w roku 1956 do podjęcia starań o utworzenie specjalistycznego zakładu pracy. Zamierzenia te nabrały konkretnych kształtów w drugiej połowie roku i na walnym zgromadzeniu założycielskim, które odbyło się 14 listopada 1956 roku, powołano do życia Spółdzielnię Inwalidów Niewidomych w Słupsku. Swą działalność gospodarczą rozpoczęła ona 7 stycznia 1957 roku na bazie środków przejętych od Wielobranżowej Spółdzielni Inwalidów, dysponując zaledwie kilkoma pomieszczeniami magazynowo-produkcyjnymi. Słupska Spółdzielnia już w pierwszych miesiącach przejęła niewidomych zatrudnionych przy produkcji szczotek w zakładach Koszalina, Bytowa, Kołobrzegu. Natomiast w roku 1958 powstają jej zakłady filialne w Bytowie i Ustce.

Przypominając sobie ten pierwszy okres tworzenia spółdzielczości niewidomych warto zwrócić uwagę na kilka jego cech charakterystycznych. Otóż bez wątpienia główną siłą napędową tego dość żywiołowego rozwoju sieci był zapał i upór członków-założycieli, którzy chcieli pracować za wszelką cenę. Jeśli czegoś żądali, to wyłącznie poszanowania własnych umiejętności i zdolności organizacyjnych. Ów brak wymagań materialnych posuwali niejednokrotnie tak daleko, że graniczyło to z lekceważeniem podstawowych zasad bezpieczeństwa pracy. Gdyby jednak nie takie właśnie podejście, nie taka filozofia, to najprawdopodobniej wiele ośrodków czekałoby jeszcze na miejsca pracy dla swoich niewidomych.

Wyraźnie bowiem widać, że był to okres rozwoju bezinwestycyjnego. Spółdzielnie organizujące się od podstaw na początku lat 50-tych korzystały z panującego wtedy trendu przejmowania przez państwo (na niezupełnie ekonomicznych zasadach) prywatnych budynków i warsztatów. Dopiero znacznie później legalizowano te wywłaszczenia nadając im formę wykupu bądź dzierżawy. Kolejna droga do zdobycia bazy materialnej dla samodzielnej działalności wiodła poprzez formalne odłączenie się od istniejących już spółdzielni i praktyczne korzystanie z dotychczas eksploatowanych środków trwałych.

Zaczątki pracy chałupniczej to także efekt ograniczonych możliwości inwestycyjnych. Inna sprawa, że w bardzo wielu przypadkach było to jedynie słuszne rozwiązanie, które zapewniało niewidomym pracę i zarobki, podnosiło ich prestiż we własnych środowiskach a równocześnie ze środowisk tych ich nie wyrywało. Takie możliwości awansu społecznego były szczególnie ważne dla ludzi starszych oraz dla mieszkańców miasteczek i wsi. Bardzo pozytywnie wypada ocenić próby tworzenia filii i najmniejszych nawet oddziałów lokowanych poza „centralami". Jeśli bowiem mowa o zjawisku „poszerzania pola", to jego miarą będzie dziś nie tyle ilość zorganizowanych spółdzielni co ich zasięg terytorialny.

W momencie powstania Związku Spółdzielni Niewidomych pod jego skrzydła schroniło się 17 spółdzielni; poza tą strukturą pozostał bowiem początkowo bydgoski „Gryf" i nowozorganizowana "Nowa Praca Niewidomych" do dziś wierna „Cepelii". Niemniej ZSN nie odżegnywał się od opieki i patronatu nad jednostkami niezrzeszonymi, w tym także kilkunastoma zakładami zatrudniającymi niewidomych a należącymi do różnych spółdzielni inwalidzkich.

W pierwszym dziesięcioleciu istnienia Związku, czyli w latach 1957—66, nastąpił dalszy, bardzo znaczący rozwój działalności produkcyjnej środowiska niewidomych. Po pierwsze — powstało siedem nowych spółdzielni: Spółdzielnia Niewidomych „Zorza" w Rynie k. Giżycka, Spółdzielnia Niewidomych „Metal" w Warszawie, Kielecka Spółdzielnia Niewidomych, Spółdzielnia Niewidomych „Rękodzieło" (dziś,, Promet") w Sosnowcu, Spółdzielnia Niewidomych im. L. Braille'a w Kędzierzynie, Spółdzielnia Niewidomych w Bytomiu Odrzańskim (początkowo połączona z poznańskim „Szczotkarzem") i wreszcie praktycznie działająca od roku 1946 tyle, że poza ruchem spółdzielczości, inwalidzkiej — Spółdzielnia Niewidomych „Piast" w Sulechowie. Równocześnie do Związku przystąpił „Gryf", zaś dwie łódzkie spółdzielnie po wybudowaniu przez jedną z nich nowych obiektów, połączyły się, przyjmując nazwę Spółdzielni Niewidomych im. 19-go Stycznia. Suma summarum w końcu roku 1966 ZSN zrzeszał 24 spółdzielnie posiadające 80 zakładów i punktów pracy nakładczej. Współpracował także z 10 spółdzielniami inwalidów zatrudniającymi w oddziałach pracy chronionej ponad 400 osób niewidomych.

Wzrost zatrudnienia jest kolejnym wyznacznikiem ekspansji gospodarczej spółdzielczości niewidomych. W roku 1950 jak pamiętamy, w spółdzielniach pracowało zaledwie 600 osób, w tym 300 niewidomych. W roku 1957 zatrudnienie wynosiło ogółem — 3. 326 osób, w tym — 1949 niewidomych, a 806 chałupników. Z ankiety Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej przeprowadzonej w roku 1958 wynikało natomiast, że pracy poszukiwało jeszcze 2. 446 niewidomych. Co najmniej 70%, czyli ok. 1800 osób, zapewne nie tylko chciałoby ule i mogłoby pracować.

Spółdzielczość niewidomych nie zdołała ich wszystkich „zagospodarować" natychmiast. W roku 1961 pracowało w jej zakładach 2944 niewidomych, co stanowiło 60% zatrudnienia ogółem. Do 1170 osób wzrósł w tym czasie poziom zatrudnienia chałupników. Dziesięciolecie działalności zamykał ZSN takimi oto wskaźnikami: zatrudnienie ogółem — 10078 osób w tym: niewidomi — 5609 osób, chałupnicy zaś — 3172 osoby.

Dane te nie tylko potwierdzają zjawisko systematycznego rozrastania się istniejących spółdzielni, ale i przekonują do ich wysiłków na rzecz dotrzymywania statutowych wymogów. Co prawda udział niewidomych w zatrudnieniu ogółem nieznacznie zmalał na przestrzeni tych lat, ale ciągle jeszcze ociera się o granicę 56%. Znacznie natomiast — z ok. 24 do ponad 30 procent — zwiększył się w strukturze zatrudnienia udział chałupników, co oznaczało docieranie, z możliwością pracy i zarobków, do środowisk szczególnie upośledzonych, pozbawionych jakichkolwiek innych szans wydostania się z poczucia społecznej degradacji.

Konsekwentny rozwój produkcji wykonywanej w systemie chałupniczym nie kojarzy się tym razem — jak to było w okresie poprzednim — z trwającą blokadą możliwości inwestycyjnych. W latach 1957—66 zaczęto bowiem budować i to nawet dość dużo. W sumie na inwestycje wydano przez 10 lat ok. 135 mln zł. Inna sprawa, że przymierzając te wydatki do wzrostu zatrudnienia i wymaganych kosztów tworzenia nowych stanowisk pracy uznano, że potrzeby zostały zaspokojone zaledwie w 40%. Na takiej ocenie ważyła jednak także i skala zaniedbań, a dla kilkunastu spółdzielni, które przeniosły się w tym czasie do nowych obiektów, ważne było każde 10%, poprawy warunków.

Pierwszymi właścicielami nowych zakładów stały się w latach 1959—60 spółdzielnie — krakowska i gdańska. Do roku 1962, szczególnie bogatego w uroczystości przecięcia wstęgi, nastąpiły przeprowadzi kolejnych ośmiu przedsiębiorstw — w Poznaniu (Spółdzielnia „Szczotkarz"), Bydgoszczy, Przemyślu, Lublinie, Gdyni, Chorzowie i Warszawie (Spółdzielnie — Ociemniałych Żołnierzy i Pracowników Niewidomych). Koszt tych ośmiu inwestycji zamknął się kwotą 64.271 tys. zł, przy czym na budowę obiektów przemysłowych wydano 55. 395 tys. zł, socjalnych — 6. 096 tys. zł, na zakup maszyn i urządzeń —

100 tys. zł i na zakup środków transportu — 680 tys. zł.

Kolejnym poważniejszym przedsięwzięciem inwestycyjnym było zakończenie budowy zakładów w Łodzi i Białymstoku oraz zbudowanie internatów w Poznaniu i Suwałkach. W trakcie budowy znajdowały się budynki produkcyjne wraz z internatami dla spółdzielni w Kędzierzynie i Rynie, nie udało się natomiast wprowadzić do planów inwestycji dla spółdzielni w Elblągu, Sosnowcu, Szczecinie.

Niedoinwestowanie dawało o sobie znać w sferze wyposażenia w park maszynowy. Jak na ironię niewidomi spółdzielcy, także szczotkarze tradycyjnie przyzwyczajeni do pracy ręcznej, odkryli w latach 60-tycli uroki mechanizacji. Tymczasem 50% posiadanych przez nich maszyn i urządzeń pochodziło sprzed 1945 roku, czyli z czasów używania prymitywnych narzędzi rzemieślniczych.

Najlepiej wyposażone były zakłady parające się produkcją metalową. Ale i na to najlepsze wyposażenie składało się zaledwie z 10 tokarek, 13 pras, 4 frezarek i kilkadziesiąt obrabiarek. Tylko trzy

spółdzielnie posiadały w tym czasie własne narzędziownie, w 5 działały warsztaty naprawcze. W roku 1962 obliczono, że spółdzielniom potrzeba ok. 300 różnych maszyn za sumę 9 milionów złotych. Z upływem czasu rozsiew między potrzebami a możliwościami pogłębiał się, a apetyty rosły. W roku 1966 domagano się już 500 nowych maszyn za sumę 25 mln zł.

Próbowano radzić sobie z tym problemem metodami,, półinwestycyjnymi". Przede wszystkim wzmocniono zaplecze techniczne spółdzielni — w roku 1966 już w 12 działały własne narzędziownie, warsztaty, galwanizernie itp. Poza tym przy ośrodku szkoleniowym w Bydgoszczy powstał zespół roboczy do spraw postępu technicznego z własną narzędziownią. Początkowo, czyli w roku 1962, stać go było na opracowanie kilkunastu prostych lecz ułatwiających pracę prototypów urządzeń. Np. automatu do cięcia drutu, uchwytu ułatwiającego szycie wycieraczek, dozownicy włosia i szczeciny, stołu szczotkarskiego dla chałupników.

W końcu 1964 roku zostaje powołana do życia samodzielna pracownia konstrukcyjno-technologiczno-wzorcująca. Było to zresztą zgodne z ogólnokrajowymi zaleceniami obowiązkowego prowadzenia lego typu planowanej działalności. W pierwszych dwu Jatach istnienia pracownia zajęła się głównie technologią produkcji szczotek. Problem technicznego zabezpieczenia wszystkich procesów produkcyjnych był natomiast realizowany przy pomocy scentralizowanego funduszu postępu technicznego, który powstał z kwot odprowadzanych na konto ZSN przez poszczególne spółdzielnie.

Jaka była ranga i skala tych przedsięwzięć? Dziś można by powiedzieć, przeglądając wykaz proponowanych rozwiązań, że raczej skromna. Wtedy jednak każde usprawnienie, każde specjalistyczne oprzyrządowanie stanowisku pracy uwzględniające specyliczne potrzeby niewidomych bądź niewidomych z dodatkowymi schorzeniami było symbolem postępu i nowoczesności.

Reasumując — były to lata rozwoju zarówno wszerz jak i w głąb. Choć z problemem,, krótkiej kołdry" borykał się ZSN jak i cala gospodarka, właściwie od początku swego istnienia. Na 2 Zjeździe, który odbył się w marcu 1959 roku zakładano, że tylko w latach 1959—61 przeznaczy się na inwestycje 125 mln zl. Tymczasem w ciągu

 całych dziesięciu lat dysponowano limitem nakładów finansowych zaledwie o 10 mln zl wyższym. Ale równocześnie, mimo typowo odtworzeniowego charakteru prowadzonych inwestycji, mimo wielu braków i niedostatków, udało się stworzyć w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych przynajmniej zaczątek organizmu gospodarczego z prawdziwego zdarzenia. Te nowe spółdzielnie niewiele poza ludźmi miały wspólnego z chałupniczymi warsztatami, z których wyrastały.

 

. Normalizacja

W latach sześćdziesiątych właściwie zakończył się okres burzliwego rozrastania się sieci spółdzielczości niewidomych. W całym piętnastoleciu 1967—81 przybyły i to w znacznych odstępach czasu, jeszcze tylko trzy jednostki. 1.X.1969 roku rozpoczyna działalność gospodarczą tworzona od podstaw Wojewódzka Spółdzielnia Niewidomych „Renoma" w Częstochowie. 1 stycznia 1973 roku uzyskuje samodzielność suwalski oddział białostockiej spółdzielni. I wreszcie 7 marca 1981 roku odbywa się walne zgromadzenie w działającym od dziesięciu lat bielsko-bialskim oddziale SIN „Promet" (dawniej — „Rękodzieło") z Sosnowca, powołujące do życia odrębną BSN „Bielsin".

Nie znaczy to jednak, iż nastąpiło zahamowanie tendencji rozwojowych w ogóle, że spółdzielczość niewidomych spoczęła na laurach. Poszerzanie zakresu oddziaływania i wpływów odbywało się m. in. poprzez zmiany w sferze zatrudnienia. W ciągu wspomnianych 15 lat zwiększyło się ono o ok. 85% uzyskując w roku 1981 poziom — 16018 osób. Warto jednak odnotować zjawisko wytracania rozpędu i w tej dziedzinie. Otóż na przestrzeni lat 1967—71 spółdzielniom niewidomych przybyło ok 4600 pracowników — ponad 53% stanu zatrudnienia z roku 1966, w latach 1972—76 już tylko 2217 pracowników, zaś w ostatnim pięcioleciu 1977—81 — zaledwie 693. W tych samych kolejnych okresach czasu zatrudnienie niewidomych wzrastało odpowiednio o: 2068 osób, 828 osób i 355 osób, osiągając w roku 1981 poziom — 8294 osoby, co stanowiło nieco ponad 51% ogółu pracujących.

Zmniejszenie się udziału niewidomych w strukturze zatrudnienia dokonało się głównie w latach 1974—77. Stwierdzono wtedy, że jest to wynik m. in. malejących potrzeb kadrowych w ogóle, co z kolei miało być skutkiem postępującego zagęszczenia powierzchni produkcyjnych, a także malejącego zainteresowania możliwościami podjęcia pracy u samych niewidomych, którzy podobno woleli korzystać wyłącznie z rent lub emerytur. Nie lekceważąc tych dwu przyczyn można wskazać i na trzecią. Otóż z biegiem lat spółdzielczość niewidomych coraz silniej odczuwała presję formalnej ekonomizacji gospodarki. Obarczana planami, poddawana rygorom kolejnych akcji i manewrów, chcąc nie chcąc upodabniała się do większości „zdrowych" przedsiębiorstw i miała coraz mniej stanowisk pracy dla osób niepełnosprawnych, mniej wydajnych, wymagających dodatkowych świadczeń i opieki. Chwalebne skądinąd próby znacznego utechnicznienia i uatrakcyjnienia produkowanych wyrobów, sięganie po asortymenty wymagające znacznych kwalifikacji i doświadczenia, musiało zaowocować takimi właśnie zmianami proporcji zatrudnienia. Statutowe wymogi nie mogły jednak być obojętne zarządom i radom spółdzielczym toteż co pewien czas usiłowano przełamać regres. Częściowo udało się to na przykład w roku 1978 i wtedy to udział niewidomych w zatrudnieniu ogółem bliski był 52%. Problem był niebagatelny. Ze statystyk PZN wynikało bowiem, że w Polsce żyje 19923 niewidomych w wieku aktywności zawodowej, natomiast pracuje w różnych sektorach tylko 12750. Nie wszyscy z pozostałych 7 tysięcy mogli bądź chcieli podjąć pracę. Ale szacując nawet bardzo ostrożnie, można było być pewnym, że co najmniej 2, 5 tysiąca osób czeka na zatrudnienie. Spółdzielnie podległe Z SN uczestniczyły wtedy w ogólnej-krajowej puli zatrudniania niewidomych w ponad 63 procentach. Nic więc dziwnego, że w pierwszym rzędzie czuły się odpowiedzialne za rozwiązanie tego dylematu. Ale rozwiązać go nie potrafiły.

Na obrazie całości zaważył ostatecznie rok 1981, w którym po raz pierwszy od trzydziestu paru lat zatrudnienie, w tym także zatrudnienie niewidomych, w porównaniu z rokiem poprzednim, zmniejszyło się.

Ponieważ produkcja chałupnicza w spółdzielniach zarezerwowana jest przede wszystkim dla osób niewidomych, zmiany stanu  osobowego tej kategorii pracowniczej powinny podlegać tym samym tendencjom, co opisane wyżej. I podlegały. Warto jednak zauważyć, że chałupnicy mimo wszystko stali się najbardziej dynamiczną grupą zawodową — w ciągu 15 lat zatrudnienie w systemie nakładczym zwiększyło się w spółdzielniach niewidomych o 90%, czyli jego procentowy wzrost wyprzedził wzrost zatrudnienia ogółem. Nie jest to pocieszające. W latach 50-tych i na początku lat sześćdziesiątych można było żywiołowy rozwój chałupnictwa zapisać po stronie plusów. Z czasem jednak zaczęło to trącić anachronizmem. Trzeba sobie zdawać sprawę, że zarobki w chałupnictwie są niższe, a warunki pracy — gorsze. Zakład zwarty mimo wszystko o wiele lepiej może zrealizować zadania rehabilitacji społecznej i zawodowej.

Niewolna od niezrealizowanych zamierzeń i niespełnionych marzeń była w tym piętnastoleciu także działalność inwestycyjna. Niemniej, gdy spojrzeć na przeznaczone na nią nakłady, a może jeszcze lepiej — na wykaz oddanych do użytku nowych, rozbudowanych bądź zmodernizowanych obiektów, wypada uznać te lata za okres szczególnego rozkwitu. Placem budowy były właściwie wszystkie spółdzielnie. W latach 1967—70 za sumę ponad 47 mln złotych dorobiono się m. in. budynku produkcyjnego wraz z internatem w Kędzierzynie, internatu oraz zakładu produkcji szczotkarskiej w Rynie, należącego do kieleckiej spółdzielni zakładu w Końskich, internatów w Lublinie i Kielcach. Najbardziej imponująco przedstawia się rzeczowy zakres inwestycji zakończonych w latach 1971—73. Wtedy to w nowych murach rozpoczyna działalność częstochowska „Renoma", a bez mała dzisiejszy kształt otrzymują zakłady sosnowieckiego "Prometu" i wrocławskiego „Dolsinu". W ramach rozbudowy krakowskiej Spółdzielni Niewidomych oddano do użytku pierwszą część zakładu w Olkuszu. Suwałki, Elbląg, Gdynia, Przemyśl, Sulechów, a także siedziby filii spółdzielni — Malbork, Tczew, Żułów, Bytów, Biurutów — to kolejne punkty na inwestycyjnej mapie lat 1971—73 wzbogacone o pawilony socjalne i produkcyjne, internaty i magazyny. Wszystkie te zamierzenia pochłonęły łącznie 83,6 mln złotych.

Na tym tle kwota 844, 1 mln zł wydana na inwestycje w latach 1974—81 mogłaby sugerować gigantyczny wręcz zakres prac, gdyby nie odzwierciedlała przy okazji wzrostu kosztów. Prawda, że rozbudowano w tym czasie spółdzielnie w Chorzowie, Krakowie, Elblągu, Białymstoku, Bydgoszczy, Kielcach i Sulechowie, że w Częstochowie powstała baza pracy nakładczej, w Kwidzynie i Wrocławiu — zakłady pracy chronionej, a w Sosnowcu nowa hala produkcyjna, ale mimo wszystko nie był to już okres prosperity z początku lat siedemdziesiątych. Zdecydowanie pozytywnym zjawiskiem było natomiast systematyczne wzbogacanie parku maszynowego wszystkich spółdzielni. Przełom w tej dziedzinie nastąpił właśnie ok. roku 1974. Tu znów rosnące ceny mogą nieco deformować wymowę liczb, niemniej faktem jest, że w latach 1974—78 zakupy pochłaniały ponad 50% nakładów inwestycyjnych, a w latach 1979—81 — nieco poniżej 50%. W tych końcowych lalach średniorocznie przybywało spółdzielniom ok. 180 podstawowych maszyn i urządzeń, a wartość wyposażenia technicznego w końcu roku 1981 oszacowano na kwotę 411, 6 mln zł.

Pomyślność inwestycyjna nie przesłoniła wagi drobniejszych, lecz ciągle ważnych zabiegów zmierzających do usprawnienia techniczno-technologicznego procesów produkcyjnych. W roku 1973 Związek Spółdzielni Inwalidów — ciągle jeszcze formalny zwierzchnik spółdzielni niewidomych — przekazał ZSN zadanie całkowitej koordynacji rozwoju postępu technicznego. Rozrastające się w związku z tym Biuro Konstrukcyjno-Technologiczne Związku zostało przekształcone w roku 1976 w zakład własny prowadzony na zasadzie pełnego wewnętrznego rozrachunku gospodarczego. Tylko w okresie 1975—711 zatrudnienie w Biurze wzrosło z 20 do 75 osób, co wspomagane uruchomieniem trzech prototypowni pozwoliło na zrealizowanie ponad 200 tematów wycenionych na kwotę prawie 33 mln złotych. Przeważały opracowania dotyczące zorganizowania i oprzyrządowania stanowisk pracy. Ponadto BTK dopracowało w tym czasie 30 jednolitych technologii produkcji, przekazało do wdrożenia 40 konstrukcji urządzeń i narzędzi. Niezależnie od jego prac, poszczególne spółdzielnie zajmowały się własnymi planami postępu technicznego.

Dziesiątki nowych obiektów, setki rozwiązań technicznych i maszyn, tysiące nowych ludzi, setki milionów złotych zainwestowane w rozwój, przebudowę i unowocześnienie. Dużo to czy mało jak na piętnaście lat?

Patrząc wstecz — na pewno dużo. Patrząc w przyszłość... Patrząc. w przyszłość stwierdzono w roku 1981, iż stopień zużycia majątku trwałego w granicach od 50 do 70 procent występował w 4 spółdzielniach, od 40% do 50% — w jedenastu. Samodzielny, samorządny i samofinansujący się CZSN stawał przed niełatwymi zadaniami. Zadania były niełatwe, ale efekty pierwszych pięciu lat pracy — czyli do końca 1986 roku — mimo wszystko widoczne. Po pierwsze w okresie tym powstało 5 nowych spółdzielni. Co prawda z reguły drogą dalszego podziału już istniejących, niemniej każda taka operacja poszerzała zasięg oddziaływania na nowe środowiska i terytoria, pozwalała na zwiększenie zatrudnienia. Np. formalnie powołana do życia jeszcze w 1981 roku, ale odrębnie traktowana dopiero od 1 stycznia 1982 roku BSN „Bielsin" zatrudniała w chwili powstania 332 osoby w tym 53% niewidomych. Po pięciu latach zatrudnienie ogółem wzrosło w Bielsku do ponad 460 osób, a zatrudnienie niewidomych do 54,4%.

Z ogólnego schematu odłączania się od macierzystych spółdzielni wyłamała się jedynie spółdzielnia "Tanew” w Biłgoraju, która po prostu całkowicie zmieniała swój status przechodząc t stycznia 1983 roku pod skrzydła CZSN, a występując ze Związku Spółdzielni Inwalidów. Pozostałe, a więc: Sp. Niewidomych „Prodlem" w Olkuszu (1983 rok), Spółdzielnia Niewidomych „Bytomianka" w Bytomiu (również 1983), Sp. Niewidomych w Radomiu (1984) oraz Spółdzielnia Niewidomych w Bierutowie (1985) wyrosły na bazie zakładów produkcyjnych spółdzielni w Sosnowcu, Chorzowie, Kielcach i Wrocławiu.

I tak w końcu roku 1986 CZSN zrzeszał 32 spółdzielnie wraz z ich 120 zakładami filialnymi, wspierane przez Zakład Budowy Maszyn i Urządzeń, Zakład Usług Rehabilitacyjno-Socjalnych, Ośrodek Informacji i Wydawnictw oraz bydgoskie Centrum Kształcenia Niewidomych.

Zmiany w zatrudnieniu wypadało by uznać za częściowo zadawałające. W roku 1982 udało się opanować tendencje spadkowe, a w roku 1983 uzyskać przyrost pracowników, w tym także — co szczególnie cenne — niewidomych, porównywalny z uzyskiwaniem na przełomie lal sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Podobnie było w roku 1984 i 1985. Nic więc dziwnego, że na koniec tegoż, spółdzielnie niewidomych zatrudniały już 18441 pracowników, w tym 9. 768 niewidomych. Kryzys nastąpił w roku 1986, kiedy zgodnie z planarni zatrudnienie powinno powiększyć się o 316 osób, a zwiększyło  o 70. Zaś zatrudnienie niewidomych o 16 osób, podczas, gdy zakładano jego wzrost 209 osób.

Tak więc choć w końcu 1986 roku niewidomi stanowili w swoich spółdzielniach 53,7% ogółu zatrudnienia, to jednak wyhamowanie chłonności kadrowej istniejących placówek, gdy o nowych niewiele się mówi, mogło i może budzić niepokój. O nowych placówkach mówi się natomiast niewiele, ponieważ, przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zaowocował znacznym opóźnieniem prowadzonych inwestycji. Stąd na przykład, gdy w roku 1983 sprawozdania odnotowały trwającą budowę nowych obiektów w Bytomiu Odrzańskim, Poznaniu („Sp. „Niewidomy"), Przemyślu, Warszawie  (Sp. „Metal"), Elblągu i Słupsku, to cztery pierwsze były także „w budowie" już w roku 1978.

Nakłady inwestycyjne idące w setki milionów, a od 1984 roku w miliardy złotych rocznie, zmieniały rzecz jasna obraz majątku trwałego spółdzielni. Od podstaw budowano powoli i niesprawnie, ale równocześnie rozbudowywano, modernizowano, tworzono nowe punkty pracy nakładczej. Początek lat osiemdziesiątych zapisał się także w pamięci spółdzielców dalszym wzrostem zakupów maszyn, urządzeń, środków transportu. Wartość wyposażenia spółdzielni w środki trwale wzrosła w latach 1981—83 o 35%. Wtedy to m.in. udało się kupić 630 obrabiarek, 200 japońskich aparatów dziewiarskich, 265 samochodów wszelkich typów — od ciężarowych po osobowe.

Jednym z głównych wskaźników oceny stopnia pomyślności spółdzielni niewidomych w lalach 1982—86 mógłby być więc stopień zużycia maszyn i urządzeń, który na koniec roku 1986 zmalał do 37, 7%, podczas gdy dwa lala wcześniej był jeszcze o 2, 1% wyższy.

Tak oto mamy obraz czterdziestoletnich przemian bazy materiałowej i kadrowej spółdzielczości niewidomych, czyli obraz gromadzenia środków. Pora przypatrzyć się realizacji celów.

 

Zaczynano od szczotki

Spółdzielnie niewidomych istnieją nie tylko z czysto humanitarnych powodów. Produkują jak każdy inny zakład, starają się produkować wyroby potrzebne, dobre, nowoczesne. Ale w latach pionierskich przynajmniej dwu z tych przymiotników nie zaprzątały zbytnio uwagi spółdzielców. Chwytali się za to, co swym zdaniem umieli robić najlepiej, uznajcie za sukces sam fakt podjęcia pracy zawodowej.

Taki stan rzeczy trwał praktycznie do początku lat 60-tych. Nic więc dziwnego, że np. warszawska Spółdzielnia Inwalidów Pracowników Niewidomych po stronie znaczących osiągnięć zapisała w roku 1951 opanowanie produkcji nowych asortymentów — miotełek fryzjerskich i szczotek kręconych, a organizująca się dopiero w roku 1954 spółdzielnia elbląska mogła sobie pozwolić na wytwarzanie szczotek do szorowania z... pierza. Raczej mizerny poziom techniczno-technologiczny produkowanych wyrobów był także udziałem spółdzielni, które usiłowały odejść od szczotkarskiego monopolu i zajmowały się tzw. produkcją metalową lub dziewiarską. Nawet z nazwy metalowa Spółdzielnia Niewidomych im. M. Ostrowskiego w Gdyni próbowała co prawda swoich sił przy produkcji łóżek, lamp, abażurów, ale najłatwiej przychodziło jej wytwarzanie typowej dla spółdzielczości niewidomych galanterii — zaczepów do ozdób choinkowych, różnego rodzaju klamerek, plomb itp.

Problemy produkcyjne z lal 40-tych i 50-tych wiernie oddają wspomnienia założycieli bydgoskiego "Gryfu": „Produkcja była jednak najważniejszym celem i troską. Przysparzała ona nie mało kłopotów, głównie wobec braku surowców". Sprawa ta przewijała się w wielu protokołach. I tak czytamy: wobec braku surowców 1. 03 1952 urlopowano 30 pracowników. Już na następnym posiedzeniu Rady Nadzorczej 20 kwietnia 1952 roku postanowiono wystąpić do CSI o/Bydgoszcz o zezwolenie na ograniczenie pracy w miejscu i filiach, opuszczając piątki i soboty z dniem 1.05.1952 r. Te kłopoty były jednak przezwyciężone i 27 października 1955 roku Spółdzielnia przedterminowo wykonała plan 6-letni. (... ) Produkcja szczotek nie mogła zabezpieczyć zatrudnienia chętnym do pracy niewidomym. Nie spełniała tej roli uruchomiona w 1952 roku branża dziewiarska. Nic podjęto zamierzonej produkcji wyplatania lin jak i z braku lokali — produkcji wikliniarskiej. (... ) Pierwsze próby z siatkami do łóżek oraz wycieraczkami nie dały też efektów. (... ) Poza kłopotami z zaopatrzeniem powstały problemy ze zbytem. Ściślej — istniały one zawsze, ale na Walnym Zgromadzeniu 28 kwietnia 1955 r. postawiono wniosek charakterystyczny dla nastrojów i poglądów tamtych dni, aby „uchwalić rezolucję i wysiać do władz najwyższych o uregulowanie sprawy szczotkarstwa dla niewidomych, a takie zakłady jak Bielsko i inne, gdzie pracują ludzie zdrowi, nastawić na inną produkcję" <przyp 1>

1 Zarys historyczny powstania i rozwoju Spółdzielni Inwalidów Niewidomych GRYP w Bydgoszczy 1950—1980". Opracowanie mgr Edward Nowak. Bydgoszcz 1980.

Kłopoty kłopotami, niemniej to właśnie w drugiej połowie lat 50-tych rozpoczął się proces przebudowy profilu produkcyjnego, co spowodowało postępujący wzrost udziału branży metalowej w ogólnej strukturze produkcji. W latach 1957—58, gdy produkcja szczotek i pędzli przyniosła ok. 65% wypracowanej wartości planów, wyroby metalowe ważyły na niej w ok. 15 procentach. Była to wielkość znacząca, zwłaszcza, że zapracowały na nią spółdzielnie wytwarzające głównie „drobnicę" — klamerki do bielizny, pinezki, żabki do firanek, blaszki do butów, zamknięcia pałąkowe do butelek, szpilki do włosów... Artykuły poważniejsze — wspomniane już łóżka, klosze do lamp, siatki ogrodzeniowe — należały jeszcze do rzadkości.

Dość dzielnie poczynały sobie w tym pierwszym okresie spółdzielnie dziewiarskie, zwiększając wartość swej produkcji z 20, 6 mln zł w roku 1957 do 31 mln zł w roku 1958, co oznaczało wzrost udziału w produkcji ogółem z 15, 2% do ok. 20%. Omawiane tu przesunięcia strukturalne z lat 1957—58 są o tyle istotne, iż na pewno w jakimś sensie wiążą się z wyodrębnieniem częściowo samodzielnego Z SN, który m. in. usiłował nadać swym jednostkom rangę pełnosprawnych i pełnowartościowych przedsiębiorstw, zdolnych utrzymać się. na coraz to wybredniejszym rynku. Jak dalece były konieczne przekonuje informacja, że w tym samym, pozornie korzystniejszym niż poprzednie, roku 1958 w magazynach spółdzielni zgromadziła się rekordowa ilość zapasów wyrobów szczotkarskich o wartości 12, 5 mln z .

Rozładowywano magazyny, zresztą nie tylko ze szczotek przez kilka kolejnych lat. Jeszcze w roku 1960 zapasy wyrobów gotowych były dwukrotnie większe niż przewidywały to tzw. normatywy. Dopiero w roku 1962 przekroczenie ich dozwolonego stanu zmalało do 18%. Ale i też w latach 1961—62 nie tylko zaktywizowano pracę służb zbytu, lecz także po raz pierwszy na serio zajęto się jakością i nowoczesnością produkowanych artykułów. M. in. ZSN zorganizował dla spółdzielni szczotkarskich otwarły konkurs jakości, który zakończył się... całkowitym zdyskwalifikowaniem 40 z 50 przedstawionych pod ocenę modeli. Toteż w sprawozdaniu Zarządu i Rady Z SN na IV Zjazd, który odbył się w roku 1963, czytamy jeszcze: „Jakość drewienek, lakierowanie i wykończenie nie odpowiada przeważnie ogólnie przyjętym standardom, a nowe wzory i nowe rozwiązania funkcjonalne są zjawiskiem nader rzadkim".

Autorami tych nader rzadkich zjawisk były wtedy przede wszystkim spółdzielnie w Krakowie, Poznaniu i Bydgoszczy, które nie tylko zaczęły dbać o atrakcyjność wzorniczą swej produkcji, ale i zdecydowały się na częściową mechanizację procesów produkcyjnych, co jak widać wyszło ich wyrobom na zdrowie.

Operatywność w każdej postaci zyskiwała na wartości. Rozrastające się spółdzielnie wyprodukowały bowiem w roku 1962 dóbr wszelakich za 315, 4 mln zł, czyli w stosunku do roku 1960 więcej o prawie 51%. Jeśli nie miała to być znów produkcja „na magazyn", koniecznym stawało się uatrakcyjnienie wzornictwa, co m. in. miało miejsce w spółdzielniach dziewiarskich, i poszukiwanie nowych, możliwych do wykonania przez niewidomych rodzajów produkcji oraz nowych odbiorców — nie tylko na rynku, lecz i w przemyśle. Elektem tych wszystkich starań było m. in. zwiększenie udziału produkcji metalowej do 23, 7% przy zmniejszonym do 59, 2% udziale produkcji szczotkarskiej i do 15, 1% — produkcji dziewiarskiej.

O atmosferze roku 1962 tak piszą autorzy monografii gdyńskiej Spółdzielni Niewidomych „Sinema", która w latach 60-tych utrwaliła wreszcie swą pozycję, stając się obok spółdzielni krakowskiej głównym potentatem branży metalowej: „Rok 1962 był rokiem przełomowym dla działalności Spółdzielni. Złożyło się na to wiele czynników. Początek roku cechują duże zmiany w asortymencie i ogromny rozmach w tym zakresie. (... ) W ramach kooperacji z Morską Obsługą Radiową Statków wykonano: obudowę radiotelefonów, obudowę zasilacza P-6906 i FM 302, skrzynki na części zamienne i płyty czołowe. Dla Stoczni Północnej pracownicy Sp-ni produkowali osprzęt okrętowy i akcesoria do mebli, dla Stoczni im. Komuny Paryskiej uchwyty płaskie, dla Gdańskiej Stoczni im. Lenina — uchwyty i kołnierze do rur. Spółdzielnia podpisała umowę na 5 lat. Produkcja dla przemysłu okrętowego była korzystna dla Spółdzielni. Dobrze płatna, pozwalała na zwiększenie zysków. Gorzej przedstawiała się sama praca przy wyrobach. Były one ciężkie, przestrzenne. Poszczególne części robotnicy nosili na rękach. W późniejszym okresie kupno wózków usprawniło i ułatwiło pracę. Wprowadzono także zmiany w dotychczasowym asortymencie. Obok łóżek popularnych i dziecinnych rozpoczęto produkcję nowych typów. Były to łóżka dla szpitali — stabilne, na kółkach, z wysokimi szczytami, z dźwignią i wyciągami; łóżka turystyczne z przystawką, łóżka piętrowe. Nowością było także wprowadzenie do produkcji leżaków turystycznych" <przyp 2>. ,przyp 2 Maszynopis opracowania z roku 1985. Dostępny w archiwum CZSN.

Był jeszcze jeden powód, dla którego spółdzielnie niewidomych musiały lepiej produkować. Pojawiła się szansa eksportu.

Przymierzano się do niego już w roku 1960 ale ani ówczesna technika, ani organizacja produkcji nie gwarantowały poziomu wyrobów wymaganego przez zagranicznych odbiorców. Wręcz wydarzeniem stało się podpisanie i zrealizowanie w 4 kwartale 1961 roku przez łódzką spółdzielnię „Pracownik" pierwszego kontraktu na dostawę 3. 600 sztuk pędzli za sumę 88 tys. zł, które trafiły na rynek afrykański. Codzienność eksportową zainicjowały jednak dopiero stał i robocze kontakty z centralą handlu zagranicznego „Coopexim", Gdy w roku 1962 dopatrzyła się ona wreszcie w spółdzielczości niewidomych potencjalnych partnerów, zdołano przy jej pomocy uporać się z paroma problemami.,, Coopexim" w ramach współpracy zorganizował na przykład kursy produkcji na eksport, umożliwił zakup odpowiednich opakowań, opracował specjalne informatory dla przyszłych eksporterów, najlepszym obiecał i ufundował nagrody. Na ofertę centrali odpowiedziało 10 spółdzielni, które przedstawiły własne wzory wyrobów w 29 asortymentach oraz opracowały 21 wzorów według modeli zagranicznych. Ostatecznie skorzystano z propozycji trzech producentów — spółdzielni „Szczotkarz" z Poznania oraz spółdzielni krakowskiej i szczecińskiej, które jeszcze w roku 1962 sprzedały za granicę 12 tys. miotełek fryzjerskich, 7. 200 szczotek do warzyw, prawie 3 tys. szczotek do szorowania oraz 9. 600 szczotek do zębów.

Jak widać były to ilości (podobnie jak i ich wartości — ok. 300 tys. zł raczej symboliczne. Niemniej perspektywy rozwoju eksportu musiały wyglądać obiecująco, jeśli na rok 1963 założono jego kilkunastokrotny wzrost. Spełnienie tych zamierzeń wymagało „tylko" — znacznego doposażenia technicznego wielu spółdzielni i przygotowania przez nie oferty porównywalnej 7. wzorami zagranicznymi. Mówiąc wprost — produkowane na eksport szczotki i szczoteczki należało odchudzić średnio o ok. 30%.

Tak ambitne plany nie mogły być rzecz jasna zrealizowane w całości. Spółdzielnie mimo najszczerszych chęci nie zdołały w ciągu roku odrobić kilkunastoletnich zaległości, nie potrafiły nagle przeskoczyć swego poziomu o co najmniej kilka stopni. Mogły natomiast systematycznie umacniać i rozwijać korzystne, nie tylko z punktu widzenia eksportu, tendencje zmian w strukturze produkcji. Zwłaszcza, że już od roku 1961 pojawiła się w ich zakładach nowa obok branży metalowej specjalność — elektrotechnika. Nic więc dziwnego, że w roku 1966 nastąpiło bez mała wyrównanie proporcji pomiędzy branżą metalowo-elektroniczną, która dostarczyła towary za 246. 6 mln zł i branżą szczotkarską legitymującą się 263, 6 mln zł wartości produkcji.

Lata sześćdziesiąte można by więc nazwać latami osiągania przez spółdzielczość niewidomych dojrzałości. Przy bardzo dynamicznym wzroście produkcji (między rokiem 1962 a 1966 nastąpiło prawie podwojenie jej wartości) zdołano zarówno rozszerzyć jej zakres jak i zasięg. Poprzez nawiązanie kontaktów kooperacyjnych znaleziono zupełnie nowe rynki zbytu.

To wyraźne uprzemysłowienie działalności na pewno służyło pomyślności samych spółdzielni, które zdobywały dzięki niemu środki i bodźce do rozwoju, unowocześniania się, rozbudowy. Trudno jednak nie zauważyć, iż korzyści spółdzielców nie były już tak jednoznaczne. Po stronie plusów można było zapisać nowe miejsce pracy, lepsze zarobki, ale po stronie minusów — większy wysiłek lub wyższe wymagania niejednokrotnie  przekraczające ograniczone kalectwem umiejętności osób niewidomych. Owe częściowo rozbieżne interesy usiłowano pogodzić drogą wyraźnej koncentracji a tym samym specjalizacji produkcji, uważając nie bez racji, że praktyka i przyzwyczajenie mogą z czasem zniwelować trudność opanowywania nowych czynności. I tak np. produkcję sznurów przyłączeniowych zlokalizowano w spółdzielniach w Bydgoszczy, Lublinie i Gdyni. „Metal" z Warszawy i "Szczotkarz" z Poznania zostały z kolei wytypowane do wytwarzania sznurów dla zakładów przemysłu kluczowego produkujących sprzęt elektrotechniczny. Generalnie — związki kooperacyjne z przemysłem kluczowym i terenowym powstawały w oparciu o dwie podstawowe zasady — bliskości terytorialnej i względnej równowagi poziomu technicznego obu partnerów. I trzeba przyznać, że przynajmniej kilka spółdzielni mogło już w roku 1966 sprostać temu drugiemu wymaganiu szczycąc się korzystnymi umowami kooperacyjnymi chociażby z Rzeszowską fabryką Artykułów Gospodarstwa Domowego, warszawskimi Zakładami Radiowo-Telewizyjnymi oraz Fototechnicznymi, śląskimi Fabrykami Mebli czy nawet poznańskimi Zakładami im. H. Cegielskiego. Produkowanym w kooperacji wyrobom daleko było do miana szlagierów technologicznych, niemniej takie pozycje jak bezpieczniki samochodowe, samochodowe lampki sygnalizacyjne, kasety filmowe czy nawet cewki do prądnic rowerowych były absolutną nowością dla niewidomych robotników a tym samym dostarczały im niemało zawodowej satysfakcji. W typowych dla spółdzielczości niewidomych branżach — dziewiarskiej i szczotkarskiej — także dawały o sobie znać ambicje choć nieco innego rodzaju i skali. Producenci trykotaży nękani kłopotami zaopatrzeniowymi, narzekający na złą jakość otrzymywanej przędzy, pracujący na bardzo wysłużonych maszynach, za punkt honoru stawiali sobie przede wszystkim godne przetrwanie. Ich produkcja w ogólnej wartości ważyła coraz mniej (rok 1966 — 11, 4%) lecz w liczbach bezwzględnych mimo wszystko zwiększyła się, a konkurencja przemysłu kluczowego i spółdzielczości pracy była coraz silniejsza. Szukano więc luk przerzucając się z asortymentu na asortyment raz widząc szansę w produkcji dla dzieci, innym razem — dla dorosłych, jeszcze innym — próbując podbić rynek wyrobami galanteryjnymi.

Zakłady szczotkarskie natomiast, tracąc prymat najważniejszego producenta, zyskiwały w zamian na dobrej opinii. Ich wyrobom przyznano pierwsze znaki jakości, a podczas chociażby Targów  Poznańskich powszechnie chwalono solidność i estetykę wykonania większości wystawionych wzorów.

Wszystko to znalazło odbicie w działalności eksportowej, która z reguły jest zwierciadłem sukcesów bądź niepowodzeń gospodarczych. Co prawda na eksport przeznaczano ciągle znikomą część produkowanych artykułów, ale jego wartość w roku 1966 bliska była kwocie 14 mln zł, czyli na przestrzeni 5 lat udało się znacznie powiększyć iIość zakładów zarabiających dewizy i rozszerzyć asortymentową listę ich oferty. Już 13 producentów uczestniczyło w eksporcie bezpośrednim sprzedając szczotki, pędzle, wyroby metalowe, wyroby z tworzyw chemicznych i artykuły tekstylne, a 3 spółdzielnie dorównały ich zyskom w ramach tzw. eksportu pośredniego artykułów metalowych i elektrotechnicznych.

Zbliżały się lata siedemdziesiąte. Na ich inaugurację postarano się o efektowny akcent — w roku 1970 wartość produkcji wszystkich spółdzielni przekroczyła pułap miliarda złotych a branża metalowo-elektrotechniczna wyraźnie zdystansowała branżę szczotkarską. Równocześnie znacznie, bo prawie do 70%, zwiększył się w spółdzielniach udział tzw. produkcji koordynowanej, prawnie przypisanej niewidomym. Co prawda z praktyczną realizacją tego przywileju, o który ubiegano się już w latach 50-tych, bywało różnie, ale fakt pozostaje faktem, że w roku 1971 artykuły wytwarzane na zasadzie wyłączności bądź dominacji — szczotki, pędzle, zamknięcia do butelek, przedłużacze, sznury grzejne i przyłączeniowe — przyniosły osiemset milionów złotych.

Na początku lat siedemdziesiątych czas biegł jednak jakby szybciej. Ledwo poszczególne spółdzielnie zdobyły jaką taką pozycję, ledwo wykrystalizował się obraz ich dość wszechstronnych możliwości a już trzeba było rozpocząć przygotowania do zmiany asortymentu. Stało się bowiem jasne, że w najbliższej przyszłości trzeba się będzie pożegnać z częścią markowych wyrobów — np. kapsli do butelek bądź — w pewnym przynajmniej zakresie — sznurów przyłączeniowych. Pracę niewidomych przy ich wytwarzaniu z powodzeniem mogły zastąpić automaty. Nie czekając na krach i brak zamówień dokonano więc przeglądu i weryfikacji artykułów znajdujących się w produkcji, a następnie opracowano program rekonstrukcji — zarówno technicznej jak i organizacyjnej — głównie zakładów metalowych i elektrotechnicznych. Tym samym w ciągu 10 lat już po raz trzeci z kolei podjęto wyzwanie rzucone spółdzielczości — nie tylko inwalidzkiej — przez przemysł kluczowy. Na początku lat sześćdziesiątych zaowocowało to batalią o jakość i atrakcyjność produkcji, w połowie lat sześćdziesiątych — o rozszerzenie asortymentu, nowe rynki zbytu i związki kooperacyjne. W latach siedemdziesiątych nauczono się patrzeć nieco "do przodu".

Szukając trwałych a zarazem przyszłościowych specjalności zdecydowano się na rozwijanie produkcji osprzętu elektrotechnicznego dla budownictwa i motoryzacji. Wybór był korzystny z wielu względów — m. in. dawał gwarancję produkcji wieloseryjnej bądź wręcz masowej, niezbyt skomplikowanej konstrukcyjnie a przy tym odpowiadającej wymogom rehabilitacji.

Pierwsze efekty porządkowania profilu produkcyjnego dały o sobie znać już w latach 1970—71. W branży metalowo-elektrotechnicznej nowe uruchomienia przyniosły 113, 4 mln zł, a w branży szczotkarskiej, która mimo ostrej konkurencji (przemysł terenowy, rzemiosło itp. ) utrzymała pozycję głównego krajowego producenta, przybyło dyplomów uznania, znaków jakości, wyrobów zaliczanych do grupy „A".

Tendencje te umocniły się w latach 1972—73. W wyniku uzgodnień Z SN z właściwymi zjednoczeniami 15 spółdzielni przystąpiło do wytwarzania kolejnych nowych detali — elementów do liczników energii elektrycznej, odgałęźników izolacyjnych, wtyczek i gniazd koncentrycznych, przycisków sygnalizacyjnych do obrabiarek itp. Branża szczotkarska również podlegała dalszym przemianom. Zobligowana do oszczędności surowców wprowadziła do swych warsztatów chemię, zastępując na ile to tylko było możliwe — drewno i szczecinę syntetykami. I tu zmieniał się asortyment produkcji m. in. dzięki rosnącym zamówieniom na szczotki techniczne. Ogólny poziom Produkcji — funkcjonalność, estetyka, wzornictwo wyrobów szczotkarskich — także ulegał ciągłej poprawie. Już 31 artykułów legitymowało się znakami jakości.

W połowie lat siedemdziesiątych wartość produkcji spółdzielni niewidomych przekroczyła kwotę 2 miliardów złotych, przy czym w dalszym ciągu najbardziej dynamicznemu rozwojowi podlegała branża metalowo-elektrotechniczna. W latach 1874—78 kontynuowano procesy asortymentowego porządkowania jej profilu, wycofując z produkcji kilkanaście grup wyrobów, które nie znajdowały zbytu lub stały się mało opłacalne albo też nie odpowiadały wymogom rehabilitacji. Zrezygnowano m. in. z wytwarzania zamknięć koronkowych i pałąkowych do butelek, łóżek, regałów i szal metalowych, zamknięć do słoi Vecka, plomb dla przemysłu mięsnego — w sumie artykułów przynoszących ok. 250 mln zł wartości sprzedaży.

W zamian natomiast wprowadzono do produkcji kilkadziesiąt nowych grup wyrobów w ponad 150 asortymentach udoskonalając część wcześniejszych technologii lub opracowując zupełnie od podstaw nowe specjalności. Najbardziej znaczącymi wyrobami stały się karnisze i szyny do zasłon oraz firan, sznury, przedłużacze elektryczne do sprzętu radiowo-technicznego, artykułów gospodarstwa domowego, narzędzi i aparatów elektrycznych oraz lamp, przełączniki, wyłączniki, elementy do układów paliwowych i hamulcowych, wiązki przewodów do pralek automatycznych, wtyczki koncentryczne, przyciski sterownicze do obrabiarek, maski spawalnicze, wyroby stanowiące wyposażenie mieszkań — zasuwy, okucia, dzwonki, a także produkowane w ramach kooperacji z przemysłem motoryzacyjnym — wyłączniki i przełączniki świateł, stacyjki do ciągników, skrzynki bezpiecznikowe. Jak widać w ciągu 5 lat nastąpiła generalna przebudowa tej branży, która już nie tylko z nazwy stała się nośnikiem postępu i nowoczesności. Opanowując tak wiele precyzyjnych technologii zdołano jednocześnie zapewnić produkowanym wyrobom godziwy poziom jakości — 11 znaków „1" i 97 znaków "KWE" stanowiących rękojmię właściwych parametrów technicznych artykułów elektrycznych, było tego najlepszym dowodem.

Aczkolwiek branża metałowo-elektrotechniczna przejęła rolę wizytówki produkcyjnej spółdzielczości niewidomych, osiągając w 1978 roku 49, 9% udziału w strukturze branżowej, nie mniej odpowiedzialności i problemów spoczywało na barkach producentów szczotek, którzy w ciągu tych 5 lat zwiększyli swą produkcję o ponad 31 mln sztuk, tj. o ponad 67% zużywając na nią jedynie kilka procent więcej surowców. Programy oszczędnościowe (zastępowanie surowców naturalnych-syntetycznymi, w tym także opraw drewnianych oprawami plastikowymi wykonywanymi na własnych wtryskarkach i systematyczne „odchudzanie" wyrobów) nie doprowadziły do obniżenia standardu produkcji. Wręcz przeciwnie — kolejnym 34 wzorom przyzna no znaki jakości, w tym trzy znaki „Q". Na rynku umocniło się przekonanie, iż niewidomi są producentami najlepszych szczotek i pędzli, a przedsiębiorstwa zaopatrujące się w szczotki techniczne coraz chętniej lokowały swe zamówienia właśnie w ich spółdzielniach.

Produkcja obu przemysłów — metalowo-elektrotechnicznego i szczotkarskiego — ważyła już w strukturze wartości wytwarzanej przez jednostki Z SN w 84 procentach. Do 7% spadł natomiast udział produkcji dziewiarskiej, a ok. 8% wytwarzały tzw. branże, różne, produkujące m. in. tarcze polernicze dla przemysłu meblarskiego, wycieraczki do obuwia, żyłkę wędkarską, drobne wyroby z drewna i tworzyw sztucznych. Wymiana asortymentu a następnie rozwój produkcji wiodących rodzajów produkcji było operacją wartą miliard złotych. Na tyle mniej więcej obliczono wartość nowych uruchomień, tyle przybyło w roku 1979 w stosunku do roku 1976 w sprawozdawczej rubryce wartość produkcji ogółem.

Ukształtowany pod koniec lat siedemdziesiątych prolil produkcyjny w swych ogólnych zarysach obowiązuje do dziś. Nieporównywalnie zmieniła się jedynie wartość produkcji sięgając w roku 1986 kwoty 19, 7 mld zł. Nie la jednak wielkość, zniekształcona kilkoma generalnymi podwyżkami cen, jest najistotniejsza. Obiektywizując obraz warto natomiast przypomnieć, że rokrocznie rzeczowy zakres produkcji zwiększał się o 8—10%, a z ogólnej wartości sprzedaży ok. 62% trafia na rynek, 36% służy kooperacji i ok. 2% jest przedmiotem transakcji eksportowych. Produkcja szczotek i pędzli stanowiąca ok. 30% produkcji ogółem

daje zajęcie ok. 30 procentom ogółu pracujących. Jedynie starsi spółdzielcy traktują ją jako swą zawodową specjalność. Młodsi starają się uciekać od szczotek, choć już w ok. 40% są one wykonywane na automatach i półautomatach, co nie tylko zmniejsza uciążliwość produkcji, ale może być także źródłem pewnej satysfakcji zawodowej.

Bakcyl „utechnicznienia" opanowuje środowisko niewidomych spółdzielców nie tylko z czysto ambicjonalnych względów. Jeśli bowiem wyroby branży metalowo-elektrotechnicznej stanowiące około 56% produkcji ogółem dają zatrudnienie tylko 52 procentom pracujących, to najlepiej to świadczy o ich opłacalności, zarówno dla przedsiębiorstw jak i dla bezpośrednich wytwórców. Zaś szukanie nowych miejsc pracy nie może się odbywać poprzez rozwijanie produkcji wyrobów pracochłonnych, a raczej poprzez wypracowywanie środków na rozwój i modernizację najbardziej efektywnych gałęzi wytwórczych. Niezależnie od tego co powyżej, koniecznym było jednak zachowanie pewnych prostych asortymentów możliwych do wykonania przez mniej sprawnych pracowników bądź w mniej nowoczesnych oddziałach. Stąd na przykład w całej gamie wyrobów metalowych — od spinaczy biurowych po przewody hamulcowe do samochodów — znów znalazły się niegdyś wyeliminowane sprężynki do słoi Vecka, kółka i żabki do firan, sprzączki do butów, okucia do pędzli. Zgodnie z realiami gospodarczymi powrócono do produkcji zamknięć koronkowych do butelek, siatki ogrodzeniowej, rozszerzono produkcję wieszaków, spinaczy, klamerek do bielizny, utrzymano monopol na produkcję karniszy do zasłon. Na liście metalowych specjalności znajdują się ponadto cięgna sztywne do samochodów, kasety do filmów małoobrazkowych, tortownice i foremki do wypieka ciast, palniki gazowe do pieców łazienkowych, magnetyczne zamki meblowe i wiele innych drobnych artykułów powszechnego użytku. Pozornie jest to w znacznej części asortyment „stary", znany już i przed dwudziestu laty. Nowe są jednak warunki, jego wytwarzanie — w wielu spółdzielniach można już trafić na wydział pras, lakiernie bądź galwanizerie, większość stanowisk posiada specjalne oprzyrządowanie umożliwiające niewidomym wykonanie czynności z zakresu obróbki mechanicznej.

Zakłady elektrotechniczne umocniły swą pozycję producentów sznurów przyłączeniowych i przedłużaczy, wiązek przewodów do automatów pralniczych i przyczep campingowych, podzespołów elektroniki motoryzacyjnej, oprzyrządowania pulpitów sterowniczych, cewek elektrotechnicznych oraz monterów różnego rodzaju podzespołów dla przemysłu maszynowego.

Jeśli nakreślony tu wizerunek obecnych możliwości produkcyjnych spółdzielni niewidomych kojarzyłby się komuś z widokiem w pełni zautomatyzowanych linii produkcyjnych zainstalowanych w przestronnych halach — byłby to obraz fałszywy. Hale częstokroć są ciasne, a automatyzacja ciągle jeszcze walczy o lepsze z manufakturą. Wizerunek ten powinien wywołać jednak i inne skojarzenia — gdziekolwiek jesteśmy: w pracy, w domu, na ulicy, w teatrze a nawet na lotnisku możemy spotkać efekty pracy niewidomych i ich spółdzielni.

Nie samą pracą.

 

4. 1. Być spółdzielcą.

Być spółdzielcą, to innymi słowy być pełnosprawnym, samowystarczalnym, zarabiającym na siebie i swoją rodzinę pracownikiem korzystającym ze wszelkich świadczeń socjalnych, wzbogaconych w przypadku inwalidztwa o dodatkowe ulgi i przywileje. I o ile w latach 40-tych, 50-tych, celem samym w sobie dla większości niewidomych było podjęcie pracy zawodowej, wyrwanie się z rodzinnych i środowiskowych „gett”, udowodnienia wszem i wobec, że mogą i potrafią pracować, to z biegiem lat — co naturalne — poczucie zadowolenia z wykonywanej pracy w coraz większym stopniu zależało od poczucia socjalnego i ekonomicznego bezpieczeństwa gwarantowanego przez zakład pracy.

Oczekiwaniom tym trudno było sprostać w okresie praktycznie bezinwestycyjnego rozwoju spółdzielczości niewidomych, gdy liczyła się przede wszystkim produktywizacja zawodowa inwalidów, a warunki w jakich przyszło im pracować zamykały a nie otwierały listę spraw do załatwienia. Przełom dokonał się w roku 1957, m. in. za sprawą nowopowstałego Związku Spółdzielni Niewidomych, który działając w ramach CSI zyskał uprawnienia do zajęcia się problemami szkolenia, opieki zdrowotnej i spraw socjalnych. Upoważniony do opiniowania planów inwestycyjnych działał w myśl przyjętej zasady, iż w polityce inwestycyjnej konieczne jest równoprawne traktowanie sfery produkcyjnej i bytowo-socjalnej.

Przed Związkiem stanęły zadania odrobienia nie tylko kilkunasto ale wręcz kilkudziesięcioletnich zaniedbań. Bo np. jeszcze na początku lat sześćdziesiątych w spółdzielniach pracowało 400 niewidomych (na ogólną ich liczbę — 2 474), którzy nie ukończyli szkoły podstawowej. Nie wszyscy rzecz jasna, chociażby ze względu na wiek, byli w stanie uzupełnić wykształcenie, niemniej spółdzielnie przystąpiły do akcji doszkalania swoich pracowników, podnoszenia ich kwalifikacji zarówno ogólnych jak i zawodowych, umożliwienia co zdolniejszym ukończenia szkoły średniej. Przejęły w roku 1957 Ośrodek Szkolenia Zawodowego w Bydgoszczy uruchomił 10-miesięczne kursy zawodowe, a w wakacje — samorządowe. W tych pierwszych latach przez Bydgoszcz przewijało się rocznie ok. 250 osób. Równocześnie trwało szkolenie przywarsztatowe. W połowie lat 60--tych, gdy pierwsze potrzeby zostały zaspokojone, a spółdzielnie we własnym zakresie szkoliły od tysiąca do dwóch tysięcy pracowników rocznic, narodził się pomysł utworzenia w Bydgoszczy nowoczesnego ośrodka szkoleniowo-rehabilitacyjnego. Tego i takiego jaki działa tam dziś, który na kilkumiesięcznych kursach uczy, przede wszystkim nowoociemniałych, nie tylko zawodu ale i życia.

Mimo naturalnej wymiany kadry spółdzielczej, mimo dopływu młodzieży ze świadectwami szkół zawodowych, spółdzielnie do dziś nie rezygnują z obowiązku szkolenia załóg. Poza obligatoryjnym, adaptacyjnym przyuczeniem do pracy na konkretnym stanowisku, organizowane są różnego rodzaju kursy — z zakresu bhp, rehabilitacji, działalności samorządowej. I praktycznie nie ma spółdzielni, w której szeroko pojętej kadrze kierowniczej nie znajdują się zakładowi wychowankowie, kończący w trakcie pracy szkoły średnie a nawet studia.

Zarobki, a zwłaszcza zarobki chałupników, przez wiele lat nie były mocną kartą spółdzielni niewidomych. Te ostatnie nie sięgały z reguły nawet 50% plac w zakładach zwartych. Zjawisko to miało swe racjonalne podłoże — w chałupnictwie pracowali prawie wyłącznie niewidomi, o ograniczonej sprawności, często osoby starsze z dodatkowymi schorzeniami. W znacznej części byli zatrudnieni na pól etatu. Ponad to wykonywane przez nich operacje należały i należą do najprostszych, a tym samym nisko opłacalnych. Ich wynagrodzenie — w latach 60-tych nieznacznie przekraczające tysiąc złotych miesięcznie, a na początku lat osiemdziesiątych bliskie kwocie 2. 400 zł (mowa o średniej) — było jedynie uzupełnieniem rent bądź szansą na ich wypracowanie, co do czasu ustanowienia tzw. tenty socjalnej było szczególnie ważne dla osób kalekich od urodzenia.

Usiłowano poprawić te mimo wszystko wadliwe proporcje. Generalnie na przełomie lat 60-tych i 70-tych, w wyniku zwiększonego zainteresowania spółdzielni sprawami nakładztwa — jak czytamy w sprawozdaniu ZSN na VIII Zjazd — nastąpiły pewne zmiany na lepsze. M. in. zrównanie w uprawnieniach urlopowych 1 i 2 grupy niewidomych z zatrudnionymi w zakładach zwartych, poprawa opieki rehabilitacyjnej i lekarskiej i właśnie poprawa zarobków. W latach 1980—83, gdy place w spółdzielczości niewidomych wzrosły średnio z 4. 355 zł do 13. 100 zł, czyli trzykrotnie, zarobki chałupników zwiększyły się z 2. 379 zł do 7. 520, czyli nieco więcej niż trzykrotnie. To nieznaczne preferowanie nakładztwa utrzymywało się i przez następne lata. W roku 1986 średnie zarobki w zakładach zwartych równały się kwocie 24. 200 zł, a średnie chałupników — 12. 312 zł. Tym samym, jak widzimy, przekroczyły one zdecydowanie pułap pięćdziesięciu procent płacy w zakładach zwartych.

Z pojęciem spółdzielni inwalidzkiej jak gdyby automatycznie kojarzy się nazwa — zakład pracy chronionej. Tymczasem takie istnieją w spółdzielniach niewidomych dopiero od toku 1962, obejmując swoim zasięgiem ciągle zmienną ilość pracowników. Początkowo status zakładu pracy chronionej zdobyło czternaście spółdzielni, w lalach 1964 - 66 w wyniku kolejnych weryfikacji ich liczba zwiększała się: i zmniejszała (lip. rok 1965 — 19 spółdzielni, rok 1966 — 16) aż ostatecznie ukształtował się model, w którym miano to przysługuje w całości niektórym tylko jednostkom, a pozostałe wydzielają specjalne oddziały pracujące na zasadach zakładów pracy chronionej.

Ostrość (a poza tym pewna falująca ,, moda") kryteriów z jedne i strony i systematyczne uprzemysławianie się profilu spółdzielni z drugiej, powodują iż po okresie szczytu w końcu lat siedemdziesiątych (w zakładach pracy chronionej pracowało wtedy 8. 812 inwalidów, w tym 6. 486 niewidomych) maleje a nie wzrasta liczba osób korzystających z nadzwyczajnego statusu. Stąd chociażby wynika potrzeba szczególnej dbałości o warunki pracy w ogóle, we wszystkich spółdzielniach i na wszystkich oddziałach.

Gdy patrzeć na problem historycznie można spokojnie, bez podpierania się jakimikolwiek danymi, założyć, że warunki pracy w spółdzielniach niewidomych uległy kilkunastoprocentowej poprawie. Już inwestycje z przełomu lat 50-tych i 60-tycli były programowane z myślą nie tylko o produkcji. Na każde oddane wtedy do eksploatacji tysiąc metrów, 18, 3% służyło celom socjalnym, 8, 1% — kulturalno-oświatowym, 2, 6% — sanitarnym. Dla porównania: działalność produkcyjna była prowadzona na 22, 8% powierzchni obiektów, magazyny zajmowały kolejne 22, 6% powierzchni, zaś pomieszczenia administracyjno-biurowe — 3, 8%. Podobnie działo się 10 lat później. Tylko np. w latach 1972—73 zdołano poprawić warunki pracy 5, 5 tys. zatrudnionych. Niemniej kiedyś nowe zakłady starzeją się, a zagrożenia i uciążliwości rodzą się niezależnie od wcześniejszych przeciwdziałali, dosłownie z dnia na dzień, wraz z rozwojem produkcji. Tak więc trudno się dziwić, że jeszcze w latach 1974—78 do ewidentnych osiągnięć (choć uzmysławiających skalę nieprawidłowości) można było zaliczyć usunięcie szkodliwości pracy na 2. 060 stanowiskach, czym poprawiono warunki 3. 407 osobom. Jednak i wtedy na wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa narażone było jeszcze 950 osób, w tym 533 inwalidów. Do połowy lat osiemdziesiątych, mimo dalszej poprawy warunków pracy, nie zdołano na przykład obniżyć, w porównaniu z początkiem lat 80-tych, wskaźnika wypadków przy pracy. W dalszym ciągu ulegało im 12 osób na każdy tysiąc zatrudnionych. Zmienił się jedynie charakter obrażeń. Przeważały różnego rodzaju drobne urazy, co łatwo da się wytłumaczyć narastającą ciasnotą pomieszczeń produkcyjnych, brakiem wystarczającej ilości magazynów, a tym samym tarasowaniem dróg transportowych. Nie są to jednak tłumaczenia usprawiedliwiające. Stąd np. w jednej z ocen stanu bhp w 11 spółdzielniach kontrolowanych przez służby CZSN w okresie od czerwca 1986 do kwietnia 1987 stwierdzono wyraźnie: "Nie ma! wszędzie trwa w mniejszej lub większej skali proces inwestycyjny, część inwestycji jest oddawana do użytku. Poprawia to zdecydowanie warunki pracy, choć nie zawsze w zadawalającym stopniu. Często jednak konieczność zatrudnienia oczekujących na pracę, poszukiwania nowych produkcji przesłania zagadnienie warunków pracy czy spraw rehabilitacyjno-socjalnych". A w innym miejscu:, "Nadal nie prowadzi się harmonogramów bieżących przeglądów maszyn i urządzeń lub ich nie przestrzega. Służby głównego mechanika funkcjonują przeważnie na zasadzie awaryjności. Stan luki powoduje, że część wypadków wynika z niepoprawnego zabezpieczeniu awaryjnego, braku osłon itp. Wypadków tych można było uniknąć.

Być niewidomym spółdzielcą to także, u może przede wszystkim móc mieszkać we własnym, najczęściej spółdzielczym mieszkaniu, w wynajętym przez zakład pracy pokoju lub internacie. Gdyby oceniać ważność i skalę przedsięwzięć socjalnych prowadzonych przez spółdzielczość niewidomych, na rzecz swych pracowników, na czoło zasług wysuwa się ta właśnie dbałość o warunki mieszkaniowe.

W pierwszych miesiącach i latach funkcjonowania spółdzielni rolę zakładowej bazy lokalowej pełniły internaty przeznaczone głównie dla osób samotnych, młodych, przybyłych bezpośrednio z rodzinnych wsi i miasteczek lub kierowanych do pracy po ukończeniu

kursów zawodowo-rehabilitacyjnych. Nie wszystkie spółdzielnie posiadały internaty. Gdy powstawał ZSN, czyli w roku 1957, było ich 11 (a spółdzielni 17) o 350 miejscach. Trzy dodatkowe hotele dla niewidomych prowadziły inne ogólnoinwalidzkie spółdzielnie pracy. Przy pomocy PZN i władz lokalnych walczono więc dla rodzin o mieszkania kwaterunkowe, młodym i samotnym wynajmowano prywatne pokoje. Najczęściej były to pozbawione wygód klitki, ale były. W roku 1058 zdecydowano się obciążyć mieszkańców internatów pełną odpłatnością - od 100 do 170 zł miesięcznie (w roku 1957 płacono od 35 - 75 zł) — ale kwota ta spełniała w dalszym ciągu rolę symbolicznego "komornego", Wyposażenie i remonty hotelowych budynków były i są finansowane z środków spółdzielczych. We wspomnianym już roku 1958 pozycja ta pochłonęła ok. 1/3 funduszu socjalnego tj. ok. 1 mln. zł. Sieć internatów nieznacznie ale systematycznie zwiększała się. W roku 1966 było ich 14 dla ponad 450 osób, w roku 1973 - 78 o 653 miejscach, a obecnie spółdzielnie prowadzą 19 internatów mogących pomieścić ok. 700 lokatorów. Zasady ich utrzymania pozostały niezmienione. Spółdzielnie zapewniają podstawowe wyposażenie (w tym także części kuchenno-sanitarne), mieszkańcy w tych nowszych dysponujących pokojami jedno, dwu, trzyosobowymi „domeblowywują się", a w tych starszych przypominających bursy szkolne z lat 50-tych, korzystają z mebli i sprzętu należącego do internatu. Mimo podwyższenia lokatorskich odpłatności (w najbardziej komfortowych obiektach do wysokości zbliżonej do „normalnych" opłat czynszowych), spółdzielnie w dalszym ciągu ponoszą wydatki związane z eksploatacją obiektów, remontami, zatrudnieniem kadry administracyjno-opiekuńczej, sprzątaczek itp.

Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, w poszukiwaniu nowych rozwiązań problemu mieszkaniowego zainicjowano rozwój własnego budownictwa zakładowego. I tak np. w lalach 1950 - 61 przeznaczono na ten cel 15% ogółu nakładów inwestycyjnych, a w tej chwili własnymi budynkami bądź nawet całymi mini-osiedlami mieszkaniowymi mogą się poszczycić spółdzielnie Gdańska, Warszawy, Lublina, Krakowa. Wraz jednak z ekspansją budownictwa spółdzielczego, a równocześnie wzrostem zarobków niewidomych oraz rosnącymi w spółdzielniach i w ZSN-ie funduszami na dofinansowanie wkładów spółdzielczych, dominująca stała się taka forma zdobywania mieszkań. Mieszkańców internatów zobligowano do zakładania książeczek mieszkaniowych, by zajmowane przez nich pomieszczenia spełniały rolę lokali rotacyjnych użyczonych na czas adaptacji w nowym środowisku i oczekiwania na rozpoczęcie zupełnie samodzielnego, rodzinnego życia. Widoczne do dziś na korytarzach internatów wózki dziecięce są najlepszym dowodem, iż teoria sobie a praktyka sobie, niemniej mimo wszystko nie rodziny stanowią trzon internatowej społeczności. Nieustanne zabiegi interwencyjne u władz lokalnych, umowy i porozumienia ze spółdzielniami mieszkaniowymi w znacznym stopniu pomagają skrócić czas oczekiwania na własne „M". Ostatnio w Warszawie, gdzie działają 4 spółdzielnie niewidomych (trzy zrzeszone w CZSN), a ich warunki i warunki życia ich pracowników wbrew pozorom gorsze są od niejednych prowincjonalnych, zawiązano właśnie własną spółdzielnię, co bez wątpienia znacznie uprości procedurę pozyskiwania nowych mieszkań.

Do pełnej satysfakcji ciągle jednak daleko. Swego czasu opracowano np. bardzo ambitny program mieszkaniowy, który zakładał, że w latach 1976—80 stan posiadania pracowników spółdzielni niewidomych wzbogaci się o 500 mieszkań. W założonym terminie zrealizowano go w dwóch trzecich. Reszta przeszła poślizgiem na lata następne, ale nie zrezygnowano z zasady, że to właśnie spółdzielnie w pierwszym rzędzie odpowiadają nie tylko za warunki pracy ale i warunki bytowe swych pracowników. I to nie tylko w odniesieniu do mieszkań.

W co najmniej połowie spółdzielni tzw. zaplecze socjalno-bytowe spełnia prawie doskonale swe funkcje. W Białymstoku, Bierutowie, Bydgoszczy, Bytomiu-Karbiu, Kędzierzynie, Kielcach, Lublinie, Olkuszu, Poznaniu, Przemyślu, Rynie, Sosnowcu, Suwałkach, Wrocławiu działają nie tylko internaty ale i stołówki, bufety pracownicze, kioski. Wiele spółdzielni może zapewnić niewidomym autokarowy dojazd do i z pracy. Oczywiście różny bywa standardowych stołówek, pokoi śniadaniowych, lak jak i różny jest standard szatni, pomieszczeń sanitarnych. Niemniej prawdziwe problemy stwarzają raczej te, na szczęście już bardzo nieliczne, spółdzielnie, które dopiero czekają na rozbudowę lub modernizację zadawalając się na razie wyłącznie pomieszczeniem stołówkowym bądź jednym małym kioskiem spożywczym.

Z kronikarskiego obowiązku wypadałoby jeszcze wspomnieć o typowej działalności socjalnej — czyli wczasach, koloniach, wycieczkach, imprezach okolicznościowych, paczkach dla dzieci itp. W tej dziedzinie próżno dziś szukać istotnych ograniczeń możliwości realizacyjnych. W miarę wzrostu zatrudnienia przybywało skierowań na wczasy, miejsc kolonijnych, funduszy na spotkania z emerytami Prawda, że są jeszcze spółdzielnie nie dysponujące własnymi autokarami, co na pewno utrudnia turystyczne wypady, prawda, że właściwie żadna spółdzielnia nie dysponuje własnym ośrodkiem wypoczynkowym z prawdziwego zdarzenia. Ale ten ostatni mankament jakby najmniej dotyka zainteresowanych urlopami spędzonymi na wczasach. Zdobywane z różnych źródeł skierowania pozwalają realizować ustawową zasadę korzystania z wczasów raz na dwa Jata, a ostatnio zgodnie z powszechnymi w kraju trendami coraz więcej spółdzielców dobija się o możliwość skorzystania z pieniężnego ekwiwalentu na tzw. wczasy pod gruszą.

Choć trudno ocenić rzeczywistą atrakcyjność i przydatność rzeczowego zakresu świadczeń socjalnych - nie wszyscy przecież mogą wyjechać nad morze, a dzieci wysiać do NRD, to nie ulega wątpliwości, że już od lat nie tylko 50-tych ale i 60-tych dzieli w tej mierze dzisiejsze spółdzielnie cała epoka.

Część usług i zabezpieczeń, o których była mowa powyżej, mieści się w spółdzielniach niewidomych w kompetencjach działów rehabilitacji i zwyczajowo tudzież automatycznie przedstawiana jest jako działalność rehabilitacyjna. Tymczasem jest to działalność, która rehabilitacji służy, ale nie jest jej istotą chociażby dlatego, że w bardzo podobnej postaci występują we wszystkich przedsiębiorstwach i instytucjach wynikając z normalnego układu: pracodawca-pracownik. To pomieszanie pojęć ma swoje uzasadnienie historyczne, dziś jednak wypadałoby wyraźniej oddzielić to co jest obowiązkiem zakładu pracy od lego co jest prawem pracującego inwalidy, a w tym przypadku — pracującego niewidomego. Stąd raz jeszcze powróćmy na grunt pozaprodukcyjnej sfery funkcjonowania spółdzielni, wyodrębniając z niej to co jest typowe dla środowiska osób niepełnosprawnych. Tym bardziej, że gros pozaprodukcyjnych funkcji spółdzielni realizuje się przy pomocy Funduszu Rehabilitacji Inwalidów, który kilkakrotnie przewyższa kwoty przeznaczone na działalność klasycznie socjalną.

 

4.2. Trzy razy — rehabilitacja

Czym była, czym jest, a czym powinna być rehabilitacja — nie wszyscy i nie zawsze potrafią jednoznacznie określić. Charakterystyczne poglądy i opinie w tej sprawie przynosi dyskusja publikowana pod tytułem „Droga do rehabilitacji" w 9 - 10 numerze "Niewidomego Spółdzielcy" z 1987 roku. Brali w niej udział prezesi d/s rehabilitacji czterech spółdzielni niewidomych, a więc osoby bezpośrednio zainteresowane — zarówno jako programatorzy działalności rehabilitacyjnej jak i jej obserwatorzy. Oto, w skrócie, obraz ich doświadczeń iprzemyśleń:

"Na naszym pierwszym zjeździe w 1957 roku nie mówiło się jeszcze o rehabilitacji w tym szerszym niż tylko sama praca znaczeniu. Dopiero na początku lat 60-tych ZSI wydal uchwalę zalecającą tworzenie w spółdzielniach stanowisk asystentów d/s socjalnych, co można uznać za zalążek późniejszych pionów rehabilitacyjnych. W 1968 roku kolejne uchwały mówiły o dotacjach związanych z ułatwieniem życia i pracy inwalidom, pojawiło się określenie „sprzęt rehabilitacyjny", podano wysokość sum jakie spółdzielnie mogą dokładać swoim pracownikom na ich zakup. Druga połowa lat 70-tych była pod tym względem okresem najbardziej „tłustym" dla niewidomych! Wtedy wspomniane dotacje były najwyższe, często przekraczały wysokość wynagrodzenia za pracę". (Alojzy Satora — Sp. Niewidomych w Warszawie). "Asystent socjalny to był ktoś przypisany do jakiegoś działu, bądź zastępcy prezesa, który miał się opiekować niewidomymi. Praktycznie załatwiał on ludziom wiele spraw, odwiedzał ich w domach, starał się ulżyć różnym bolączkom niewidomych. Z czasem zaczęło mu dokładać coraz to nowe czynności, wśród nich wiele biurokratycznych zajęć typu: wydawanie kartek żywnościowych czy prowadzenie rozlicznych rejestrów (w mojej spółdzielni na przykład „socjalny" obsługuje ich aż 27), wśród których utonęła główna idea, dla której został powołany. W miarę jak asystentowi socjalnemu przybywało coraz to więcej roboty, zaczęto tworzyć w spółdzielniach piony rehabilitacyjne, które miały być wsparciem dla jego działalności, rozszerzającym zarazem jej pole". (Ireneusz Morawski — „Dolsin", Wrocław).

Dyskutanci posądzani przez redakcję o mimowolne powielanie "socjalno-medycznego" stereotypu rozumienia problemów rehabilitacji wyjaśniali, iż: „U nas pracownik wie, że jeśli ma jakąś trudną sprawę do załatwienia, może zawsze przyjść do działu rehabilitacji

I uzyska tam praktyczną radę i pomoc. Załatwiamy ludziom niemal wszystkie sprawy — renty, mieszkania, telefony, wczasy — w zakresie w jakim nie czyni tego żadna komórka socjalna w żadnym zakładzie". (Andrzej Skóra — „Nowa Praca Niewidomych" Warszawa)

 „Nasi ludzie mają nie tylko specjalistyczne przychodnie lekarskie na miejscu, w samej spółdzielni, ale służba zdrowia dociera także do chałupników, nierzadko udzielając pomocy także ich rodzinom w ważnych sytuacjach życiowych". (Krystyna Krzemkowska -"Gryf" Bydgoszcz). I wreszcie pytani o szanse rozwoju działalności rehabilitacyjnej dostrzegali m. in. taką oto prawidłowość: „Przez minione 30 lat nasze środowisko ciągle koncentrowało się "ku sobie", zamykając się coraz to bardziej we własnym kręgu. Życie w getcie nie wychodzi nikomu ha zdrowie. Najważniejsza pora pomyśleć o „odśrodkowaniu". (... ) Gdyby społeczeństwo więcej o nas wiedziało, przestano by nas może uważać jedynie za kolejkowych intruzów". (I. Morawski).

Wracając do historii — o rehabilitacji konkretnie zaczęto mówić pod koniec lat 50-tych. W roku 1958 powołano w spółdzielniach służbę lekarską, w roku 1960 — wprowadzono planowanie rehabilitacji; wtedy też pojawiła się forma pracy chronionej i pierwsze poradnie rehabilitacji zawodowej. W roku 1961 dzięki porozumieniu ze Zrzeszeniem Sportowym „Start" stworzono inwalidom warunki dla rozwoju fizycznego i działalności sportowej. I wreszcie w roku 1962 ustanowiono wspomnianą już funkcję asystentów socjalnych, rozpoczęto szkolenie kadr rehabilitacyjnych dla spółdzielni — od lekarzy po członków zarządu odpowiedzialnych za ten odcinek pracy.

Przez ostatnie 25 lat praktycznie nic się w tym modelu, organizacyjnego zabezpieczenia rehabilitacyjnych zadań spółdzielni, nie zmieniło. Zmieniały się natomiast źródła i zasady ich finansowania. Do roku 1963, czyli dopóki najpilniejszą wydawała się sama produktywizacja inwalidów, istniały dwa fundusze — produktywizacji oraz socjalno-bytowy, z którego częściowo finansowano poczynania wchodzące w zakres dzisiejszej „czystej" rehabilitacji. 1 stycznia 1963 roku weszła w życie uchwala nr 70 ZSI ustanawiająca w miejsce dotychczasowych dwóch jeden wspólny fundusz socjalno-rehabilitacyjny. Był on tworzony z dwóch źródeł: zewnętrznego (ulgi podatkowe, dotacje z scentralizowanego funduszu spółdzielczości inwalidów) i wewnętrznego (narzuty na fundusz plac, składki członkowskie, część czystej nadwyżki, wpływy z opłat za korzystanie z urządzeń socjalnych). Nie od rzeczy będzie tu wspomnieć, że owe „zewnętrzne" pieniądze nie spłynęły inwalidom z nieba. Sami niewidomi walczyli o ulgi podatkowe od pierwszych miesięcy istnienia Z SN. Ich postulaty były realizowane stopniowo, ale skutecznie. Poczynając od zagwarantowanych już w latach 60-tych pewnych ulg w podatku dochodowym, poprzez całkowite zniesienie go w lalach 70-tych aż do ustanowionego w latach 80-tych zwolnienia z podatku od plac.

Z funduszu socjalno-rehabililacyjnego można było, w myśl obowiązujących przepisów finansować: ochronę zdrowia i rehabilitację leczniczą, opłaty za hotele inwalidzkie i dopłaty do komornego, przystosowanie stanowisk pracy i maszyn oraz oprzyrządowanie miejsca pracy inwalidów, specjalne wydatki związane ze szkoleniem, opiekę nad dzieckiem, akcje kulturalno-oświatowe. W praktyce przeważał jednak typ działań o charakterze socjalnym. I właśnie — jak można sądzić — istnienie owego wspólnego funduszu sprawiło, że praktycznie wszystko co w spółdzielniach poza działalnością stricte produkcyjną dzieje się, jest utożsamiane z rehabilitacją. Formalnie natomiast już w roku 1967 nastąpił ponowny rozdział środków na — wyraźnie tym razem nazwany — fundusz rehabilitacji i odrębnie tworzony fundusz socjalno-bytowy.

Kolejną zmianę przyniósł rok 1974. W uchwale Zarządu Z SI po raz pierwszy wymieniono trzy rodzaje rehabilitacji: zawodową, leczniczą, społeczną. Fundusz rehabilitacji przeznaczony zaś był na wszelkie wydatki związane z opieką zdrowotną, usprawnieniem fizycznym i sportem inwalidów, nakładami inwestycyjnymi ponoszonymi w związku z działalnością rehabilitacyjną, poprawą warunków pracy inwalidów, ułatwieniami w ich życiu codziennym (dotacje na zakupy artykułów gospodarstwa domowego, magnetofonów itp. ) i coraz to szerzej rozumianą rehabilitacją zawodową.

Znacznym ułatwieniem w prowadzeniu i projektowaniu działalności rehabilitacyjnej stała się obowiązująca także od roku 1974 zasada, iż połowa niewykorzystanych z takich czy innych względów środków FRI pozostaje w spółdzielni (reszta przechodzi na fundusz scentralizowany będący źródłem różnego rodzaju dotacji i pożyczek). Najważniejsze, że spółdzielnie mogły już i mogą gromadzić pieniądze na własnych koniach, że co nie wydane nie przepada, a oszczędności z kilku lat wspomagają poważniejsze zamiary inwestycyjne służące sprawom rehabilitacji.

Niewielki pożytek byłby z prezentacji i porównywania kwot przeznaczonych na rehabilitację w poszczególnych latach zarówno w wymiarze ogólnym jak i proporcjach na jednego zatrudnionego. Cóż stąd bowiem, że w lalach 60-tych wydawano rocznie na ten cel kilkadziesiąt milionów złotych, a na początku lat osiemdziesiątych grubo ponad miliard. Mieści się w lej różnicy rzeczywisty wzrost środków, ale przede wszystkim mieści się wzrost kosztów i cen. Można natomiast spojrzeć na sprawozdania finansowe pod kątem struktury wydatków. I tak np.: w latach 60-tych ok. 50% funduszy pochłaniała działalność inwestycyjna, zwiększając z czasem swą pulę do 60% kwot zagwarantowanych na działalność rehabilitacyjną. W roku 1986 inwestycje pochłonęły 56% FRI, natomiast w roku 1987 aż 69, 8%, co zostało skomentowane w sprawozdaniu Związku, iż: „Tak duży udział wydatków na cele inwestycyjne wystąpił po raz pierwszy w skali związku i duży na to wpływ posiadały dotacje z CZSN".

Jest więc Fundusz Rehabilitacji Inwalidów także swoistym pogotowiem finansowym spółdzielczości niewidomych i zostało to zaakceptowane przez samych zainteresowanych. Lepiej bowiem samodzielnie gospodarować wypracowanymi pieniędzmi, które nie muszą trafiać do budżetu państwa, niż płacić państwu podatkowy haracz a potem czekać na przydział każdej złotówki. Patrząc pod tym kątem nie można dopatrzeć się niczego niewłaściwego w przeznaczaniu części funduszu Rehabilitacji na inwestycje. Wszak pierwszym obowiązkiem spółdzielczości niewidomych jest zatrudnienie jak najszerszej rzeszy oczekujących na pracę inwalidów wzroku. Niemniej fakt, że tym samym za rehabilitację uznano także po prostu tworzenie nowych stanowisk pracy, bądź konieczną ze względów produkcyjnych modernizację i rozbudowę istniejących obiektów zamazuje obraz "czystych" działań rehabilitacyjnych. Teoretycznie należałoby przecież przyjąć, że zaczynają się one w momencie specjalnego przystosowania stanowisk pracy, wyposażenie ich w dodatkowe oprzyrządowanie umożliwiające niewidomym wykonywanie operacji produkcyjnych zagwarantowanych tradycyjnie dla osób pełnosprawnych, w momencie uruchamiania produkcji, która nie tylko wzbogaca rynek bądź pomaga kooperantom ale rozwija umiejętności i uzdolnienia niewidomego.

Pozostała część funduszu służyła — w kolejności udziałów — rehabilitacji społeczno-zawodowej (od działalności kulturalnej po przyuczenie do zawodu), rehabilitacji leczniczej, sprawom sportu i usprawniania fizycznego inwalidów i wreszcie finansowaniu indywidualnych pożyczek oraz dotacji. Ta hierarchia celów załamała się po roku 1981, kiedy to CZSN wydał uchwałę o podwyższeniu świadczeń finansowych na rzecz zatrudnionych. I tak, gdy w latach 1974 - 78 na dotacje i pożyczki przeznaczono 5, 1% środków rehabilitacyjnych, to w roku 1984 już 8, 2%, plasując tym samym tę grupę wydatków na drugim miejscu, po wydatkach na rzecz rehabilitacji zawodowo-społecznej, a przed wydatkami na rehabilitację leczniczą. Innymi słowy, przy zwiększonych środkach na każdą z tych dziedzin, dokonało się swoiste przeniesienie części świadczeń z obrębu spółdzielni do kieszeni spółdzielców. W roku 1986 na rehabilitację leczniczą wydano 6, 47% posiadanych na koncie FRI środków, a spółdzielcy w formie pożyczek i dotacji otrzymali 11, 2% tej puli. W roku 1987 proporcje te uległy zmianie — rehabilitacja lecznicza  - 5, 7%, dotacje i pożyczki — 7, 6%, niemniej — jak widzimy — ciągle jeszcze dotacje miały pokaźny udział w wydatkach.

Tendencjom tym usiłuje się przeciwdziałać, uważając, że obecny status materialny większości zatrudnionych pozwala na samodzielne realizowanie wielu potrzeb konsumpcyjnych. O wiele ważniejszą sprawą byłoby na przykład odrodzenie lak bogatego w latach 60-tych i 70-tych życia kulturalnego, turystyki, sportu, co niestety niezupełnie jest zgodne z obserwowanymi przemianami stylu życia jakby „odspółdzielczonych" spółdzielców. Zapewne ważą na tym i kłopoty dnia codziennego, skostnienia starych form działalności k. o. i obserwowana w wielu spółdzielniach programowa nieumiejętność społecznego uzdrawiania poprzez kontakty ze światem ludzi widzących. Era przyzakładowych świetlic i wspólnych wieczorków tanecznych bezpowrotnie minęła w całym zresztą środowisku przemysłowym. Nie mija natomiast fascynacja niewidomych — tam gdzie jest to dobrze zorganizowane czyli praktycznie w 3/4 spółdzielni — bogatymi księgozbiorami książki mówionej, ciekawymi audycjami zakładowego radiowęzła, turystyką i sportem, ale w wydaniu bez mała wyczynowym. Jeśli niewidomi z Chorzowa mogą chodzić po górach, z Bielska — żeglować, a z Bytomia jeździć na nartach, jeśli niewidomi sportowcy z Bydgoszczy, z Krakowa i wielu innych ośrodków zdobywają na inwalidzkich olimpiadach medale dla barw Polski, to znak, że coś lam jeszcze z tych lat powszechnego zapału i aktywności przetrwało i jest to sygnałem, że w taką właśnie rehabilitację należy inwestować przede wszystkim. Mimo wszystko najbardziej namacalne i wymierne efekty można zaobserwować w dziedzinie rehabilitacji leczniczej. Zorganizowanie i zapewnienie pracownikom właściwej opieki zdrowotnej urastało w spółdzielniach inwalidzkich, w tym w spółdzielniach niewidomych, do rangi pierwszoplanowych zadań. Nie o druki L-4 i poradę w przypadku grypy lub innego schorzenia chodziło przede wszystkim, lecz o sprawowanie stałej, także specjalistycznej, kontroli sianu zdrowia osób niepełnosprawnych, o profilaktykę, o medyczną kwalifikację zawodowych predyspozycji zatrudnionych, o presją na służby administracyjno-techniczne, które obwarowane planami i wskaźnikami nie zawsze,, pamiętały" o warunkach, bezpieczeństwie i higienie pracy.

Znów jednak tak na serio temat stał się aktualny po 1957 roku. Na miano dużego osiągnięcia zasłużyło zorganizowanie do roku 1950 ambulatoriów lekarskich w czterech spółdzielniach i zatrudnienie pierwszych lekarzy. Wzbogacając lisię prekursorów o dwie spółdzielnie, które partycypowały w utrzymaniu międzyzakładowych placówek służby zdrowia, nie o wiele zmienimy obraz. Wszak działało już wtedy 21 spółdzielni. Zaległości odrabiano jednak szybko. W roku 1962 jedynie spółdzielnie w Sosnowcu, Bydgoszczy i Elblągu pozbawione były lekarzy. Gabinety lekarskie z prawdziwego zdarzenia istniały w 16 spółdzielniach, w 11 pracował już także pomocniczy personel medyczny, a w sześciu (Warszawa — Sp. Prac. Niewid., Kraków, Wrocław, Gdańsk, Lublin i Szczecin) poza lekarzami rehabilitantami pracowali także lekarze innych specjalności — głównie okuliści. W roku 1968 wszystkie spółdzielnie posiadały już przyzakładowe przychodnie rehabilitacyjne zatrudniające w sumie 54 lekarzy i 43 pielęgniarki. Wtedy też udało się wreszcie po raz pierwszy przeprowadzić wymaganą ilość — 13. 200 — badań okresowych i doprowadzić do wydania planowanej ilości — 1. 102 — skierowań sanatoryjnych. Spółdzielnie medycznie wyraźnie okrzepły. Był nawet czas i warunki na organizowanie pierwszych narad wszystkich zatrudnionych w spółdzielniach lekarzy na temat organizacji stanowisk pracy, wypadkowości, stanu zdrowotnego załóg.

Personelu medycznego przybywało, przychodnie zyskiwały — zwłaszcza w nowych obiektach — pomieszczenia godne służby zdrowia, gabinety zapełniały się specjalistyczną aparaturą, a mimo to w roku 1071 stwierdzono, iż „istnieje pilna potrzeba wyrównywania dysproporcji pomiędzy rozwojem potencjału gospodarczego spółdzielni, ci zabezpieczeniem potrzeb osób w nich zatrudnionych". Uwaga la odnosiła się także do opieki zdrowotnej, bo choć statystycznie spełniała ona wszelkie wymogi — średniorocznie 14 tysięcy badań okresowych, 2. 200 kwalifikacyjnych, 110 tys. porad ogólnych, 20 tys. — specjalistycznych, 17 tys. — stomatologicznych — to spółdzielniani lekarze zatrudnieni w 2/3 w niepełnym wymiarze godzin nie mogli sprostać oczekiwaniom i zadaniom.

Baza — zarówno materialna jak i kadrowa — spółdzielczej służby zdrowia — wzbogacała się. W rolni 1986 niewidomi spółdzielcy mieli do swojej dyspozycji 33 przychodnie przyzakładowe i 5 międzyzakładowych zatrudniająca 131 lekarzy, 86 pielęgniarek i 10 magistrów wf. W obrębie tych placówek działało 10 gabinetów usprawnień, 14- fizykoterapii i 5 pracowni analitycznych. Znikoma ilość tych ostatnich rekompensowana jest w drodze coraz powszechniejszych praktyk pobierania od badanych próbek do analizy na miejscu

i wysyłania ich do specjalistycznych jednostek. Baza nie jest więc problemem numer jeden spółdzielczej medycyny. Ani też brak odpowiedniej specjalistycznej aparatury, bo w tej dziedzinie mamy do czynienia ze zjawiskiem odwrotnym. Wyposażenia gabinetów okulistycznych lub stomatologicznych szczególnie doinwestowanych w latach 70-tych mogłaby spółdzielniom niewidomym pozazdrościć niejedna spółdzielnia lekarska. Paradoksalnie natomiast to względne bogactwo

(mimo wszystko w kilku spółdzielniach brakowało dla odmiany wręcz podstawowej aparatury okulistycznej) w jakimś sensie pogorszyło warunki pracy części zakładowych przychodni. Od początku ciasne, często lokowane w jakichś wygospodarowanych zakamarkach, bądź własnym sumptem remontowanych przybudówkach często po prostu nie mogą pomieścić tego wszystkiego co przez lata zdołano zgromadzić. Niemniej ogólny obraz jest więcej niż pozytywny.

 

,h1 5. Poczucie własnego „Ja“

(Rozmowa z Prezesem CZSN — płk. Marianem GOLWALĄ)

Co właściwie zmieniło to jedno słowo: Centralny - w nazwie kierowanej przez Pana organizacji? Czy w stosunku do uprzednich struktur jesteście rzeczywiście tworem nowym? A może po prostu zdecydowała ambicja "bycia centralą"...

Marian Golwala: Pozornie może to nawet tak wyglądać, że komuś chciało się być prezesem Centralnego Związku, a nie jakiegoś tam związku spółdzielni niewidomych. A przecież rzecz nie w nazewnictwie. Przez lata, nawet już po roku 1957, gdy w wyniku środowiskowej presji powstał w ramach spółdzielczości inwalidzkiej niby autonomiczny Związek Spółdzielni Niewidomych, byliśmy — delikatnie mówiąc — traktowani protekcjonalnie, bez zrozumienia naszych specyficznych potrzeb. W chwili tworzenia się lego Związku formułowane były zapewnienia o stworzeniu w ramach ZSI idyllicznych wręcz warunków działania, byle tylko Z SN nie żądał pełnej niezależności. W ogromnym kotle prawie ćwierć miliona zatrudnionych (przy czym ciężko poszkodowani inwalidzi stanowili co najwyżej 20% owej masy ludzi) spółdzielczość niewidomych zgubiła się. W tych wszystkich wewnętrznych sporach, chęciach, niechęciach... Nie raz, nie dwa problemy te były rozpatrywane na najwyższych szczeblach. No i od czasu do czasu były nam udzielane jakieś koncesyjki. A to, że wolno nam coś tam z robić samodzielnie, a to, że pies dla niewidomego jednak jest przewodnikiem, a magnetofon nie jest luksusem... I tak dalej, i tak dalej. Nie chciałbym, żeby zrozumiano, że to wieloletnie współżycie, ten wieloletni mariaż nie wytworzył pewnych więzi. Przyjacielskich, koleżeńskich. Do dziś w spółdzielczości inwalidzkiej mamy wielu serdecznych druhów, z którymi utrzymujemy kontakty, z którymi w określonych dziedzinach współdziałamy. Ale kierownicze ogniwa były owładnięte chęcią rządzenia. A my chcieliśmy być traktowani na zasadach równości i partnerstwa. Nic więcej. Więc uparcie dążyliśmy do bycia „na swoim". I pod koniec 1981 roku wreszcie się udało.

- Zjazd powołujący do życia CZSN zobowiązał Zarząd i Radę Związku do określonego działania według określonej uchwały programowej. Gdyby przyszło Panu zdawać dziś przed spółdzielcami sprawozdanie z tych minionych lat, czułby się Pan pewnie czy leż trochę nieswojo?

Marian GolwaIa: Najlepiej byłoby zapytać spółdzielców, co im dały te lata. Według mnie — wiele. Moralnie zyskali możliwość tak upragnionego samodzielnego działania. Bez dokuczliwego nadzoru i wścibskiego wkraczania w każdą sprawę każdego przeciętnego urzędnika. Ja sam, mimo że jestem trochę despotyczny i z natury rzeczy próbujący czasem narzucić swoje zdanie, czynię to — jak mi się wydaje — nie jak zwierzchnik lecz jak kolega. Mądrymi kontrargumentami zawsze można mnie przekonać.

Ekonomicznie zaś zyskały spółdzielnie lepsze zaopatrzenie w maszyny i urządzenia, w środki transportu, w dotacje z Centralnego Funduszu Rehabilitacji Inwalidów. Czasami mam wrażenie, że niektóre nie bardzo nawet wiedzą co mają robić z pewnymi przydziałami, choć wcale to nie znaczy, że szafujemy dobrami na wyrost. Może po prostu nie wszyscy dorośli do samodzielności...

- No to sprawdźmy to dobre samopoczucie na konkretach. Punkt pierwszy uchwały zalecał: „dostosowanie rocznych zadań do wymagań statutu i realnych potrzeb społecznych spółdzielni zrzeszonych w CZSN, a w szczególności zapewnienia zatrudnienia niewidomym oczekującym na pracę". Skądinąd wiadomo, że ok. 4 tysiące niewidomych w wieku produkcyjnym nie pracuje...

Marian GoIwaIa: Ale i też wiadomo, że w ciągu pierwszych 5 lat działalności Związku powstało 5 nowych spółdzielni i 15 zakładów filialnych dających zatrudnienie ponad 2 tysiącom osób. Natomiast uchwała, u której rozmawiamy mu wieczną, jeśli tak wolno

powiedzieć, aktualność. To jest niemożliwe, by pewnego dnia dało się powiedzieć — wyszliśmy na zero, wszyscy zdolni do pracy niewidomi pracują. Teoretycznie może i tak — ostatecznie dopóki jeszcze nie zagrały mechanizmy reformy, gospodarka narzeka na brak rąk do pracy, a część niewidomych mogłaby pracować i w naturalnych warunkach. Tyle, że nie kwapią się do wejścia w naturalne warunki, bo po prostu zarobiliby łam mniej niż u nas. My natomiast rzeczywiście cierpimy na niedobór produkcji odpowiedniej dla niewidomych, zwłaszcza zatrudnionych w systemie chałupniczym. Poza tym bardzo często — i to doprawdy nie są incydentalne przypadki — deklaruje się chęć podjęcia pracy, ale jak przyjdzie co do czego, to znajduje się tysiące przeszkód i powodów do odmowy. Jest bowiem i taka kategoria niewidomych, która szuka czegoś szczególnego a póki co woli przyjmować zapomogi. Nawet o to nie mam pretensji, choć pamiętam lata, kiedy niewidomi chłonęli pracę. Każdą, nawet najgorszą — byle ją mieć. Widzący nie zrozumie nigdy tak odczuwanego smaku pracy. Ci zaś, o których mówię, to już jakaś nowa generacja. Ludzie raczej słabowidzący niż niewidomi, którzy chcieliby ze wzroku korzystać i dobrze zarabiać i nie narobić się.

— Nie oni jedni.

Marian Golwala: Prawda. Tylko pamiętajmy też, że zatrudnienie jednego niewidomego wymaga zabiegów równych przygotowaniu pracy dla pięciu osób widzących. Tu musi być wszystko specjalne — urządzenia, technologia, oprzyrządowanie, organizacja produkcji i organizacja stanowisk pracy. A poza tym tych pięciu widzących często i po pięciu dniach można postawić przy maszynie, a tego jednego niewidomego po kilku miesiącach specjalnego szkolenia.

Więc reasumując — gdy mowa o kolejce oczekujących na pracę, to mimo wszystko trzeba widzieć dwie kolejki. Tych, którzy rzeczywiście czekają i tych którzy niby czekają.

— Czy jednak planujecie zawiązanie nowych spółdzielni?

Marian Golwala: I tak i nie. Bo konkretnie myślimy o kilku "białych plamach" na naszej spółdzielczej mapie — w Końskich, w Wałbrzychu. Ale równocześnie nie chcemy tworzyć niczego nowego „na łeb na szyję". Powołać samorząd i ustanowić administrację najłatwiej. A tu trzeba odwrotnie. Znaleźć ludzi, który będą pracować, znaleźć produkcję, którą będą mogli wykonywać no i pomyśleć o bazie technicznej.

- A właśnie. Kolejny wymóg uchwały, z realizacji której fana przepytują, dotyczył: „zapewnienia gwarancji trwałości produkcji wytwarzanej na zasadzie wyłączności lub głównego producenta wraz z rozszerzeniem gamy wyrobów".

Marian Golwala: No to ja chyba zdrzemnąłem się, gdy ten punkt był dyskutowany. Gwarancję trwałości to może dać ten, który produkcję zamawia, czyli zleceniodawca. Handel bądź przemysł z którym jesteśmy w układach kooperacyjnych. My możemy działać w kierunku organizowania potrzebnej produkcji - zgoda. I to czynimy. Wprowadziliśmy wiele nowych i „mądrych" asortymentów. Zwłaszcza w branży elektrotechnicznej. Wiązki przewodów do automatów pralniczych i przyczep campingowych, podzespoły elektroniki motoryzacyjnej, iskrowniki i prądnice do pojazdów jednośladowych, przyciski, przełączniki i lampki sygnalizacyjne pulpitów sterowniczych... Ale zapewnić trwałość? No nie.

- Czyli z wyłącznością kiepsko, konkurencja szaleje, a Związek umywa ręce i pozostawia spółdzielnie samym sobie?

Marian Golwala: Związek rąk nie umywa. Proszę przejrzeć pisma wysłane do wszystkich wojewodów i spływające na nie odpowiedzi. Podjęliśmy walkę właśnie na szczeblach wojewódzkich. Bo wyłączność to pojęcie bardzo dziś zdradliwe. Po pierwsze każde przedsiębiorstwo czy to produkcyjne czy to handlowe jest samodzielne i może sobie szukać dostawcy, gdzie chce. Nawet trudno przeciwko temu oponować, choć naszych interesów broni stosowne rozporządzenie Prezesa Rady Ministrów. Tyle, że bez rozporządzeń wykonawczych, co praktycznie niweluje jego skuteczność. Ale gdy otrzymujemy informację, że gdzieś tam magazyny zapchane są wyrobami szczotkarskimi od prywatnych wytwórców, brzydkimi i drogimi, a nasze spółdzielnie nie znajdują zbytu na takie same wyroby, tyle

że lepsze i tańsze, to rzecz jasna usiłujemy tę „samodzielność" ukrócić. Ja nie chcę rzucać żadnych oskarżeń, nie wiem dlaczego akurat handlowcy wyżej solne cenią rzemieślnicze dostawy... Może po prostu zabrakło w ich programie szkolnym wykładów z towaroznawstwa? A poza tym nie bądźmy tacy święci. Spółdzielnie, które wykazują większą operatywność akwizycyjną nie mają większych kłopotów ze sprzedażą. Dla przeciwwagi dodam jeszcze, że np. w produkcji sznurów przyłączeniowych zabezpieczamy aż 90% potrzeb krajowych. Czyli w pewnych dziedzinach jest całkiem dobrze.

— No właśnie. Czyli wypadałoby pomyśleć o aktywności na szczeblu programowania produkcji. Jest za dużo szczotek, no to produkujmy guziki.

Marian Golwala: Guzików też jest podobno za dużo, ale rozumiem, że tym razem chodzi o problem a nie o konkret. Oczywiście. Produkcji trzeba szukać. Trzeba ją wymyślać. Trzeba za nią chodzić. Tym bardziej, że nasi „wielcy" zleceniodawcy nie tak chętnie się nią dzielą. Mają swoje własne kłopoty zaopatrzeniowe czyli własne luki w wykorzystaniu mocy produkcyjnych. No i własną rzeszę rencistów, inwalidów, kuzynów, żon, którym też można dać zarobić. Przede wszystkim dbają o interesy własnych załóg, co jest zrozumiale przy postępującej pauperyzacji społeczeństwa. A nas nie karmią ptasim mlekiem. Bardzo często zlecają produkcję uciążliwą, niewygodną. Może to nie jest zasada, bo otrzymujemy zamówienia bardzo interesujące, jako że niewidomi wyrobili sobie opinię solidnych producentów, ale jest to fakt, z którym trzeba się liczyć.

Próbujemy uprzedzać i wyprzedzać zamówienia. Szukamy luk na rynku. I tak w programie nowych uruchomień przewidujemy wdrożenia do produkcji m. in. zmodernizowanej kasety do filmów małoobrazkowych, wyłączników sterujących krzywkowych, wyłączników krańcowych z przesuwanym układem styków, pokojowych nawilżaczy powietrza, żelazek elektrycznych, małogabarytowych pralek turystycznych, kuchenek turystycznych na gaz do butli, kuchenek elektrycznych, palników gazowych do pieców łazienkowych i tak dalej i tak dalej.

- No więc coś zależy od Związku, bo rozumiem, że część propozycji to z Waszej podpowiedzi.

Marian Golwala: Oczywiście, że zależy. Tylko to nie jest Związek, który daje dyrektywy i zarządzenia. Może zalecić, wspomóc, wesprzeć, bronić interesów. Jak trzeba to żadna funkcja, żaden tytuł mnie nie zdetonuje. Wygarnę aż milo. Muszę być stróżem wielu spraw. Ale nic nie zdziałam dla spółdzielni słabej, nieporadnej, bo za nią nie zdziałam. Mogę co najwyżej potrząsnąć przy jakiejś okazji samorządem — po coś on przecież jest. Na szczęście tej nieporadności coraz mniej. Ale przykład z ostatnich dni. Mam spotkanie z głównymi ekonomistami. I muszę im, jak się okazuje, przypominać, że są nie tylko do konstruowania planów i wypisywania wskaźników, ale przede wszystkim do stania na straży kosztów. Od wpływania na potanienie produkcji, od nauczenia swych spółdzielni prawdziwie ekonomicznego myślenia. A tego nam w ogóle nie dostaje. Nam wszystkim, całej gospodarce. Coraz więcej marnotrawstwa, a coraz mniej aktywności społecznej.

Nie, nie odchodzę od tematu. Po prostu o tym właśnie najczęściej mówię swoim współpracownikom. Bo kiedyś, jak mi się wydaje, mieliśmy w społeczeństwie więcej takich jakby przywódców, ludzi z temperamentem. Ale że Polska Ludowa każdemu chciała wszystko dać — żłobek, wczasy, mieszkanie, pochówek — to i mamy efekty. Jest to niestety nasz najpoważniejszy błąd systemowy. A dać człowiekowi pieniądze i niech sobie on sam te wczasy robi. Jak go stać, to niech jedzie nawet na Capri, a jak go nie stać to niech jedzie do domu wczasowego, tylko takiego, który, gdy zacznie wczasowicza kantować, to zbankrutuje.

— Jak na prezesa Związku Spółdzielni Niewidomych wyznaje Pan dość ostre reguły gry społecznej.

Marian Golwala: Ja w ogóle jestem bardzo ostry w widzeniu wielu spraw i staram się szczerze rozmawiać. Dlatego na przykład powiem, wracając na własne podwórko, że choć uważam przyjęte przez nas rozwiązania, cały ten ruch spółdzielczy, za kolosalne osiągnięcie, to przydałoby się to robić lepiej, kulturalniej, skuteczniej.

,s 62

— Kolosalne osiągnięcia? Czy w porównaniu z innymi krajami także?

Marian Golwala: Także. Są na zachodzie różne znakomite formy opieki nad inwalidami, są znakomite urządzenia ułatwiające im życie. Ale nie ma tak powszechnego uczestnictwa w procesie pracy. Po prostu rynek kapitalistyczny, konkurencja kapitalistyczna, nie zniosłyby istnienia takich zakładów spółdzielczych jak nasze.

A moim zdaniem właśnie spółdzielczość dala polskim niewidomym poczucie własnej wartości, własnego „ja", możliwość awansu społecznego i kulturalnego, nic wspominając już o naturalnym zapewnieniu zupełnie niezłej egzystencji. Myśmy w Polsce pokazali, że niewidomy też jest człowiekiem i coś potrafi. Ludzie poczuli się ludźmi i mają perspektywę.

— Sam Pan jednak niegdyś na łamach „Niewidomego Spółdzielcy" przyznał, że tzw. rehabilitacja przez pracę nie jest polskim wymysłem, a gdy spojrzeć wstecz co na łamach lego opracowania właśnie czynimy — to jasnym się stanie, że najpierw niewidomi podejmowali pracą z konieczności, a dopiero polem opakowano to w zgrabne teorie rehabilitacyjne. Innymi słowy, nie umniejszając w niczym zbawiennego wpływu pracy na rozwój społeczny i osobowy niewidomego, pomówmy jeszcze. i, o tym, czy nasze spółdzielnie rzeczywiście

i w pełni mogą sprostać wymogom rehabilitacji z prawdziwego zdarzenia. Osobiście mam co do tego pewne wątpliwości. Praca na akord często na zasadzie "automatów", bywa, że w ciasnocie, przy przestarzałym parku maszynowym — a wszystko to razem jakby w normalnych fabrykach, tylko nieco gorszych od tych kluczowych, sztandarowych.

Marian Golwala: Jestem przekonany, że wyrażona przez Panią ocena jest ogólnie rzecz biorąc błędna. Zdarzają się co prawda jeszcze oddziały produkcyjne nie odpowiadające klasycznym wymogom rehabilitacji. Są to jednak przypadki incydentalne; w miarę czasu i wysiłków eliminowane. Ogromne środki techniczne i materialne niesłychanie zmieniły w ostatnich latach warunki pracy, dopomogły rozwojowi opieki socjalnej, medycznej i wszelkich usług rehabilitacyjnych, V -ce prezesi d/s rehabilitacji, zaangażowani pracownicy odpowiednich pionów z ogromnym wysiłkiem i dobrą znajomością przedmiotu czynnie wpływają na rozwój kultury pracy, różnymi formami oddziaływania niewątpliwie wzbogacają życie tysięcy inwalidów, ich byt zarówno w zakładzie, w czasie pracy jak i po pracy.

Godzi się podkreślić fakt przygotowywania rokrocznie przez Centrum Kształcenia Niewidomych w Bydgoszczy nowych grup zaadaptowanych do pracy i aktywnej działalności spółdzielczej „zrehabilitowanych" niewidomych, którzy zasilają szeregi pracowników wnosząc zapal i aktywność na forum spółdzielczych samorządów i do sal produkcyjnych. Można by wymienić wielu znakomitych ludzi. Szeregowych pracowników uczuciowo zaangażowanych w sprawy spółdzielczości niewidomych i aktywistów z. kierowniczych gremiów. Byłby to jednak materiał nie na jedną, a na co najmniej kilkanaście rozmów. Godzi się jednak przynajmniej oddać im wszystkim hołd, wyrazić wdzięczność koleżankom i kolegom, współdziałającym z nami widzącym przyjaciołom, bez udziału i zaangażowania których nie moglibyśmy święcić tylu poważnych i niezaprzeczalnych osiągnięć.

-Panie Prezesie, momentami odwołujemy się do przeszłości, nie rozmawiamy w zasadzie o 6 latach CZSN. Tymczasem dla Pana to nie jest 6 lat, a prawie 30. Rozpoczynał Pan, od pracy w jednej ze spółdzielń, lecz już od kwietnia 1961 roku stanął Pan na czele ZSN i tak to zostało do dziś. Czyli jest pan człowiekiem sukcesu, który zrobił karierą, a poza tym wygląda na to, że Pan w jakimś sensie tę spółdzielczość zbudował.

Marian Golwala: Dość kokieteryjne jest to stwierdzenie

— Pan ją zbudował. Ja nie jestem skromniutkim człowiekiem, ale muszę sprostować — zbudowaliśmy. Zbudowały załogi. Swoją pracą, postawą, determinacją. Przewodząc wykorzystałem po prostu to zaangażowanie, nadałem pewien rytm działaniom. To już brzmi jak samochwalstwo, ale rzeczywiście — to stało się jakby moim drugim życiem. Powiedziała Pani, że jestem człowiekiem sukcesu. Ja nie mam tego uczucia aczkolwiek na przebytej drodze notowałem sporo sukcesów  — zespołowych, środowiskowych, osobistych. Niemniej ciągle mam niedosyt. Można by zrobić dużo więcej, gdyby nie przeszkadzano. Prawda jednak, że stworzony został dobry klimat dla spółdzielczości niewidomych wśród wielu ludzi. I tu znów muszę sobie przypisać z pewną zarozumiałością moją osobistą umiejętność zjednywania sobie ludzi dla dobrych celów, wykorzystywania wszystkich dających się wykorzystać sprężyn dla dobra sprawy. A spoglądając na te blisko trzydzieści lat mojej pracy widzę po prostu ogromny awans naszego środowiska. Pod każdym względem — także przywilejów i przepisów tworzonych dla jego dobra. Przepisów mających ogromne znaczenie moralne ale i finansowe. Dochodziło się do lego drogą dość trudnych uporczywych zderzeń z wieloma ogniwami biurokracji centralnej i tej pośredniej. Spotykaliśmy się z niezrozumieniem, zawiścią, złośliwością. A nawet z pogardą. Nie mówię lego na wyrost. Tak, nawet i dzisiaj w świadomości ludzi pełnosprawnych obok lęku przed inwalidą kryje się leż odrobina pogardy. No, ale właśnie to wspólne działanie powodowało obalanie kolejnych barier, obalanie kolejnych trudności i teraz jesteśmy znaczącym partnerem, z którym trzeba i należy się liczyć.

— Wróćmy raz jeszcze do tej jakby przeszłości. Gdy Pan robi obrachunki takie jak teraz, to co Pan widzi jako największe osiągnięcie. Ale już tak konkretnie, materialnie.

Marian GoIwala: Konkretnie? Konkretnie był młotek i mały śrubokręt. Prymityw. Zawilgocone lokale w suterenach. A dzisiaj! Sama Pani widziała. Wyposażenie w maszyny — daj Boże zdrowie! Samochody. Kiedyś byle furgonetka to było objawienie. Teraz, pozwoli Pani, że nawet nie wymienię stanu naszego parku samochodowego.

 — Odezwaliby się zawistni?

Marian Golwala: Oj, odzywają się, odzywają. Mówią tak sobie, niby żartem — ten taki owaki Marian Golwala to wszystko ma, Wszystko załatwi. Średnia płaca — najwyższa w drobnej wytwórczości, surowce — najmniej kłopotów z dostawami, transport — najwięcej. Wszystkiego najwięcej i sam źle nie wygląda. Widzi Pani nawet to moje wygolone oblicze jest rzekomo reklamą spółdzielczości niewidomych. Ale serio — rzeczywiście zaczęło nam się powodzić nieźle. Bogactwo na kontach, miliardowe inwestycje, mieszkania, bogata nadbudowa socjalno-rehabilitacyjna.

— A pamięta Pan, jakim sukcesem było w latach 60-tych nieznaczne zwolnienie z podatku dochodowego?

Marian Golwala: Czy pamiętam? No toż przecież chodziłem, załatwiałem, molestowałem. I te pół tysiąca mieszkań uzyskanych w latach 70-tych w ciągu 3—4 lat wydeptałem i te 200 złotych dodatku dla psa — przewodnika i te magnetofony... To niby są nieporównywalne sprawy, ale w danej chwili były również ważne i równie trudne do zrozumienia przez tych, którzy nie potrafili pojąć potrzeb niewidomego człowieka.

Co jeszcze widzę, gdy patrzę wstecz? Ogromne zmiany w sferze obyczajów, w sferze kultury. Pamiętam, przychodziłem na zebranie, a tu na stole trzy litrówki stoją. Popijali wtedy nie tylko niewidomi, ale mówimy o niewidomych. Więc nie raz, nie dwa trzeba było zrobić awanturę na „cztery fajerki". Trzeba było nie przebierać W środkach i słownictwie niestety. Tak, żeby trafiło do pijanej mózgownicy. Ale to już naprawdę przeszłość. Dziś w zamian np. mamy ogromny rozwój czytelnictwa. Duża w tym zasługa m. in. „Niewidomego Spółdzielcy". Ogromne zainteresowanie książką mówioną. Ogromne...

ech, długo by tak można wyliczać. Toteż dziś u schyłku kariery — bo ile jeszcze mogę popracować, 20 lat?

-?

Marian Golwala: Poważnie mówię. Na emeryturę się nie wybieram, chyba, że mnie wyrzucą. A na to się jakoś nie zanosi. Może i niektórzy zgrzytają na mnie zębami ale summa summarum wolą pracować ze znaną firmą niż bez niej.

— Nie może Pan iść na emeryturę, bo ma Pan jeszcze przynajmniej dwie ważne sprawy do załatwienia: umocnienie produkcyjnych specjalizacji spółdzielni niewidomych i „wpasowanie" ich w tryby II etapu reformy gospodarczej.

Marian Golwala: Z całą pewnością. Spędza mi to sen z oczu, ale jestem pewien, że poradzimy sobie. I zanim odejdę pewnego dnia i roku — mam nadzieję, że będzie to rzeczywiście w XXI wieku — takie przynajmniej jest moje pragnienie, choć wola będzie cudza — więc zanim kiedyś tam odejdę, wiele jeszcze spraw będzie po drodze do załatwienia. Jestem pełen ufności, że władza i życie dostarczą nam zawsze tyle barier, kłopotów i trudności, że trzeba będzie ciągle walczyć nie tylko o te dwie sprawy, o których była Pani łaskawa wspomnieć.

Na przełomie roku 1987/88 rozmawiała: Iwona Śledzińska-Katarasińska

 

 Część II: SPÓŁDZIELNIE I ICH LUDZIE

(Zbiór reportaży przygotowywanych w latach prezentujących historię i dzień dzisiejszy Spółdzielni wchodzących w skład CZSN)

Wyrównywanie poziomu

Jak długo można czekać na budowę zakładu, który będzie miał całe dachy, nie zagrzybione ściany, równą podłogę, w miarę przyzwoite szatnie i umywalnie? ( W Elblągu na takie pytanie odpowiadają — do skutku. Ten co prawda jeszcze nie nastąpił, ale przynajmniej są widoki na nadejście upragnionej chwili.

1 września 1984 roku, dokładnie w dniu jubileuszu 30-lecia, nastąpiło wmurowanie kamienia węgielnego na ul. Warszawskiej i tym samym Elbląska Spółdzielnia Niewidomych "EIsin" wpisała się do rejestru spółdzielni nie pozbawionych szans przeżycia i rozwoju. Fakt, że do tej pory udawało im się zarówno pierwsze jak i drugie, wypada zaliczyć do cudownych zrządeń losu, który ze swoimi przeciwnościami trafił na wyjątkowo upartych i twardych ludzi.

Pierwsi z nich przybyli do Elbląga w roku 1951, prosto z zakładu szkolenia inwalidów wojennych w Głuchowie-Jarogniewicach. Znaleziono im pracę m. in. w zakładach piwowarskich, spółdzielni mleczarskiej, ale już pod koniec roku trafili do wydziału szczotkarskiego Powstającej Spółdzielni Inwalidów „Wolność". Nie w pełni usatysfakcjonowani takim rozwiązaniem próbują założyć własną spółdzielnię. Kilkuosobowa grupa inicjatywna — m. in. Bolesław Bal, Józef Kaczorowski, Czesław Asztemborski, Edward Ziółkowski, Władysław Kamiński i Wincenty Skonieczny przez cztery lata zabiega o zrealizowanie tego zamysłu. W pertraktacjach z ówczesnymi władzami administracyjno-politycznymi prowadzonych głównie przez Bolesława Bal i Józefa Kaczorowskiego dzielnie pomaga kierownik gdańskiego okręgu PZN — Zbigniew Żuromski. Czas płynął. W Elblągu osiedlali się kolejni niewidomi, część z nich zaczęła pracować chałupniczo w Spółdzielni Inwalidów Ociemniałych w Gdańsku-Jelitkowie, aż wreszcie 1 września 1954 roku odbyło się zebranie założycielskie z udziałem 34 osób. Nowa placówka przyjęła początkowo nazwę — Spółdzielnia Inwalidów Niewidomych „Jedność”, a stanowisko jej prezesa objął w wyniku propozycji ze strony założycieli liczący sobie wówczas 23 lata, Zbigniew Żuromski wspierany w Zarządzie przez Bolesława Bala i Marcelego Borkiewicza. 36 pracowników, w tym 4 administracyjnych, osiedliło się na ulicy Traugutta 38, w budynku, który już w roku 1960 doczekał się rozbiórki. Nie ma więc nawet co wspominać warunków startu.

Były okropne. Ale produkowano, przekraczano plany. Surowce i wytwarzane szczotki wożono wozami konnymi lub wynajmowanymi samochodami. Tak dotrwano do pierwszej przeprowadzki otrzymując w roku 1960 budynek sąsiadujący z rozbieranym. Tu już było nieco lepiej. 4 lata później stan posiadania spółdzielni wzbogacił się o barak po Sp-ni „Wolność", w którym znalazła pomieszczenia administracja. Było to jednak tylko pozorne rozgęszczenie. Wszak pracowników przybywało: w roku 1965 na przykład było ich już 150

i choć część pracowała w systemie chałupniczym, to pozostali nie mieli dosłownie się gdzie pomieścić. Zwłaszcza, że od roku 1961 Spółdzielnia uruchomiła produkcję tapicerską, co wymagało znacznych powierzchni. Już wtedy myślano o budowie nowych obiektów. Niestety idea ta pozostała w sfer ze marzeń, natomiast zamiast decyzji inwestycyjnych otrzymali stare budynki zwolnione przez jedną ze spółdzielni pracy. Wymagały one tak gruntownych remontów i adaptacji, że przenosiny odbywały się sukcesywnie przez lata 1967—70.

„Po drodze”, w roku 1969, spółdzielnia przejmuje zakład drzewny należący uprzednio do Spółdzielni Inwalidów „Postęp" i dzięki temu ma już własne oprawki dla produkowanych szczotek.

W pierwszym piętnastoleciu rozwój elbląskiej spółdzielni niewidomych zasadzał się więc na przejmowaniu od innych spółdzielni tego wszystkiego, co tym było zbyteczne lub niewygodne. Pracująca już 23 lata w „Elsinie" jako specjalista d/s rehabilitacji p. Zofia Jędrzejczak pamięta doskonale z czasów swojej wcześniejszej posady w wydziale zdrowia Miejskiej Rady Narodowej, że mury do  których i  sama w końcu trafiła, były zakwalifikowane do rozbiórki. Te właśnie, na ulicy Blacharskiej, zasiedlane pod koniec lat 60-tych i zasiedlane do dziś. Prezes Żuromski, od 1969 roku związany ze spółdzielnią przemyską, także to pamięta. Ale jeszcze dziś uważa, że innego wyjścia nie było. Liczyły się zupełnie inne fakty — choćby ten, że w roku 1970 elbląska spółdzielnia mogła już zatrudniać 210 osób w tym około 100 niewidomych, co nie było wskaźnikiem imponującym (jego obniżenie nastąpiło w wyniku przejęcia zakładu drzewnego), ale w liczbach bezwzględnych miało swoje znaczenie.

Dopiero w latach 1970—79 zmieniają się nieco zasady i podstawy rozwoju. W roku 1972 zostaje uruchomiony nowowybudowany zakład filialny w Malborku, natomiast w samym Elblągu pod koniec 1974 roku niewidomi spółdzielcy porzucają produkcję tapczanów

I wersalek na rzecz uchwytów strzemieniowych do autobusów Berliet. Nadchodzi okres zdecydowanej prosperity. Na początku roku 1976, zgodnie z nowym podziałem administracyjnym kraju, w kręgu oddziaływania spółdzielni znajdują się tereny byłego województwa gdańskiego. Wtedy też następuje przejęcie zakładu w Kwidzyniu, który uprzednio należał do Spółdzielni „Sinema”. Zatrudnienie wzrasta do 323 osób, a wskaźnik zatrudnienia niewidomych przekracza wymagane statutem 50 procent. Zakład filialny w Kwidzyniu mieścił się w suterenie budynku mieszkalnego. Postanowiono więc stworzyć mu nieco lepsze warunki. W ciągu 2 lat zakończono budowę nowego obiektu zakwalifikowanego do kategorii zakładów pracy chronionej. W tym samym czasie rozbudowano zakład malborski i po raz drugi z rzędu zaczęto zabiegać o inwestycję w Elblągu. Dziesięciolecie to doprowadziło do ustabilizowania, a równocześnie unowocześnienia produkcji. Już w lalach 1969/70 oprzyrządowano wszystkie stanowiska szczotkarskie, zainstalowano kilka automatów, wprowadzono centralne obcinanie i strzyżenie szczotek. Efektem tych zabiegów organizacyjnych było uzyskanie pierwszych znaków jakości. Specjalizując się w produkcji szczotkarskiej nie rezygnowano z możliwości kooperacji przy wytwarzaniu zupełnie innych wyrobów. I tak np. przez pewien czas (aż do roku 1983) zakłady w Kwidzyniu i Malborku montowały lampki oświetleniowe we współpracy z Zakładami Elektroniki Motoryzacyjnej w Kwidzyniu.

To wszystko, co w tym czasie można było zapisać „na plus", spółdzielcy z „Elsinu" wiążą z niewątpliwymi zasługami urzędujące go zarządu — prezesa mgr. Andrzeja Kaszty, jego zastępcy d/s techniki i produkcji — inż. Edwarda Hajdukiewicza i długoletniego członka Zarządu — inż. Jana Olczyka.

Nadeszły lata osiemdziesiąte. Do załatwienia pozostała już tylko jedna najważniejsza sprawa — budowa spółdzielni w Elblągu. W zajmowanych od kilkunastu lat lokalach przy ul. Blacharskiej nie tylko nie można było dobrze i wygodnie pracować, ale i pod znakiem zapytania stała cala prowadzona tam działalność rehabilitacyjna. Dopiero w roku 1983 zdołano np. umieścić na parterze sąsiedniego mieszkalnego budynku przychodnię lekarską o 4 gabinetach. Nie lepsze, a może i gorsze warunki panowały w zakładzie drzewnym. Stąd jubileusz 30-lecia spółdzielni upłynął nie tyle pod znakiem wspomnień i obrachunków z przeszłością, co pod dyktando uroczystości oficjalnego rozpoczęcia budowy.

Spośród 10 przyszłych lokatorów nowopowstającej dzielnicy przemysłowej, w której „Elsin" ma prawie 2-hektarową działkę, oni zdołali jak do lej pory wybudować najwięcej. To cieszy, bo np. drewienkarnia jest już właściwie gotowa — trwa jeszcze tylko montaż instalacji nawiewno-wywiewnej. Stoją mury hali głównej zakładu pracy chronionej, w której pomieszczą się wszystkie — od szczotkarskiej po elektroniczną — branże. W trakcie budowy są pozostałe obiekty. Ale tak znaczne zaawansowanie prac jest źródłem dodatkowych kłopotów. Do dzielnicy trzeba doprowadzić ciepłociąg. W jego budowie będą partycypować wszyscy użytkownicy, niemniej wszystkim jeszcze się nie śpieszy. Tak więc to „Elsin" musi położyć pierwsze 850 metrów rur, to „Elsin" musi znaleźć wykonawcę budowy, zdobyć 260 ton stali i 100 ton cementu na wykonanie koryt pod rurociąg. „Elsin" wreszcie musi zadbać o postawienie kładki nad kanałem Elbląg w odległości 6 metrów od lustra wody. Inżynier Stanisław Giziński, kierownik budowy (spółdzielnia przejęła na siebie obowiązki generalnego wykonawcy) nie traci nadziei, że wszystko uda się zapiąć na ostatni guzik. Mają projekt techniczny, mają część materiałów za 37 mln zł, mają wykonawcę prefabrykatów — nic tylko zaczynać i skończyć zgodnie z planem w roku 1990. Rzadko społykany na placach budów optymizm inżyniera Gizińskiego wynika dotychczasowego, nie najgorszego tempa prac. By je uzyskać sięgnięto do prostego rozwiązania — stworzono po prostu własną brygadę budowlaną, której dobrze płacono i od której "dobrze" wymagano. Może nawet zbyt dobrze, bo pierwsza zmiana nie wytrzymała narzuconej dyscypliny. Znaleźli się jednak następcy. W pracach specjalistycznych uczestniczą ekipy rzemieślników i wszystko jakoś się toczy — odpukać — bezawaryjnie. Stanisław Giziński, jak każdy kierownik budowy, twierdzi co prawda, że ta mu pół życia i zdrowia zjada, ale z drugiej strony, czy ktoś mu kazał brać się za taką robotę? Nie. Wręcz przeciwnie. Przyszedł kiedyś do spółdzielni na kontrolę i został, zmieniając pieczątkę inspektora na tytuł kierownika i status osoby kontrolującej na status osoby kontrolowanej. Sam chciał.

Obecny prezes inż. Edward Hajdukiewicz chętnie trzymałby wszystkich gości wyłącznie na zabudowywanym placu przy ul. Warszawskiej. Trudno mu się dziwić. Tu widać już te 320 mln zł wydane do tej pory, tu przy odrobinie dobrych chęci można zobaczyć przyszłość "Elsinu", A tam, na Blacharskiej nawet nie ma gdzie spokojnie porozmawiać. W części administracyjnej trwa kolejny — który to już z kolei — mini-remont. Po korytarzach plączą się malarze, w przejściach stoją drabiny. Urzędnicy przenoszeni z pokoju do pokoju biegają ze stertami akt pod pachą. Ale spółdzielnia jak na razie egzystuje na Blacharskiej, więc o jej dniu dzisiejszym nie sposób rozmawiać w kawiarni, bądź na rusztowaniach nowego obiektu. Ten dzień dzisiejszy zaś to 399 pracujących w tym 219 niewidomych a 79 chałupników. No i produkcja ponad milion sztuk różnego rodzaju szczotek, 60 tys. sztuk pędzli i 4 tys. sztuk desek do prasowaniu. Z pozycji gospodyni domowej twierdzę, że desek produkują zdecydowanie za mało ale jak mają produkować więcej, gdy brakuje miejsca. W planach kooperacja z zakładami „Organika" z Malborka i w ramach tej- montaż termosów oraz montaż rozpylaczy do dezodorantów.

Spółdzielnia chce ponadto powrócić do swoich kontaktów z Zakładami Elektrotechniki Motoryzacyjnej z Kwidzynia i przejąć od nich produkcją lamp gospodarczych.

To tyle, jeśli chodzi o plany. Natomiast po stronie spraw zakończonych można by zapisać oryginalny sposób organizowania zakładowych giełd. Zamiast jeździć do Poznania, bądź na inne mniejsze imprezy handlowe, „Elsin" zaprasza do siebie handlowców. Gdzie ich przyjmuje? To proste — na statku płynącym kanałem Elbląg— —Ostróda. Potencjalni klienci prawie dosłownie nie mają wyjścia — muszą kupić!

— To oczywiście żarty, zastrzega się prezes. Zupełnie jednak serio — staramy się proponować coraz to nowe wzory szczotek o nowym przeznaczeniu i jakoś wychodzimy „na swoje". Pojawiły się nam także możliwości eksportu do I i II obszaru płatniczego. Gdy można go realizować bezpośrednio, omijając cały biurokratyczny łańcuch, o wiele łatwiej znaleźć odbiorców.

— Prezes trzy razy spojrzy na złotówkę, nim ją raz wyda — przypomina mi się zasłyszane podczas zwiedzania zakładu zdanie. Czy rzeczywiście?

— Czyli jestem skąpy — upewnia się i natychmiast prostuje. — O nie. Ja tylko nie lubię wydawać pieniędzy niepotrzebnie. A prywatnie, to w ogóle — lak przynajmniej twierdzi moja rodzina — o nic nie dbam. Zacząłem karierę w lej spółdzielni jako tapicer. Marny był ze mnie robotnik, choć chyba niezły inżynier drzewiarz Więc postanowili mnie awansować. Z reguły, co szczebelek to mniejsze zarobki. Ale szedłem po nich. I doszedłem tu gdzie jestem. „Skąpy? " — Widać, że nie daje mu to spokoju. „— Przecież tu było już tak, że spółdzielnia pod względem uzyskiwanych efektów była na 4—5 miejscu w Związku, a pod względem plac na 4—5 od końca. Teraz wyrównaliśmy te poziomy".

(wiosna 1980)

Zgodnie z normą

Tutaj nie przeżywano ani specjalnych kataklizmów ani też  fajerwerków sukcesu. Spółdzielnia Niewidomych im. Stanisława Janczura, działająca w Gdańsku na ul. Bażyńskiego 32, pod wieloma wzglądami jest spółdzielnią typową, rozwijającą się zgodnie z ogólnokrajową normą.

Równie typowe były jej początki. Z inicjatywy grupy niewidomych, zrzeszonych w ówczesnym Związku Pracowników Niewidomych, 9 września 1950 roku odbyło się zebranie organizacyjne, na którym przyjęto Statut, wybrano Zarząd, ustalono kierunki działania. Spośród 14 członków założycieli, do których należeli: Ignacy Orłowski, Marian Szyszko, Jakub Niewiadomski, Mieczysław Płochocki, Julianna Krause, Władysław Dolata, Benedykt Czerniawski, Edmund Świeczkowski, Janina Wojtun, Maria Niec, Jan Kresoń, Antoni Dewańczyk, Antoni Sławiński i Stanisław Kociemba, funkcję prezesa objął Ignacy Orłowski, a przewodniczącym Rady został Marian Szyszko. Działalność produkcyjna, na urządzeniach stanowiących własność jednego z pracowników, rozpoczęła się w grudniu 1950 roku w przydzielonych Spółdzielni pomieszczeniach w Gdańsku—Jelitkowie na ul. Bałtyckiej.

Eugeniusz Bartoszewski, zawodowo związany z bratnią gdyńską „Sinemą" (w latach 70-tych jej prezes d/s rehabilitacji, a obecnie chałupnik), działa w środowisku niewidomych na Wybrzeżu już od roku 1947. Stąd bardzo dobrze pamięta narodziny samej inicjatywy, a potem i spółdzielni. Będąc masażystą nie musiał szukać szczęścia przy produkcji szczotek, niemniej — jak mówi — „przez związek się to wszystko tworzyło, więc człowiek automatycznie, działając w Związku "był w kursie".

— Trzeba by zacząć od tego — wspomina — ze w Gdańska istniał duży, ładny, funkcjonalny ośrodek dla niewidomych przy obecnej ulicy Hubnera, wówczas Morskiej. Cały kompleks budynków z internatami, częścią szkoleniową, warsztatami. I na takiej to bazie doktor Włodzimierz Dolański usiłował stworzyć po wojnie placówkę podobnego typu, obejmującą w części swych funkcji całą Polskę. Już zresztą stawało się to faktem. Tu bowiem uruchomiono drukarnię, tu rozpoczęto szkolenie, tu zaczęli zjeżdżać niewidomi z różnych stron kraju, licząc na mieszkanie, naukę i pracę. Niestety, obiekty ośrodka postanowiono przekazać Akademii Medycznej. Trzy lata trwała wnika, trzy lata ważyły się losy przybyłych na Wybrzeże inwalidów, aż wreszcie dr Dolański definitywnie przegrał swoją batalię. Przyjezdni porozjeżdżali się, a garstka tych, którzy zostali pomyślała o spółdzielni. Tym razem udało się. Co prawda, przydzielonym na ulicy Bałtyckiej pomieszczeniom daleko było do wymogów bezpieczeństwa i higieny pracy — („to były kiepskie, nieogrzewane domki letniskowe" — mówi Eugeniusz Bartoszewski), ale mimo wszystko zorganizowano w nich warsztaty i internat, tak że znów do Gdańska zaczęli napływać nowi kandydaci na spółdzielców i rozpoczęło produkcję.

W roku 1953 Spółdzielnia wytwarzała już szczotki, pędzle, wycieraczki, a w roku 1954, w ramach „nowości” — miotły ze słomy „sorgo". Wtedy też uzyskano dodatkowy lokal na ul. Kaplicznej, do którego we własnym zakresie dobudowano barak.

Obecny prezes spółdzielni d/s rehabilitacji, mgr Tadeusz Kołodziejczyk, nie może pamiętać tamtych czasów — przyszedł tu jako młodociany pracownik w grudniu 1956 roku. Ale i wtedy krążyły jeszcze anegdoty o zakładowych dowcipnisiach spalających w ogrzewającym warsztat trociaku gęsie pióra. „Zapach" był, że hej. Natomiast już w jego obecności krystalizowały się plany budowy nowego zakładu. Ze spółdzielni odeszli, w lalach 1955—57 wszyscy, którzy pragnęli się usamodzielnić — najpierw dział metalowy dający początek obecnej Spółdzielni „Sinema", polem kolejna grupa tworząca własną spółdzielnię inwalidzką — „Odrodzenie". Licząc się jednak z rozwojem, zaplanowano budowę obiektu dla 240 osób. Początkowo władze dość opornie podchodziły do tego pomysłu.

 

Budowa — zgoda, ale gdzie? Próbowano ich nawet wysiedlić do Kartuz. Na szczęście prezesem spółdzielni był już wtedy kpt. Stanisław Janczar, ociemniały uczestnik walk partyzanckich AL i GL na ziemi krakowskiej i ta przeszłość dawała mu niejakie przebicie. Otrzymali lokalizację, tu w Oliwie, łącznie z terenem pod budowę trzęch szeregowych, sześciosegmentowych budynków mieszkalnych. Przy obecnym stanie zagospodarowania lej dzielnicy, spółdzielnia i mieszkający w jej pobliżu pracownicy znaleźli się we wspanialej oazie zieleni, względnej ciszy, trochę na uboczu, ale i jakby w centrum, dzięki nienajgorszej komunikacji.

Nowy obiekt oddano w 1960 roku — roku śmierci prezesa, którego imię nosi dziś spółdzielnia. Mimo wszystko była to oszczędnościowa inwestycja; m. in. zabrakło w niej miejsca na odpowiednie zaplecze socjalno-rehabilitacyjne. Niemniej Spółdzielnia odżyła. Kupiono dwa automaty szczotkarskie, próbowano sił w eksporcie, uruchomiono produkcję tarcz polerskich. Do roku 1970 właściwie był spokój. Po 1970 roku okazało się jednak, że spółdzielnia jest naprawdę za ciasna. Zatrudnienie zwiększyło się do 262 osób, a ponadto nie sposób było dalej gospodarować bez koniecznej infrastruktury. Toteż wybudowano magazyny, budynek administracyjny i od zakończenia rozbudowy, czyli od roku 1972, czekano... kolejne 10 lat na kolejne posunięcie.

Prezes Stanisław Denkowski przechodząc na stanowisko „naczelnego" w roku 1978 miał więc szansę wzbogacić listę zasłużonych dla rozwoju spółdzielni. Skorzystał z niej na początku lat 80-tych. Trzy lata trwały przygotowania do rozpoczęcia 3-etapowej inwestycji „z prawdziwego zdarzenia", ale za to, gdy w roku 1983 na zakładowym placu wybrano pierwszą łopatę ziemi, to już po 16 miesiącach pierwszy budynek był gotów. Znalazła w nim pomieszczenie przychodnia rehabilitacyjna z całym zapleczem, rozdzielnia pracy nakładczej i część administracji. Obecnie na początku roku 1988, dobiegają końca prace przy drugim budynku. Tam przeniosą całą produkcję szczotkarską, tam też znajdzie się miejsce dla przyszłości spółdzielni, czyli produkcji elektrotechnicznej.

A właśnie... Już w roku 1985, w nieco lepszych niż uprzednio warunkach, rozszerzono profil produkcyjny, przełamując prymat

szczotek i tarcz. W roku 1987 mając już pewne doświadczenie nawiązano kontakty kooperacyjne z zakładami „Unitra-Unitech" w Gniewie. Przyszłość to już nie tylko sznury przyłączeniowe, to także, a może przede wszystkim wielozakresowe płytki wyłączników elektrycznych i radiowo-telewizyjnych. Na parterze wykańczanego budynku (Prezes Denkowski pokazuje mi plac budowy nie bez dumy), to wszystko co tu powstaje jest dosłownie ich dziełem, jako że przejęli obowiązki generalnego wykonawcy) — znajdzie się miejsce dla dużej stołówki, niewielkiego internatu i całego zaplecza socjalnego. Po przeprowadzce będzie czas pomyśleć o modernizacji staro-nowych pomieszczeń (jako żywo, z perspektywy obecnych czasów prezentują się raczej nędznie), w których poza zapleczem inżynieryjno-technicznym zostaną stanowiska produkcji tarcz polerniczych, pędzli i wycieraczek. Pozostanie jeszcze tylko wybudować łącznik zamykający bryłę powstających obiektów, ulokować w nim garaże, magazyny i wejść w kolejne dziesięciolecie istnienia spółdzielni z jako tako uporządkowanym stanem majątkowym. W starym miejscu, ale nowych murach będzie mogło znaleźć zatrudnienie 500 osób. Obecnie pracuje tu około 350 osób, w tym 70 nakładców, a 200, łącznie z tzw. inwalidami wzroku, niewidomych. Spółdzielnia zatrudnia ponadto ludzi o różnych schorzeniach, tak że wskaźnik zatrudnienia inwalidów wynosi 78%.

Prezes Kołodziejczyk nie może więc narzekać na brak zajęć. Zwłaszcza, że sam, już od młodości, ciągle się o te zajęcia prosi. Gdy rozpoczął pracę w spółdzielni i mieszkał w internacie działał w zespole muzycznym. Przez pewien czas nawet chodził do szkoły muzycznej, ale zrezygnował z niej na rzecz Liceum Ogólnokształcącego. Egzamin maturalny zdał w roku 1967. W międzyczasie awansował na brygadzistę, a następnie na kierownika pracy nakładczej,

i wreszcie, skończywszy po drodze kursy asystentów socjalnych, objął funkcję obecną.

Nie wystarczyło mu jednak, jak widać „być prezesem". W roku 1970 rozpoczyna studia w nowootwartym Uniwersytecie Gdańskim na wydziale prawa administracyjnego. 6 lat później uzyskuje tytuł magistra. Ot i cały życiorys, który by można jeszcze wzbogacić wykazem kilku społecznych funkcji pełnionych w PZN, CZSN, ZUS, Zrzeszeniu Sportowym „Start" i zwierzeniami o 7-letnim cyklu wszystkich ważnych wydarzeń w życiu prywatnym. Gdy miał 21 lat — ożenił się, 28 — awansował, 35 — dostał większe mieszkanie, 42 — został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. Właśnie mija kolejne siedmiolecie. Czyżby dobra passa go opuściła? Ależ skąd! Powtórnie zmienia mieszkanie.

Osobiste wątki nie przesłaniają głównego tematu naszej rozmowy. Toteż zdążę się dowiedzieć, że mocną stroną działalności rehabilitacyjnej Spółdzielni Niewidomych im. Stanisława Janczura jest działalność sportowa. Zdążę obejrzeć dziesiątki dyplomów i medali Zygmunta Grabowskiego — lekkoatlety i pływaka, Romana Kułyka — szachisty, Krystyny Perszewskiej, Zygfryda Lorocha — reprezentujących barwy krajowe na międzynarodowych Igrzyskach i Olimpiadach, Hildegardy Nurzyńskiej, Zygmunta Rywalskiego... Co prawda mistrzowie nie tak prędko znajdują następców, ale być może, że z chwilą powołania rady d/s młodzieży, i w nią wstąpi duch sportowy...

Cóż jeszcze? No oczywiście zespół muzyczny, czynny udział w pracach Teatru Poezji działającego przy Zarządzie Okręgu PZN, turnusy rehabilitacyjne, biblioteka, radiowęzeł... Jak wszędzie. Zgodnie z normą? No, tu już trzeba by się było zastanowić. To wszystko, o czym mowa powyżej, nieco odbija wzwyż od przeciętnej „średniej". A sekcja fotograficzna, choć z natury rzeczy należą do niej widzący pracownicy spółdzielni, zdecydowanie wieńczy wysiłki ożywienia miejscowego życia kulturalno-oświatowego. Mimo wszystko na wspólne spółdzielniane konto daje się zapisać fakt zorganizowania przez fotoamatorów z Gdańska wernisażu na zamku malborskim, czy chociażby możliwość samodzielnego zilustrowania tego właśnie tekstu. Warto czymś różnić się od innych.

(wiosna 1988)

Spadkobiercy

Najlepiej było, gdy przyszedłem — mówi prezes Marian Adamczyk, co wcale nie znaczy, że przeprowadza samokrytykę i neguje sens swego dwudziestoletniego już szefowania w warszawskiej Spółdzielni Niewidomych. Po prostu w roku 1968 na ul. Sapieżyńskiej 10, w liczącym sobie niespełna 10 lat budynku spółdzielni było luźno, wygodnie. Załoga miała do dyspozycji stołówkę, pokoje śniadaniowe, świetlice. Jednym z pierwszych posunięć nowego prezesa była modernizacja pomieszczeń produkcyjnych; m. in. uruchomiono mechaniczne mieszanie surowców pędzlarskich, wyciszono pomieszczenie obcinania szczotek, przekonstruowano istniejący wyciąg mechaniczny, a przy okazji powiększono prawie dwukrotnie dział tzw. szczotek sadzonych i pędzlarnię.

Wykonywany gospodarczym sposobem remont poprawił warunki, zwiększył bezpieczeństwo i higienę pracy, stworzył podstawy dalszego rozwoju produkcji, ale zarazem zapoczątkował stan, który dziś tak martwi prezesa. Spółdzielnia jest zatłoczona dosłownie od piwnic po dach. W niegdysiejszej kuchni, stołówce, świetlicy — magazyn przy magazynie. A i tak miejsca brakuje, czego najlepszym dowodem zastawione korytarze części administracyjnej, która też zresztą została zredukowana do minimum. Na samym szczycie przychodnia lekarska — urządzona i wyposażona doskonale, ze znakomitą specjalistyczną kadrą lekarską. Ale zanim pacjent będzie mógł w niej skorzystać z aparatury EKG bądź usług masażysty, musi wdrapać się po stromych schodach na czwarte piętro, co stawia pod znakiem zapylania medyczny sens całego przedsięwzięcia.

— Otóż to, pogorszyliśmy warunki — kontynuuje prezes, ale 20 lat temu pracowało tu ok. 300 osób, a w tej chwili zatrudniamy 440, w tym 262 osoby niewidome. Odkąd pamiętam, nigdy w tej spółdzielni nie zabrakło pracy. Rozszerzyliśmy pion rehabilitacji, rozbudowaliśmy przychodnię — prawda, że zlokalizowana jest fatalnie, ale jest i dodatkowo świadczy usługi innym bratnim spółdzielniom. W ubiegłym roku przekazaliśmy nowe pomieszczenie dla filii w Siedlcach. Znów ktoś powie — umieszczając ją w baraku po byłym magazynie budowlanym... A ja odpowiem — barak wyremontowaliśmy i pracują tam w tej chwili 24 osoby, a następne ciągle jeszcze zgłaszają się, tak że zatrudnienie w Siedlcach na pewno osiągnie poziom 35—40 osób. Wolę były magazyn, niż nic, jak na przykład w Ostrołęce, gdzie od 15 lat usiłujemy otworzyć zakład, a nie możemy zdobyć na ten cel ani pół metra kwadratowego powierzchni. Najważniejsze jednak, że poprawimy te warunki. Proszę spojrzeć przez okno, zobaczy tam Pani taką wielką "dziurę", pod koniec roku powinna Pani zobaczyć dwa piętra nowego budynku.

Budowana na podwórku spółdzielni "plomba" ma być oddana "pod klucz" w roku 1992. Już jednak w roku 1990 zaczną się przymierzać do przeprowadzki, jako że na miejsce ulokowanej tam w pierwszej kolejności przychodni i całego zaplecza rehabilitacyjnego, do starego zakładu zostanie wprowadzona produkcja elektrotechniczna. Co prawda prezes Adamczyk twierdzi, że elektrotechnika w porównaniu ze szczotkarstwem jest branżą łatwą i prostą, ale to tylko dla bezpośrednich wykonawców. Wyprodukowanie szczotki wymaga 6—7 operacji i to wcale nie takich „automatycznych". A taśma montażowa nawet skomplikowanego urządzenia elektrycznego jest w spółdzielniach niewidomych po prostu zbiorowym żywym automatem. Natomiast przygotowanie produkcji elektrotechnicznej, oprzyrządowania stanowisk, ustalenie właściwej organizacji pracy — to rzeczywiście wymaga wiele zabiegów i trudu. Stąd to planowane wyprzedzenie.

Nie jest to jedyna inwestycja pozostająca w kręgu ich zainteresowania. Na przeciwko spółdzielni buduje się pod patronatem oo. Bonifratrów wzorcowy Dom Opieki dla Niewidomych z dodatkowymi schorzeniami. W kosztach budowy partycypuje m. in. Fundacja Niewidomych z Nowego Yorku i CZSN, a w ramach tegoż Spółdzielnia Pracowników Niewidomych. Zapewne część pensjonariuszy Domu zasili spółdzielczą załogę, ale ich świadczenia nie wypływają i wyrachowaniu. Wspólnym wysiłkiem jest także budowany podobny Dom dla kobiet w podlubelskim Żułowie. Po prostu ci, którzy zarabiają mają moralny obowiązek patrzeć nieco dalej, ponad partykularne interesy. We własnym już natomiast interesie cztery warszawskie spółdzielnie niewidomych (łącznie z „Nową Pracą Niewidomych" zrzeszoną w „Cepelii") zawiązały ostatnio spółkę i jeszcze w tym roku przystąpią do budowy własnych bloków mieszkalnych. W pierwszym rzucie warszawscy spółdzielcy otrzymają 42 mieszkania, a do końca 1991 roku — 169. Gdyby rzeczywiście zrealizowano ten plan w takim tempie, byłaby to niezła nauczka dla wielu spółdzielni mieszkaniowych, którym daleko do podobnej operatywności. Dwadzieścia lat prezesowania nie jest to rekord, niemniej zwłaszcza ostatnio, nie jest to też zjawisko często spotykane. Pytam więc prezesa Adamczyka o jego patent na stabilizację.

— Po pierwsze — odpowiada — uważam, że ludzie muszą znać prawdę. Miłą bądź niemiłą — nieważne. Jeszcze się duch spółdzielczy, słabo bo słabo, ale kołacze w nich. Więc członkowie spółdzielni muszą mieć prawo głośnego wyrażania swych myśli. Też nieważne, czy w danej chwili podobają się one zarządowi, czy też nie. Przecież, gdy w całej Polsce były strajki, to i tu znalazły się powody do zastrajkowania. Ale ponieważ byłem wtedy na urlopie, załoga powiedziała - „jak mamy strajkować, jeśli prezesa nie ma? Przyjedzie, przedstawimy mu swoje racje i żądania, zobaczymy co dalej". I tak się stało. Pracowali, choć oczywiście z opaskami na rękawach i sztandarami, manifestując w ten sposób swoją solidarność z innymi zakładami. Potem w stanie wojennym polecono mi zwolnić dwie osoby, a ja powiedziałem — nie. Zatrzymuję na własną odpowiedzialność. Jeśli chce się mieć dobrą atmosferę w pracy nie trzeba się nikogo bać. Ani Rady, ani załogi, ani w ogóle. I to by była moja druga zasada postępowania. Nie znaczy to, że jestem aniołem, "dobrym wujkiem". Kilkakrotnie już na przykład wymieniłem swoich najbliższych współpracowników. Jeśli nie mam racji, trzeba mnie o  tym przekonać. Sam bowiem staram się zawsze przekonywać, a nie rozkazywać. Niezrozumiałych, nie akceptowanych rozkazów nikt nie wykona...

Zaczęliśmy tą opowieść „od środka". Spółdzielnia powstała przecież w roku 1950 a i jej pierwotna nazwa, Spółdzielnia Inwalidów Pracowników Niewidomych — dość skomplikowana — każe się domyślać skomplikowanego rodowodu. Ten odnajduję w rozmowach z jednym z założycieli — niewidomym telefonistą Spółdzielni panem Stanisławem Mitakiem i pracującym tu prawie od początku, kierownikiem pracy nakładczej — Ryszardem Kanią. Zobaczę zaś w dziale rehabilitacji w stercie pożółkłych zdjęć.

Już w lutym 1945 roku zawiązał się w Warszawie komitet organizujący opiekę nad powracającymi do stolicy i mieszkającymi w niej przez całą wojnę niewidomymi. W jego skład weszli: dr Włodzimierz Dolański, mjr Leon Wrzosek, Michał Lisowski, Antoni Grzegdala i Wacław Komornicki. Uzyskawszy od władz 5-pokojowy lokal przy ul. Widok 22, niewidomi Warszawy reaktywowali Związek Pracowników Niewidomych, który w maju 1945 roku uruchomił w swojej siedzibie warsztaty szczotkarskie. W chwili powstania CSI, czyli w roku 1949, wszystkie tego typu zakłady produkcyjne zaczęły się przekształcać w spółdzielnie inwalidzkie, i tak też się stało w Warszawie. Zebranie organizacyjne członków założycieli odbyło się 10 lutego 1950 roku. Brali w nim udział: Franciszek Furmankiewicz, Józefa Galińska, Zygmunt Hankiewicz, Julian Jankowski, Józef Kaczmarek, Stefan Kazanowski, Michał Lisowski, Marta Lotcholc, Feliks Makowski, Stanisław Mitak, Zofia Osiadacz, Józef Piłka, Wacław Ratowski, Józefa Sikorska, Edward Wójcik i Wiktoria Żebrowska. Z tego 16-osobowego grona wyłoniono Zarząd w składzie: Michał Lisowski, Edward Wójcik, Wacław Ratowski, i 3-osobową Radę Nadzorczą, do której weszli: Stefan Kazanowski, Zygmunt Hankiewicz, Franciszek Furmankiewicz. Łącząc przeszłość z przyszłością przybrano nazwę Spółdzielni Inwalidzkiej Pracowników Niewidomych. Na znak, iż czują się spadkobiercami obu idei i obu nurtów.

Prace organizacyjne, wszelkie papierkowe formalności pochłonęły prawie 5 miesięcy. Oficjalne otwarcie spółdzielni nastąpiło 1 lipca i do połowy października działała ona w oparciu o stary warsztat, zatrudniając poza założycielami jedynie 7 kandydatów na nowych

członków. Dzięki przejęciu wraz z maszynami, surowcami i załogą prywatnego warsztatu drzewnego, spółdzielnia nieco się rozrasta; mając własne oprawki zamyka "cykl technologiczny" produkcji szczotek, a w roku 1951 przyjmuje do pracy pierwszych chałupników. Pod koniec tego też roku wyłącza spod zarządu Przemysłu Terenowego kolejny prywatny zakład szczotkarski, rozszerza tym samym asortyment produkcji o miotełki fryzjerskie, szczotki kręcone i pędzle oraz zwiększa zatrudnienie do 109 osób. Tak kończy się pierwszy okres jej działalności. Okres drugi rozpoczyna się wprowadzeniem w marcu 1953 roku do 120-metrowej hali produkcyjnej i 4 pokoi biurowych na ul. Kujawskiej. Tu już można było zorganizować nawet... szatnię. Równocześnie w jednym z dawnych pomieszczeń na ul. Dzielnej, utworzono nowy dział — prefabrykacji włosia końskiego, a na ul. Płockiej produkcji mieszanki do pędzli. Spółdzielnia zatrudniając w roku 1955 prawie 140 osób, czyni starania o budowę nowego zakładu. We wtorek 17 lutego 1956 roku, jak głosi podpis na najcenniejszym bodaj zdjęciu przechowywanym do dziś na ul. Sapieżyńskiej, nastąpiło wmurowanie aktu erekcyjnego, a jesienią prace budowlane ruszyły pełną parą. Z wydarzeń tamtych lat ich świadkowie pamiętają na przykład pierwsze wycieczki turystyczno-krajoznawcze do Zakopanego i Poronina, pierwszą Komisję Socjalno-Bytową, ale najlepiej dzień 16 stycznia 1959 roku, kiedy to Zarząd (funkcję prezesa pelnił już od dwu lat mgr Edward Wójcik) i Rada Spółdzielni oficjalnie przejęli od wykonawcy budynek produkcyjny przy ul. Sapieżyńskiej 10.

W nowych murach instalowane są nowe stoły produkcyjne, suszarka elektryczna do suszenia włosia, trzepak do mechanicznego czyszczenia pędzli. Zakład otrzymuje pierwsze wózki dla transportu wewnętrznego. Załoga — wspomnianą już stołówkę, świetlicę, ambulatorium lekarskie. W roku 1960 gmach spółdzielni zostaje zradiofonizowany.

Latu 1961 — 68 upływają pod znakiem wzmożonej działalności rehabilitacyjnej, kulturalno-oświatowej, sportowej. Stan załogi zwiększa się w tym czasie z dwustu do trzystu osób. Komisja socjalno-bytowa pod kierownictwem Ryszarda Kani zabiega o mieszkania, wczasy, kolonie, sanatoria. Spółdzielnia otrzymuje status zakładu pracy chronionej, a jej pracownicy zaczynają korzystać z pożyczek i dotacji na sprzęt ułatwiający codzienne życie. W roku 1963 z inicjatywy Ryszarda Kani i Jana Wojtkowskiego — asystenta socjalnego a zarazem ówczesnego przewodniczącego Rady Nadzorczej powstaje w spółdzielni kolo sportowe „Start". W salach produkcyjnych pojawiają się pierwsze automaty szczotkarskie...

Takie to były początki tego trzeciego okresu, w którym funkcję prezesa objął Marian Adamczyk, a rok później stanowisko zastępcy kierownika spółdzielni i pomocnika Zarządu d/s rehabilitacji powierzono urzędującemu do dziś Alojzemu Satorze.

Stanisław Mitak i Ryszard Kania wspominając początki i „złoty okres" pierwszej budowy nie tają, że wiąże ich z tamtymi latami zwykły ludzki sentyment do czasów młodości, przyjaciół, kolegów... Z tych spotkają się jeszcze np. z Zygmuntem Hankiewiczem, już na emeryturze, którego majstrowania na Kujawskiej nie zapomniano do dziś. — To był zaradny, obrotny, tryskający życiem i energią człowiek — mówią mi wszyscy co starsi pracownicy. A i młodsi. Bo do takich się raczej zalicza obecny szef produkcji Wiesław Kuczyński, który przyszedł do spółdzielni „dopiero" w roku 1962. Przez dziesięć lat robił pędzle, aż go wreszcie wypatrzył prezes Adamczyk i awansował. Podobnie jak awansował Kanię oraz wielu innych. W przerwie między budową murów, był po prostu czas na budowanie kadry.

(wiosna 1988)

 

 W sile wieku

21 maja 1988 roku mija równo 40 lat od powstania Spółdzielni Ociemniałych Żołnierzy mieszczącej się w Warszawie na ul. Siennej 82. Jej pracownicy nie bez dumy mówią dziś

— byliśmy drudzy po Lublinie. Jak na czterdziestolatka — personę w sile wieku — przystało, spółdzielnia przygotowuje się do jubileuszu nieco tylko oglądając się wstecz, zachowując większość zapału i energii dla zamierzeń, które dopiero przyjdzie jej realizować.

W okresie tak szczególnym nie sposób jednak oderwać się od obrachunku z przeszłością. Zaczęło się od inicjatywy 19 ociemniałych żołnierzy, którzy znalazłszy się w Warszawie objęli w posiadanie dawną siedzibę związkową przy ul. Hożej 1. Na listę założycieli spółdzielni wpisali się: Stanisław Bączaj, Zygmunt Bączek, Stanisław Markowski, Stanisław Politykin, Mieczysław Bieniawski, Aleksander Pietruczyk, Wacław Boch, Julian Piros, Wacław Bogdański, Alojzy Satora, Franciszek Bartoszewicz, Czesław Szymański, Antoni Ćwiek, Adam Śmiderski, Leonard Derlicki, Stanisław Wojciechowski, Szymon Fijołek, Wiktor Wilcz, Stanisław Królak, Szczepan Wołowicz i Jan Kamiński. Na pierwszym walnym zebraniu wybrano zarząd w składzie: Antoni Kamiński, Kazimierz Mroziński i Władysław Piotrkowski. Do pierwszej Rady Nadzorczej delegowano: Stefana Łopato, Szymona Fijołka, Jana Kamińskiego, Adama Śmiderskiego, Kazimierza Mroczkiewicza i Szczepana Wolowicza oraz w charakterze zastępców członków: Stanisława Królaka, Mariana Ciołkowskiego i Czesława Szymańskiego.

W pierwszym roku działalności zatrudnienie nie przekroczyło stanu 30 osób, które wykonały produkcję za około 3 mln zł. Dość szybko jednak początkowo jedyny warsztat szczotkarski obrastał w nowe zakłady i lokale. Dwa z nich mieściły się m. in. na Krakowskim Przedmieścia. Już w roku 1951 przyjęto do pracy pierwszych 11 chałupników. Nic więc dziwnego, że w czwartym roku istnienia spółdzielnia zatrudniała prawie 200 osób parających się m. in. tkactwem, wyrobem szczotek, zabawek i galanterii drewnianej. Był to, jak to zwykle na początku bywa, okres częstych zmian w zarządzie i radzie spółdzielni, niemniej był to zarazem czas kształtowania się jej czołówki. W roku 1952 Spółdzielnia Ociemniałych Żołnierzy nosząca nazwę „Wytwórnia Szczotek i Trykotaży” posiadała już aktyw nadający przez wiele lat ton jej poczynaniom. Tworzyli go: Stanisław Bączaj, Stanisław Chwalibóg, Antoni Ćwiek, Zygmunt Bączek, Szymon Fijołek, Henryk Jeżyna, Jan Kamiński, Stanisław Konofalski, Józef Maćkowiak, Stanisław Królak, Władysław Piotrowski, Stanisław Politykin, Stefan Wołowicz, Alojzy Satora. Poczynania te zaś sprowadzały się do walki o godziwe warunki pracy. Spółdzielnia, rozrzucona w kilkunastu punktach Warszawy, prawie pozbawiona maszyn, nie mogła zaoferować swym pracownikom, poza prawie rodzinną atmosferą jaka w niej panowała, zbyt wielu luksusów.

Marzenia spełniły się po 15 latach. Nowy, na ówczesne czasy wspaniały budynek przekazano im w roku 1963. I stąd chociażby z dużym sentymentem wspominają prezesa Henryka Polkowskiego, który kierował spółdzielnią w czasach budowy obiektu na ul. Siennej. Załoga liczyła już wówczas 300 osób, ustabilizował się prolil produkcji. Szczotki i trykotaże z ich znakiem firmowym z czasem stały się przedmiotem transakcji eksportowych.

W nowym lokalu było miejsce i dla produkcji i dla działalności kulturalnej, rehabilitacyjnej, ale dość szybko, mimo istnienia zakładu filialnego na ul. Okopowej, w którym mieściła się stolarnia, „wyrośli" z zajmowanej przestrzeni. W roku 1971 sytuacja ponownie się poprawia. Wtedy bowiem zostaje przekazane do użytku V piętro budynku, na którym w miejsce strychu urządzono przychodnię lekarską, stołówkę, świetlicę. Lokalizacja, jak na ten typ działalności — nietypowa i nie najwygodniejsza. Na szczęście dochodzi na to piętro winda towarowa i można dojechać pod opieką obsługującego ją pracownika. Nie było jednak innego wyjścia — Spółdzielnia zatrudniała w roku

1970 już 390 osób, a na przestrzeni lat 1969—76 uruchomiono w niej zupełnie nowy rodzaj produkcji — montaż zegarów. Gdy ta wygasła, Wprowadzono na jej miejsce, z myślą wyłącznie o niewidomych, łączenie wiązek przewodów dla zakładów „Polam", a od roku 1979 do chwili obecnej — składanie podzespołów do central telefonicznych "Penta-Conta" w kooperacji z Zakładami Urządzeń Telefonicznych "Telkom". Toteż zatrudnienie rosło, osiągając w roku 1975 stan 452 osób, w roku 1980 — 478, a w roku 1985 — ponad 500 osób.

Przychodniu, choć wysoko, ma więc pełne ręce roboty. Zatrudnia na pełnych etatach internistę i stomatologa, na pól etatu — psychologa. Raz w tygodniu dyżurują w niej okulista, chirurg i neurolog. Ponadto opiekę nad pracownikami spółdzielni sprawują 3 pielęgniarki i magister rehabilitacji dysponując na swoje zajęcia salą gimnastyczno-rehabilitacyjną. Do pełnego szczęścia brakuje im jedynie gabinetu zabiegowego, który w tej chwili dzieli jakiś kąt z innym pomieszczeniem przychodni.

Daleką drogę im przyszło przebyć przez te 40 lat. Mniej więcej od połowy lat 70-tych przystąpili do unowocześniania bazy produkcyjnej.

 M. in. w roku 1976 zakupili pierwsze dwa automaty szczotkarskie do produkcji szczotek do zębów, w latach 1976—83 wymienili 70% maszyn w dziale dziewiarni, a w roku 1978 kupili włoskie maszyny do łączenia kołnierzy w wyrobach dziewiarskich, co uprzednio wykonywała ręcznie znaczna grupa osób widzących. W latach 1978—85 wymieniono wszystkie maszyny stolarskie na wydajniejsze, wysokoobrotowe, co pozwoliło na zwiększenie produkcji stolarskiej o ok. 15%. Równocześnie w latach 1983—84 kupiono wtryskarki, dzięki czemu ich szczotki zyskały obok drewnianych także plastikowe oprawy. Zabiegi te sprawiły, iż w chwili obecnej Spółdzielnia zatrudnia 549 osób, w tym 280 niewidomych i realizuje plan produkcji w wysokości ok. 640 mln zł. Na ul. Siennej wytwarza się ponad 100 tys. sztuk różnego rodzaju wyrobów dziewiarskich i ok. 6 mln sztuk szczotek, szczoteczek, pędzli wytwarzanych systemem naciągu ręcznego, na specjalnych maszynach do produkcji szczotek kręconych, a także na automatach. Tych mają już 12. W hali na parterze trwają właśnie próby wprowadzenia nowego wzoru szczotek do zębów, zarówno kształtem jak i surowcem (szczecina z Chin) nie odbiegających od najlepszych wzorców. A w ogóle posiadają 4 zastrzeżenia patentowe na własne wzory użytkowe produkowanych szczotek, w tym m. in. szczotek do mycia żaluzji.

Spółdzielnia działa w oparciu o 5 zakładów filialnych. W Warszawie na ul. Okopowej i Kaleńskiej, a ponadto w Płońsku, Płocku i Sierpcu. Zakład pracy chronionej w Płońsku został oddany do użytku w styczniu 1987 roku, zatrudnia w tej chwili razem z chałupnikami 78 osób, ma zatrudniać — ponad 100. O wiele skromniejsze warunki mają dwie kolejne placówki, w których mieści się zaledwie 20 osób. Ale dzięki nim spółdzielnia ma lepszy kontakt ze swymi 150 nakładcami, ma też punkt zaczepienia dla niewidomych, którzy na razie nie mają w domu warunków do podjęcia pracy zawodowej. Pewne, że obie te filie, a zwłaszcza tę w Płocku, trzeba będzie w niedalekiej przyszłości rozbudować.

A jeśli już o rozbudowie mowa, to ona właśnie stanowi ten drugi nurt przygotowań do uroczystości jubileuszowych. Właśnie zapadły wiążące decyzje akceptujące zamysł wybudowania obok, w stronę ulicy Żelaznej, drugiego obiektu powiększającego powierzchnię użytkową spółdzielni prawie trzykrotnie. Prezes Alfons Cyrzon już teraz się co prawda martwi, że i tak może być za ciasno, bo do nowego obiektu chcą przenieść wtryskarki i dział elektrometalowy z ulicy Okopowej, ale jego współpracownicy przypominają, że mają jeszcze obiecany teren na ul. Nocznickiego, więc być może w dalszej przyszłości przestanie ich gnębić zmora wiecznych adaptacji, przeróbek, remontów. Zastępcy prezesa: Jan Wojtkowski, Tadeusz Machalewski i Eugeniusz Zawadzki mają przy tym wyraźną nadzieję, że kiedyś tam ich następcy, jeśli nie oni sami, rozpoczną urzędowanie w pokojach nieco obszerniejszych od dzisiejszych „dwa na dwa" apartamentów biurowych.

Jak będzie kiedyś — bardzo by już chcieli wiedzieć ci, którzy zdołali w Spółdzielni Ociemniałych Żołnierzy przepracować ponad 35 lat — Jan Dominiak, Krystyna Baranowska, Jerzy Mieczkowski, Aleksander Wieciński, Wiesława Linkowska, Monika Sidorowicz, Stanisława Bieniawska, Jan Sidorkiewicz, Henryk Czekaj, Maria Gralewska, Henryka Trzonkowska, Józef Pękala, Stefan Jasiński, Feliks Snopek... Projekt techniczno-ekonomiczny inwestycji jest na ukończeniu, generalny wykonawca — wyznaczony, koniec budowy — zaplanowany. Pozostaje im tylko czekać do tego roku — 1994.

(wiosna 1988)

Próba wytrzymałości

Prezes Artur Lantner powinien w ramach podlegającej mu działalności rehabilitacyjnej organizować wycieczki na ulicę Jana Kazimierza. Nawet całkowicie niewidomi pracownicy warszawskiej Spółdzielni „Metal" usłyszeliby przynajmniej, że rzeczywiście tu na Woli wreszcie dobiega końca budowa nowego zakładu. Jak na razie mieli pełne prawo twierdzić, że są widomym dowodem słuszności porzekadła o ciemnościach pod latarnią. Spółdzielnia działająca w Warszawie — wszak tu jest centrum, tu zapadają decyzje — od ponad 30 lat należy do dwóch (obok Bytomia Odrzańskiego) przeżywających największe kłopoty inwestycyjne. Nowy obiekt fizycznie buduje się już 10 lat, a gdy włączyć do tego cyklu fazę projektowania, to uskłada się lat co najmniej 13. Wygląda to tak, jak gdyby poddano ich specjalnej próbie na wytrzymałość.

Ale co było, a nie jest... Najważniejsze, że teraz praca wre. Zawansowanie prac budowlanych można oszacować na ok. 75 procent.

4-kondygnacyjny budynek administracyjno-socjalny powinien być najpóźniej na początku przyszłego roku zasiedlany. Aktualnie we wnętrzu dobiegają końca prace tynkarskie, ukończono zakładanie instalacji c. o., mniej więcej na etapie 30-procentowego zaawansowania są roboty instalacyjne sieci wodociągowo-kanalizacyjnej, elektryczni i wentylacyjnej. Na zewnątrz także już przystąpiono do układania instalacji kanalizacyjnej i potworny hurgot miotów pneumatycznych wciska się mimo pozamykanych okien do pomieszczeń spółdzielnianego działu inwestycji. W następnej kolejności będą wykonywane elewacje budynku produkcyjnego, wszelkie roboty wykończeniowe, niwelacja terenu, aż przyjdzie czas na zagospodarowanie całości.

Zakład budowany jest jako typowy, uniwersalny obiekt przemysłu maszynowego o łącznej powierzchni produkcyjnej kilku kondygnacji 8 tys. metrów kwadratowych. O specjalnym charakterze inwestycji zadecyduje raczej wyposażenie budynku socjalnego. W nim na parterze znajdzie się stołówka z bufetem, na I piętrze cały pion rehabilitacji łącznie z przychodnią lekarską, a dopiero na drugim i trzecim — administracja oraz pion techniczny. W nowe mury zostanie przeniesiona przynajmniej połowa starej produkcji. To co z niej zostanie

— np. termosy o pojemności od 10 do 30 litrów — będzie wytwarzane w okresie przejściowym w jednym z dotychczasowych zakładów. Docelowo natomiast na ulicy Jana Kazimierza ma powstać jeszcze jedna hala przemysłowa i spółdzielnia dopiero w tym ostatecznym kształcie ustabilizuje zarówno profil jak i wielkość produkcji.

Jej losy dają się prześledzić od kwietnia 1953 roku. Wtedy to grupa niewidomych ze Stefanem Połciem i Stanisławem Kietlińskim na cele, po wstępnych ustaleniach z ówczesnym przewodniczącym Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych — majorem Leonem Wrzoskiem, otrzymała lokal po drukarni brajlowskiej na ulicy Wolskiego 19. Powstały w ten sposób warsztat został włączony do Spółdzielni Inwalidów „Metalowiec", której główna siedziba mieściła się na ul. Solec 103.

Na Wolskiej produkowano m. in. zamki drabinkowe do teczek, żabki do butów, a następnie dzięki współpracy z Zakładami im. Róży Luksemburg i Zakładami im. Marcina Kasprzaka — montowano startery do jarzeniówek, sznury i elementy skali do radioodbiorników. Z przemysłu motoryzacyjnego otrzymano do produkcji i montażu sprzęgła, kraniki oraz sitka do benzyny.

Mieczysław Stanisławski przyszedł na Wolską jako młody chłopak tuż po szkole dla niewidomych w Owińskich koło Poznania w roku 1955. Wtedy jeszcze, jak pamięta, pracowało tam 25 ludzi. Do roku 1957 zatrudnienie wzrosło do 35 osób, a równocześnie wzrosły „apetyty" niewidomych na samodzielność. Inicjatorami odłączenia się od „Metalowca" byli m. in. Eugeniusz Donica, Stanisław Kieliński i Edward Gwiazda. Łatwo przyszło im przekonać pozostałych. W gospodarce całej spółdzielni ciągle gdzieś ginęły wypracowywane przez nich zyski, woleli więc borykać się wyłącznie z własnymi kosztami i utrzymywać wyłącznie siebie. Walne Zgromadzenie Założycielskie odbyło się w czerwcu 1957 roku, Prezesem wybrano Henryka Wierzbowskiego, w skład Zarządu weszli ponadto E. Donica i E. Gwiazda.

5-osobowej Radzie przewodniczył St. Kietliński. Wybrano też do tej Rady p. Mieczysława, wówczas 19-letniego, co zapewne zaważyło na jego późniejszej pasji społecznikowskiej.

Warsztat był typowy: betonowa podłoga, jeden kran z zimną wodą, szalki na ubrania w sali produkcyjnej, ubikacja na podwórku, żelazna „koza" z rurą wystawioną za okno jako główne źródło ciepła. Na niewielkiej powierzchni musiało się pomieścić 40 ludzi, magazyn, biuro, no i sama produkcja. Zaczęli się więc starać o nowy lokal. Szczęśliwie coś się pokręciło w planach inwestycyjnych miasta i na ul. Puławskiej 136 nie zostały uruchomione „Delikatesy". W ten sposób zdobyli budynek, który do dzisiaj jest siedzibą Zarządu i działu pracy nakładczej.

Prace adaptacyjne trwały prawie dwa lata, a i tak nie na wiele poprawiono sobie warunki. Równocześnie bowiem zwiększyła się załoga — w roku 1959 liczyła już 80 osób — przybywało produkcji. Jako pierwsi w Związku rozpoczęli np. montaż sznurów przyłączeniowych z zalewaną wtyczką. Nie umieli, bo i skąd, obsługiwać wtryskarek. Uruchamiał je osobiście ówczesny prezes techniczny inż. Krzeczkowski. Podczas prób krzyknął w pewnym momencie do stojącego nieopodal magazyniera — szybko, gaśnicę! A ten spokojnie — chwileczkę, Panie prezesie, trzeba przeczytać jak ją się obsługuje. Nim przeczytał, po wtryskarce już ogień gonił...

Uruchomili jednak produkcję sznurów, podobnie jak i termosów, zmywaków drucianych, gwoździ i pinezek tapicerskich. Szukali byle drobiazgu odpowiadającego ich metalowo-elektrotechnicznemu profilowi, a zarazem umiejętnościom niewidomych. Musieli szukać, ponieważ już w roku 1963 Zakłady im. Róży Luksemburg wycofały się ze współpracy automatyzując u siebie produkcję starterów do jarzeniówek, zaczęły także słabnąć kontakty z zakładami im. M. Kasprzaka. Jakby w zamian oni z kolei przejęli w roku 1966 w ramach deglomeracji spółdzielnię „Gal-Metal" wraz z jej widzącą załogą i produkcją nici posrebrzanych oraz plomb. Rozrastając się, równocześnie się rozprzestrzeniali. Poza budynkiem na ulicy Puławskiej mieli i mają na ulicy Płockiej zakład produkcji sznurów i bazę transportową, na ulicy Białołęckiej — zakład produkcji galanterii metalowej, termosów, nawilżaczy powietrza, narzędziownię, w dwu kolejnych punktach miasta — magazyny. Z Puławskiej na Białostocką jest równo 25 kilometrów. Objechanie całej spółdzielni w ciągu dnia może nastręczać pewne trudności nie mówiąc już o kosztach.

Co gorsza, wszystkie te posiadłości w zasadzie nadawały się do rozbiórki. To, że dziś wyglądają jako tako, że z sufitów nie leje się woda (choć na Białostockiej są jeszcze hale pamiętające początek wieku i czasy kiedy były częścią fortu wojskowego) jest zasługą permanentnej modernizacji, ciągłych remontów, łatania z grubsza co bardziej widocznych „dziur". Czekając — jak mówi Mieczysław Stanisławski — od 1972 roku, a jak chcą oficjalne dokumenty odnotowujące początek prac budowlanych — od 1978 roku — na zakończenie procesu inwestycyjnego, Spółdzielnia musiała wydawać pieniądze na ratowanie swojej bazy. Stąd np. na ul. Białolęckiej postawiono nawet nową halę, na ulicy Płockiej przebudowano co wewnątrz co tylko się dało. Tylko — jak mówi prezes Lantner — nakłady były, a efektów nie widać.

Jest trochę przesady w tym stwierdzenia. Było nie było „Metal" zatrudnia już teraz 460 osób łącznie z 126 nakładcami, w tym 50, 8% niewidomych. W miejsce utraconych kooperantów zyskał nowych — Zakłady Optyczne, zakłady oświetleniowe „Meos", Przymierza się do przekroczenia w bieżącym roku miliarda złotych wartości produkcji, co przy obecnych cenach nie jest wielkością rekordową, ale swoją wymowę ma. Gdyby jeszcze było dobre zaopatrzenie...

No właśnie, tego nie ma. W podpisanych dotychczas umowach mają zabezpieczone 1/3 potrzeb. W sali produkcji termosów — pustki, w hali produkcji nawilżaczy — (jakże poszukiwanych na rynku) trzech pracowników zastępczo zwija sznury. Dobrze, że jeszcze mają trochę kabla, to przynajmniej elektrotechnika nie „stoi". Niepokoje dnia dzisiejszego odbijają się na sposobie myślenia o przyszłości. Technicznie wszystko zostało zaprogramowane w najdrobniejszych szczegółach. Po przeprowadzce z ulicy Jana Kazimierza, na ulicę Płocką zostanie przeniesiona produkcja termosów, tu też w dalszym ciągu będzie się mieściła baza transportowa. Z czasem natomiast na tym samym placu stanie hotel z prawdziwego zdarzenia, ponieważ — co także charakterystyczne dla warunków stolicy — Spółdzielnia nie ma żadnych możliwości znalezienia lokum dla ewentualnych nowych, a nie zasiedziałych w Warszawie pracowników. Są już nawet plany perspektywicznego zagospodarowania tego terenu opracowane z myślą o utrzymanie atrakcyjnej lokalizacji. Tylko, gdy pytam w jaką stronę spółdzielnia zamierza się rozwijać, co nowego pragnie produkować w nowych warunkach — konkrety znikają z pola widzenia. Po pierwsze — jak słyszę — aby nie zapeszyć. A po drugie — można mieć najlepsze pomysły, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że działa się w warunkach będących wypadkową ogólnej sytuacji gospodarczej. "Chcemy być przedsiębiorstwem i chcemy podjąć rękawicę gry ekonomicznej — mówi w pewnym momencie pełniący honory domu w zastępstwie nieobecnego prezesa naczelnego Artur Lantner — ale niewidomy komputera nie wyprodukuje. Więc musimy mieć mimo wszystko jakieś wsparcie, jakieś jednak przywileje. Chociażby w sferze zaopatrzenia". Mój rozmówca pełniący funkcję prezesa d/s rehabilitacji ma dodatkowe powody, by się zastanawiać, jak też oni na tej reformie wyjdą. Wiadomo, że powinni szukać produkcji mało opłacalnej dla wielkiego przemysłu, z dużym udziałem pracy ręcznej, a zarazem Wysoko przetworzonej. Czegoś takiego, jak chociażby, co już mają w postaci wtyczek do sznurów, wytwarzanych w całości — od kołeczków po korpusy — we własnym zakresie. Ale na samych Szmitach, zwłaszcza, że nie ma prawie spółdzielni, która by się ich produkcją nie parała, daleko w przyszłości się nie zajdzie. I tu jest ten dylemat — aby było jak najwięcej zdrowej pracy dla niewidomych, a równocześnie, aby spółdzielnia mogła być konkurencyjna dla innych przedsiębiorstw.

Obecny Zarząd, z trzynastym już w historii spółdzielni prezesem Andrzejem Kasztą na czele, ma nie lada zadanie do rozwiązania. Bo trzeba jakoś pogodzić te częściowo sprzeczne interesy. Tego oczekują członkowie i pracownicy „Metalu", z tego będzie ich rozliczała Rada Spółdzielni. Tadeusz Sieradzki — zawodowo pracownik działu elektrotechnicznego, społecznie — od dwóch kadencji przewodniczący Rady mówi wprost: „najwięcej zależy od Zarządu, a w poczynaniach Rady — od współpracy z Zarządem. W przeszłości różnie bywało. Obecny prezes, który przyszedł w roku 1984 ma już jeden plus. Wyciągnął spółdzielnię z zadłużenia, no i za jego czasów ta budowa wyszła wreszcie z ziemi. Mamy nadzieję, że co się dobrze zaczęło to i dobrze się skończy". Mieczysław Stanisławski pracuje w "Metalu" już 33 lata. Obecnie, przy montażu sznurów jako chałupnik. Jest przewodniczącym grupy nakładców, będzie kandydował w nadchodzących wyborach do Rady. Chciałby, aby jego młodsi koledzy mogli po latach powiedzieć podobnie jak on — „wszystko co mam, zawdzięczam spółdzielni".

Nie ordery, luksusy — bo tego akurat nie ma, ale miejsce w życiu, pracę z ludźmi i dla ludzi, pasję, przyjaciół.

— Czy oni potrafią jeszcze tak myśleć? — pyta sam siebie.

(wiosna 1988)

Marzenia i wyobraźnia

Spółdzielnia Niewidomych w Suwałkach usamodzielniła się w roku 1973. Trzeba przyznać, że zapracowano na tę samodzielność dosłownie w pocie czoła. Wcześniejsze 20 lat

współpracy z macierzystą spółdzielnią białostocką obfitowało w wydarzenia zmuszające do liczenia na własne siły i pracy na własny rachunek. Działo się tak nie dlatego, że Spółdzielnia im. J. Marchlewskiego nie mogła lub nie chciała troszczyć się o suwalską filię. Po prostu miejscowe problemy trzeba było rozwiązywać tu, na miejscu. Stanisław Saczewski pamięta jeszcze początki „początków" w dziale szczotkarskim Spółdzielni Inwalidów „Jedność". Potem dopiero przejął ich „Marchlewski", a lokalne władze wygospodarowały parę mieszkań dla niewidomych. I tak pracowali chałupniczo może w dziesięciu, piętnastu... Na szczęście, choć wtedy wydawało się, że na nieszczęście, do Suwałk zjechało trzech śmiałków z Białegostoku — Gibas, Mażejko, Jakubowski. Nie mieli tu mieszkań, a filia nie miała lokalu. Rozłożyli się więc ze swoimi warsztatami w parku, w muszli koncertowej. Dzień był pogodny, niedziela, ludzie przyszli popatrzeć. Ci z Urzędu Bezpieczeństwa także się urzędowo zainteresowali. Zrobiła się awantura i władze lokalne nie mogły dłużej udawać, że sprawy nie ma. Dalejże więc w krzyk do Saczewskiego — co Pan nam tu niewidomych do centrum miasta, na ruchliwą ulicę sprowadza! A on na to — no właśnie. Prosimy o lokal. Ten na Armii Czerwonej, po byłych koszarach, gdzie teraz mieści się roszarnia, „Arged" i hotel robotniczy. Jak się uprzeć to i dla nas znajdzie się miejsce.

Aby było wszystko zgodnie z prawem, zawiązali komitet organizacyjny — Saczewski, Gibas, Niewulis i Grudniewska. Z oficjalnym ciałem władze zawsze rozmawiają chętniej. Chyba pomogło. Przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej Chuchnowski przełamał opory swoich współpracowników i budynek im przydzielono. Kiedy się wprowadzili, co z kolei bardzo dobrze pamięta Henryk Wasilewski pracujący dziś w dziale elektroinstalacyjnym spółdzielni, nie było tam nic. W opustoszałym i zdewastowanym obiekcie urzędował jedynie stróż nocny. Ale nie czekali na koniec remontu. Poprzywozili warsztaty, założyli jakąś „prowizorkę", za co z resztą przyszło im płacić kary, pracowali i pilnowali robotników, czy im przypadkiem robota przez palce nie przecieka. W lipcu 1964 roku 1/3 budynku nadawała się z grubsza do normalnej eksploatacji. 28 września odbyła się uroczystość oficjalnego przecięcia wstęgi i 28 osób mogło powiedzieć, że teraz to już naprawdę są filią spółdzielni.

Jej kierownikiem został Eugeniusz Waraksa. Dziś mówi o sobie, że jest tu już „na dożywociu". Pracuje, choć nie musi, ale po 24 lalach trudno rozstać się ze spółdzielnią. Nawet jeśli nie co dzień ma się ochotę na poranne wstawanie.

Pierwsze miesiące i lata nie były wcale takie „różowe". Już. w 1966 roku Kieleckie Biuro Projektów ZSI opracowało dokumentację dalszej adaptacji budynku wycenionej na 8 mln zł. Wykonawca — przedsiębiorstwo budownictwa rolniczego z Suwałk — prowadził prace remontowe od tegoż roku do grudnia 1970. Cały czas równolegle trwała produkcja szczotek i pudełek z folii winidurowej. Niewidomi pozbawieni działu transportu sami załadowywali i rozładowywali wynajęte samochody lub wagony kolejowe. Kiedy przyszły do spółdzielni maszyny dla działu obróbki drewna, to także sami je wyładowywali, a następnie przenieśli z jednego końca budynku w drugi. Po obiekcie krążyli budowlani, a oni nie mogli zamknąć ani zabezpieczyć sal produkcyjnych. Gdyby zdarzyły się jakieś kradzieże, wcale by to ich nie zdziwiło.

We wrześniu 1967 roku zdarzyło się coś gorszego — pożar. Z dymem co prawda „poszło tylko" 37 tysięcy złotych, ale poszedł z nim także spokój Eugeniusza Waraksy. Ogień zaprószył niewidomy głuchoniemy pracownik, który podgrzewając klej polał nim spiralę maszynki elektrycznej. Nikomu nic się nie stało ale Waraksa — po pierwsze kierownik, po drugie — jedyny widzący pracownik oddziału, dostał wyrok 0,5 roku więzienia z zawieszeniem na dwa lata. Mówi o tym, bo do dziś uważa, że ani to hańba ani wstyd. Takie wtedy byty warunki, takie zwyczaje i metody pracy. Ktoś musiał odpowiadać, by sprawiedliwości stało się zadość.

W 1968 roku zaczęli się przenosić na II i III kondygnację budynku. Znów sami nosili maszyny, sami potem — co najwyżej żony i  dzieci przywołując do pomocy — sprzątali teren.

Czy można się więc dziwić, że w pewnym momencie uznali tę spółdzielnię za własną? Inna sprawa, że w podjęciu decyzji trochę im pomógł Wojewódzki Związek Spółdzielni Inwalidów, który widocznie potrzebował wykazać się w statystykach rozwojem sieci spółdzielczej. Namawiał, przekonywał, aż wreszcie 137 pracowników, a zarazem członków — założycieli podjęło w końcu 1972 roku decyzję o odłączeniu się z dniem 1 stycznia 1973 roku od spółdzielni białostockiej.

Podpisać odpowiedni dokument było łatwo. Ruszyć do pracy w nowym układzie — trudniej. 3 pracowników umysłowych (kierownik, magazynier i spełniający funkcję „człowieka do wszystkiego" inż. Giedymin Żyliński) — na 170 zatrudnionych, brak własnej dokumentacji, brak konta a nawet pieczątek — wszystko to stało się nagle istotne i ważne. Przydzielono im dwadzieścia parę etatów dla obsługi

techniczno-administracyjnej, ale nowozatrudniani pracownicy zetknąwszy się po raz pierwszy ze spółdzielnią takiego typu, także nie potrafili dać sobie rady. Przewodniczący Rady Spółdzielni Mieczysław Gibas pojechał więc po pomoc do Warszawy, do prezesa Golwali. Ten zobowiązał Zarząd Spółdzielni im. J. Marchlewskiego do udzielenia swym byłym pracownikom koleżeńskiego wsparcia. Poskutkowało. Spółdzielnia białostocka przekazała im odpisy wszelkich potrzebnych dokumentów, z własnego konta opłaciła pierwsze zakupy surowców, przyjmując na nie pierwsze wpływy ze sprzedaży.

Spółdzielnia suwalska pod rządami prezesa mgr. Jerzego Kopczyńskiego wyprodukowała w 1973 toku — 411 tysięcy szczotek, 210 tys. pędzli, 4 miliony zamknięć pałąkowych do bulelek na łączną wartość 16 mln zł. Zatrudnienie wzrosło do 202 osób, w tym 126 niewidomych, a 30 chałupników.

Choroba prezesa zmusiła Radę Spółdzielni do rozglądania się w poszukiwaniu nowego kandydata na to stanowisko. Prezesujący w tym czasie w Białymstoku Józef Stroiński podpowiedział im nazwisko Zygmunta Wasilewskiego, który od niedawna pełnił funkcję prezesa d/s rehabilitacji w Spółdzielni Inwalidów „Pokój" w Rynie. Zaczynał jednak swoją karierę zawodową jako szczotkarz tamtejszej Spółdzielni Niewidomych, a w swojej karierze społecznej był kolejno: przewodniczącym koła PZN w Rynie, członkiem Rady Naczelnej CZSI i CZSP, przewodniczącym Wojewódzkiego Związku Spółdzielni Inwalidzkiej w Olsztynie.

Prezes Wasilewski pytany o swoje pierwsze tygodnie w Suwałkach odpowiada nie bez poczucia humoru, jak to o propozycji objęcia tego stanowiska dowiedział się w ZSN i uznał — „nic nie ryzykuję, zawsze mogę wrócić do swoich szczotek". Pojechał do Suwałk z pierwszą wizytą. Władze WZSl i ZSN dokonały wprowadzenia, decyzja zapadła. 1 kwietnia 1974 toku przyjechał już na stałe, z całą rodziną i częścią dobytku. Wysiadając z samochodu skręcił nogę. — Ładnie się zaczyna — pomyślał. Jutro w spółdzielni powiedzą — idzie prezes, nie dość, że ślepy, to jeszcze kulawy. Rzeczywiście zaczęło się nie najlepiej, choć nie z tego powodu. Urzędujący prezes techniczny zwracał się do niego per,, kierowniku — ogólny spółdzielni". Pierwsze posiedzenia Zarządu trwały z reguły dwa dni. Kiedy kończyła się dyskusja u niego, to wszyscy szli na drugą — właśnie do technicznego. Tego jego szefowania nie można było zalegalizować, ponieważ nie można było zwołać Walnego Zgromadzenia. Tylko 100 osób spośród 240-osobowej załogi było członkami spółdzielni. Powoli, powoli przyzwyczajali się. Nawzajem. On poznał ludzi, wejrzał w płace. Oni zwołali Walne, wybrali go do Zarządu. I zaczęła się codzienność. Plany, zmiany asortymentu, rozbudowa przychodni rehabilitacyjnej, a ostatnio — rozbudowa spółdzielni.

— Ja tu nie rządzę. Ja tu ciężko pracuję — mówi prezes Wasilewski i nie może to być kokieteria, jeśli w 1982 roku, gdy próbowano mu cofnąć partyjną rekomendację na to stanowisko, załoga powiedziała — nie. A przecież w 1980 i 1981 ta sama załoga też się; zastanawiała, czy przypadkiem mu nie wymówić. Tak więc na przestrzeni niecałych dwóch lat dostał się "w dwa ognie". Widocznie jednak rzeczywiście zna i rozumie ludzi z którymi pracuje, ci bowiem w dwóch diametralnie różnych sytuacjach zachowali się w końcu identycznie. Udzielili poparcia.

Spółdzielnia w Suwałkach nie mogła sobie w przeszłości pozwolić na częste i istotne zmiany produkcji. Jedynie w roku 1977, kiedy definitywnie zrezygnowano z wytwarzania zamknięć pałąkowych do butelek, wprowadzono w to miejsce montaż sznurów przyłączeniowych i przedłużaczy do przenośnych urządzeń elektrycznych. W roku 1983 z kolei rozpoczęto produkcję wycieraczek ze sznurka kokosowego. W ramach działalności inwestycyjnej wybudowano tylko dwa magazyny i zakupiono budynek dla punktu pracy nakładczej w Ełku. Pozostałe i to dość znaczne środki przeznaczono na zakup maszyn i urządzeń. Niemniej ciągle w tych samych pokoszarowych budynkach nie można było nawet marzyć o dalszym rozwoju. W roku 1986 przystąpiono wreszcie do inwestowania na szerszą skalę. W trakcie budowy znajdują się obiekty przychodni rehabilitacyjnej, internatu dla 80 osób, stołówki z zapleczem kuchennym. Wprowadzenie tych, istniejących i dziś, placówek ze starej części spółdzielni zwolni powierzchnie, które pozwolą rozgęścić i lepiej urządzić sale

produkcyjne. W 11 etapie inwestycji znajduje się natomiast miejsce dla oddziału obróbki drewna i zaplecza warsztatowego. Wtedy dopiero przyjdzie pora na ustawienie na parterze starego obiektu ciężkich maszyn do obróbki metalu i wtryskarek. Wtedy leż będzie można myśleć o rozszerzeniu asortymentu produkcji. Zgodnie z planem powinno to nastąpić jeszcze w roku 1990. Z planami jednak różnie bywa i dlatego prezes d/s technicznych — inż. Józef Dominiuk woli jak na razie nie roztaczać zbyt obiecujących wizji. A nuż budowlanym zdarzy się jakiś poślizg... W o wiele lepszej sytuacji jest prezes d/s rehabilitacji, niewidomy absolwent wydziału prawa — Roman Wrześniewski, który już prawie może sobie wyobrazić na ile zmieni się spółdzielcze życie 342-osobowej załogi z chwilą zakończenia budowy obiektu socjalnego.

Roku 1990 z równą tęsknotą oczekują pracownicy starsi co i młodsi. Jedni, ponieważ marzy im się takie trochę „pomnikowe" — jak to nazwie Stanisław Saczewski — ukoronowanie ich pracy, wysiłku całego życia właściwie. Drudzy, ponieważ nie wyobrażają sobie, że mogliby żyć tak, jak to w latach 50-tych i 60-tych bywało.

(zima 1987/88)

Uciekinierzy

23 marca 1957 roku w małym miasteczku Ryn k/Giżycka odbyło się zebranie 58 osób, które miały nadzieję w niedalekiej przyszłości zmienić co nieco w swoim życiu. Ciągnęło ich po prostu w świat. Uroki otoczonej trzema jeziorami rzemieślniczej osady, powstałej wokół zbudowanego bez mała 600 lat temu zamku krzyżackiego, którego bryła do dzisiaj góruje nad miastem, nie rekompensowały poczucia wygnania na głęboką prowincję. Znaleźli się tu jako pracownicy zakładu filialnego Spółdzielni Inwalidów "Zgoda" z Giżycka, która szukając w miarę znośnych warunków pracy dla niewidomych szczotkarzy, otrzymała w Rynie pomieszczenia po byłym zakładzie opieki społecznej. Trzy lata później, w roku 1954, zakład usamodzielnił się i przemienił w miejscową już spółdzielnię o nazwie "Pokój", jednoczącą różne branże i zatrudniającą osoby o różnych schorzeniach. Praktycznie wszystko było po staremu, tyle, że pod innym szyldem i zarządem. Trudno dziś wyrokować, o czym pomyśleli najpierw — czy o znalezieniu sposobu na zbudowanie sobie gdzie indziej własnej spółdzielni, czy przede wszystkim o stworzeniu spółdzielni. Nieliczni już świadkowie tamtych dni nie potrafią dać jednoznacznej odpowiedzi. Fakt pozostaje faktem, że zawiązali komitet organizacyjny na czele którego stanął Witold Żmijewski i wbrew oporowi Spółdzielni "Pokój" przeforsowali pomysł odłączenia się. Pewno dlatego, że był to rok 1957, kiedy wszelkie inicjatywy środowiskowe zyskały na poważaniu, czego dowodem było także powstanie w ramach CSI Związku Spółdzielni Niewidomych.

Marcowe spotkanie było w gruncie rzeczy organizacyjnym Walnym Zgromadzeniem zakładu szczotkarskiego, na którym postanowiono, że Spółdzielnia Inwalidów Niewidomych,, Zorza" — taką nazwę zaproponował W. Żmijewski — rozpocznie swoją działalność 1 kwietnia 1957 roku. Wybrano Zarząd w składzie: Bolesław Bal, Bolesław Jabłoński, Alfons Radomski. Prezesa Bala namówili na przyjazd do Rynu dwaj miejscowi niewidomi, którzy poznali go pracując przez pewien czas w Elblągu. A on tam właśnie, w tamtej spółdzielni, był wówczas drugim członkiem Zarządu. Jeden z głównych sprawców narodzin „Zorzy", jej ojciec chrzestny, pierwszy przewodniczący Rady Spółdzielni, czyli Witold Żmijewski tłumaczy dziś bardzo prosto tę decyzję: „chcieliśmy mieć kogoś z zewnątrz, bo na początku potrzebna jest dyscyplina, a o tę w gronie samych swoich czasem trudno". No i tak prezesuje Bolesław Bal już 30 lat, czego sam chyba nie mógł wtedy przewidzieć. W prezydium Rady poza jej przewodniczącym znaleźli się: Ludwik Landzberg i Józef Trzaska, a w pełnym składzie także: Herman Tiel, Józef Michalicha, Józef Wilczewski i Leon Rynkiewicz. Z końcowego fragmentu protokołu z zebrania można się dowiedzieć, że „nowo-zorganizowana spółdzielnia będzie się składała z zakładu szczotkarsko-produkcyjnego, zakładu stolarskiego — pomocniczego (łącznie 80 osób) i Hotelu Inwalidzkiego. Przy obecnym stanie zatrudnienia Spółdzielnia będzie w stanie wyprodukować towaru za 2 mln zł".

Po roku na Walnym Zgromadzeniu, które miało rozliczyć Zarząd m. in. i z tych zobowiązań — nota bene zrealizowanych z pewną nawiązką — postanowiono już bardzo jasno główny cel. W protokole czytamy: „Kol. Wilczewski poruszył sprawę przeniesienia sp-ni do innego miasta, to samo porusza Zarząd w obecnym swym sprawozdaniu i zawiadamia, iż Związek nasz czyni już starania o otrzymanie kredytów inwestycyjnych na ten cel, jak również Zarząd stara się o uzyskanie lokalizacji w Olsztynie. (... ) Natomiast w okresie przejściowym jest możliwość dokonania pewnej poprawy warunków lokalowych w Rynie".

Możliwość rzeczywiście była i skorzystano z niej wprowadzając się do ocalałej siedziby... komtura Konrada von Wallenroda.. Duchy co prawda po zamczysku nie krążyły, ale choć przebudowywane  było stosunkowo niedawno, w roku 1853, to jednak sal bez widoków na niebo nie było w nim znów tak wiele.

Im na głowy nie kapało, wreszcie mieli trochę przestrzeni. Jedyny kłopot z ogrzewaniem zamkowej komnaty. Palili w żelaznych piecach czym tylko można było; sadze łagodnie opadały spod sufitu na głowy, twarze, ubrania... Ale nie było wyjścia. Plany inwestowania odpłynęły na razie hen daleko, a spółdzielnia rosła w silę. W roku 1962 zatrudniała już 127 osób, produkowała obok szczotek — pędzle, wycieraczki, trochę galanterii metalowej.

Jubileusz dziesięciolecia świętowali jeszcze w Zamku, mając jednak nadzieję na rychle przenosiny. W roku 1966 rozpoczęto bowiem wymarzoną, tyle, że w Rynie, budowę nowego zakładu i internatu.

12 sierpnia 1969 roku oddano do użytku zakład szczotkarsko-pędzlarski, który kosztował prawie 10 milionów złotych. Spółdzielnia przeprowadziła się w nowe mury z planem produkcji na rok 1969 w wysokości 17, 5 mln zł, z czego 12. 350 tys. zl miały przynieść szczotki a 5. 150 tys. zł — wyroby zakładu metalowego. Zatrudnienie, łącznie z 72 chałupnikami, wzrosło do 252 osób, w tym 160 niewidomych. I jeszcze trochę liczb. Przed nowym zakładem posadzono 10 srebrnych świerków, 170 róż, 30 klonów, 10 jarzębin, 15 jałowców, 20 sosen, 180 tulipanów. Było wiadomo, że już z Rynu uciekać nie chcą, a lokalizację przy głównej ulicy a zarazem trasie przelotowej z Giżycka do Mrągowa potraktowali serio. W 1970 roku, gdy kończyła się budowa internatu o 60 miejscach, w którym zaplanowano pomieszczenia dla stołówki, biblioteki, sali klubowej i gabinetów lekarskich, dobiegły ich głosy, że Spółdzielnia „Pokój" chętnie by się przyłączyła do niegdyś „nielubianych" odszczepieńców. Nie skorzystali z oferty uważając, że stare nieporozumienia mogą iść w niepamięć, ale przyjaźnić można się na odległość.

Internat — duma i troska p. Alojzego Romanowskiego, który pracuje w spółdzielni od pierwszego dnia jej istnienia, kierując poprzednio tym starym, właśnie przeznaczonym do rozbiórki internatem na ul. Kościuszki — jest przytulny, zadbany, tak wszystkie obiekty spółdzielni „Zorza" tonie w zieleni. Ciepło, czysto, kwiaty w holu, całe rodziny przy stolikach stołówki, która zasługuje raczej na miano dobrej a niedrogiej restauracji niż placówki zakładowej gastronomii. Tu się chyba dobrze mieszka. Zaledwie kilkadziesiąt metrów od zakładu w bocznej uliczce...

Niestety, tu już nie ma gdzie mieszkać. Dwa kontenery w ogrodzie internatu leż mają lokatorów. Dlatego po wyburzeniu zapadającego się budynku na ul. Kościuszki, trzeba będzie postawić na tym miejscu nowy hotel. Ale dopiero "trzeba będzie". Na razie dopiero co zakończył się I etap rozpoczętej w 1983 roku rozbudowy spółdzielni. Jak była potrzebna, wiedzą ci, którzy pamiętają, że od chwili oddania obiektów przy ul. Armii Czerwonej do chwili obecnej zatrudnienie zwiększyło się o ponad 40 procent. 360-osobowa załoga doprawdy nie miałaby się gdzie podziać.

Najpierw wybudowano magazyn surowców na bazie wiały typu „Pułtusk". Potem dwie wiaty do sezonowania tarcicy wraz z przeżynalnią, nową stolarnię z pomieszczeniami dla zaplecza technicznego i przebudowano kotłownię. By tradycji stało się zadość, poszerzane o następną działkę włości, ogrodzono i 11 stycznia 1988 roku posadzono w ich obrębie 50 drzew. W zwalnianej starej stolarni znajdzie miejsce rozbudowywany dział metalowy. Gdy jeszcze przybędzie miejsc internatowych — „Zorza" szeroko otworzy swoje podwoje dla nowych pracowników. Już teraz mówi się o niej w Rynie — fabryka, ponieważ jest największym zakładem przemysłowym miasteczka. Maluczko, a zacznie się mówić — kombinat.

Szef produkcji p. Andrzej Kawalec, dojeżdżający do pracy codziennie z Giżycka studzi nieco moje zapały.

— Cóż stąd, że w Rynie powstała ostatnio spółdzielnia mieszkaniowa, a my się rozbudowujemy i unowocześniamy. Przydałoby się trochę więcej kadry technicznej, chociażby w dziale głównego mechanika jest parę skomplikowanych maszyn, a my mamy jednego, jedynego inżyniera na całą spółdzielnię. Niestety, w Giżycku i okolicach jest widocznie dość pracy dla absolwentów Politechnik, a nawet techników, bo z podaniami o przyjęcie nikt się do nas jakoś nie zgłasza...

No cóż, może szczotki winne, które w dalszym ciągu nadają ton produkcji spółdzielni w Rynie. Spinacze biurowe, sprężynki do słoi vecka, zamykacze do butelek to też wyroby mało atrakcyjne dla osób zdrowych. Pozostaje szukanie złotego środka pomiędzy tym, co dobre dla niewidomych, a tym co całej spółdzielni mogłoby wyjść na zdrowie. Produkowane sznury zasilające i przedłużacze w coraz mniejszym stopniu interesują zarzucony nimi rynek. Spółdzielcy z Rynu szukają więc kooperacji — z zakładami aparatury oświetleniowej w Wilkasach, z przemysłem motoryzacyjnym, z zakładami „Ursus". Ostatnio udało się nawiązać współpracę z wrocławskim „Polarem", zaczęli robić obejmy zaciskowe do węży. Duża technika to nie jest, ale produkcja jest.

Jerzy Deresz, także jeden z założycieli spółdzielni, nie narzeka na senność Rynu i monotonię pracy. Wręcz przeciwnie — on uważa, że teraz żyje się tu wręcz luksusowo. Mówi: „Kiedyś prawie każdego dnia trzeba było robić inne szczotki. Teraz jest masówka, surowce

syntetyczne — czyste, nie pylące". Gdy sam uprawiał sport, najeździł się na zawody pociągami, autobusami, a jego młodszych kolegów wszędzie zawiozą, przywiozą.

No, z tymi luksusami to może trochę przesadził, bo w spółdzielni są na przykład gabinety lekarskie, a nie ma lekarzy. Do stomatologa trzeba się zapisywać parę, tygodni wcześniej, okulisty w ogóle nie ma. Cóż, mszczą się czasy, gdy „Zorza" nie mogła wydostać od lokalnych władz ani pół mieszkania. Także działalność kulturalna w spółdzielni szwankuje... Prezes Bal, też w pewnym momencie powie— były tu zespoły, śpiew, muzyka i wszystko się jakoś zmarnowało. Wzmocniliśmy teraz dział rehabilitacji, przenosimy radiowęzeł z internatu do zakładu, no, może i kultura nam się odrodzi. Uciekać nikt już stąd nie myśli, ale ciekawszego życia każdy jest spragniony.

(marzec 1988)

Druga młodość „Sinemy"

Gdyńska Spółdzielnia Niewidomych „Sinema" nie należy do najbardziej leciwych. Powstała w grudniu 1955 roku uzyskując wpis do rejestru sądowego 2 stycznia 1956 roku. Widząc z okien podmiejskiej kolejki zbliżającej się do stacji Gdynia—Grabówek najbardziej okazałą budowlę w całej okolicy, można jednak przyjąć, że wznoszone mury są właśnie zapowiedzią drugiej młodości spółdzielni, która kolejny już raz w swej karierze przebudowuje się i rozbudowuje. Zakończenie I etapu tej Inwestycji przyniosło jej nowe pomieszczenia dla wydziału montażu, a także, co może ważniejsze — pozwoliło na zorganizowanie wzorcowej przychodni lekarskiej z salą gimnastyczną, urządzenie znakomitych szatni i w ogóle zaplecza socjalnego. Drugi, oszklony już i stojący pod dachem 4-piętrowy budynek pomieści za rok, półtora — stołówkę z zapleczem kuchennym, bufet, świetlicę oraz wszystkie biura, całą administrację. W obliczu już oglądanych i zapowiadanych wspaniałości powstających obiektów blednie wspomnienie wtedy przełomowej daty 10 października 1962 roku — przeniesienia się z kilku a nawet kilkunastu warsztatów, chałupek i baraków tu, na ulicę Opata Hackiego 8—10, do nowego zakładu. W jednym budynku mieściło się wszystko — hala produkcyjna, malarnia, suszarnia, siatkarnia, stanowiska pras a także pokoje biurowe, świetlica i magazyn na tyle już od początku za mały, iż trzeba było wyroby magazynować także w innych pomieszczeniach.

Dopiero jednak dziś, po 25 latach wypada z niejakim dystansem podchodzić do tamtych przenosin. Zanim nastąpiły, w głównym zakładzie spółdzielni na ul. Abrahama, gdzie m. in. produkowano metalowe łóżka, były np. takie oto warunki: Hala, w której mieścił się montaż siatek była nie ogrzewana, a część produkcji — spawanie, cięcie rurek i kątowników — wykonywano na świeżym powietrzu. Również na podwórku malowano łóżka farbą,, nitro". Ktoś kiedyś rzucił papierosa i ogień poszedł po placu. Co gorsza bardzo szybko przeniósł się na budynki. Interwencja straży pożarnej zażegnała niebezpieczeństwo.

Z warunkami pracy walczyły o gorsze warunki socjalne załogi. I tak nieduża szatnia zmniejszyła się o połowę, gdy prowadzone obok roboty drogowe doprowadziły do zawalenia się jednej ze ścian. Na szczęście zaraz potem zawalił się dach tworząc przynajmniej prowizoryczną zasłonę. Zimą myto się po pracy śniegiem obficie zaścielającym zakładowe podwórko. Latem? Latem myło się, albo i nie.

Niewiele lepiej było w zakładzie nr 2 na ul. Świętojańskiej, gdzie produkowano lampy i abażury, w warsztacie ślusarsko-metalowym na ul. Starowiejskiej, w kolejnym obiekcie zakładu nr 2 na ul. Śląskiej. Toteż mimo wszystko rok 1962 wart jest odnotowania, w kronikach spółdzielni nazywającej się wówczas, po dwukrotnych zmianach redakcyjnych "Metalową Spółdzielnią Inwalidów Niewidomych im. Mikołaja Ostrowskiego". Patrona — niewidomego autora, wtedy jeszcze ciągle "modnej" książki „Jak hartowała się stal" wybrał im obecny na zebraniu założycielskim z ramienia PZN — Eugeniusz Bartoszewski. Najważniejszym w nazwie było jednak słowo: metalowa. Wybór właśnie tego profilu sprawił przecież, że grupa odpowiednio przeszkolonych niewidomych postanowiła odłączyć się od działającej w Trójmieście już od 1951 roku, Wielobranżowej Spółdzielni Inwalidów Ociemniałych w Jelitkowie, i wbrew wszelkim trudnościom obiektywnym rzeczywiście produkować z metalu wszystko, co tylko miało szanse zbytu.

Do roku 1962 załoga spółdzielni zwiększyła się do 149 osób. Uruchomiono dwa zakłady filialne — w Tczewie i Kwidzyniu, zatrudniono pierwszych chałupników i trwano przy produkcji łóżek, lamp, trzepaczek, galanterii metalowej, mimo pierwszych kontaktów kooperacyjnych z przemysłem okrętowym. Te rozwinęły się na szeroką skalę nieco później, gdy z usług spółdzielni korzystały już obie stocznie Gdyni i Gdańska.

Jednak ani w miarę przyzwoite lokum ani coraz to nowe kontakty kooperacyjne nie zapewniły „Sinemie" spokoju i stabilizacji. Lata 60-te można uznać za najtrudniejsze w jej karierze; zmieniały się zarządy, prezesi, produkcja. Jej wartość wzrastała, podobnie jak rosło zatrudnienie osiągając w roku 1970 poziom 365 osób, na liście asortymentowej pojawiły się pierwsze wyroby branży elektrotechnicznej, ba nawet rozpoczęto modernizację obiektu, dobudowując do niego magazyny, a na początku lat 70-tych budynek administracyjno-rehabilitacyjny, niemniej często zamiast zysków były straty, a odbiorcy nie ukrywali swoich zastrzeżeń do poziomu oferowanych im artykułów.

Proces uzdrawiania rozpoczął się w roku 1960, wraz z przyjściem prezesa Tomasza Berbeki. lak gdyby chcąc się odciąć od lego, co w przeszłości było nie najlepsze, w czerwcu 1970 r. gdyńscy niewidomi podejmują decyzję o zmianie nazwy swojej spółdzielni na tę obecną. Wycofują się z części nieopłacalnej bądź uciążliwej produkcji. Wydawało się nawet, że będą mogli wycofać się z produkcji łóżek ale na to było jeszcze za wcześnie.

Prawdziwy przełom nastąpił jednak dopiero w roku 1973. Dziś, podczas rozmów z wieloletnimi pracownikami nie sposób pominąć tę datę. Wszyscy zaczynają identycznie: dopiero w roku 1973, gdy przyszedł prezes Zborowski... Pewno by się zdziwili, gdyby ich posądzić o uprawianie lokalnego kultu jednostki, bądź próbę przypodobania się do dziś urzędującemu Walerianowi Zborowskiemu. Ich punkt widzenia wynika z prostej sumy doświadczeń na przykład Stanisława Szewczyka, Zygmunta Janke, Augusta Gryglasa bądź Jana Gajowca. Pierwszy mówi: "W styczniu minęły 32 lata mojej pracy w „Sinemie". Na Abrahama byłem brygadzistą tu pracuję w dziale montażu stacyjek do „Żuka", „Sana", „Jelcza", odgałęźników, skrzynek bezpiecznikowych. Przy odbiorze technicznym. Do spółdzielni niewidomych trafiłem chyba za sprawą niewidomej matki. Zarabiałem przez te wszystkie lata nieźle, ale te warunki, ta produkcja... Kątowniki cięliśmy ręcznymi nożycami — 4 silnych chłopów z trudem dawało sobie radę. Pożary. Ciągle coś się paliło na Abrahama. Raz byłem pewien, że pójdę za to siedzieć, choć mojej winy nie było ani trochę. To był teren, którego nie można było zabezpieczyć, u w produkcji nie można było ustrzec się od zaprószenia ognia. Pamiętam założycieli. Błock, Aschmutat — nie żyją. Spotykam jeszcze Pawła Pranczke. Nanosił się on tego kątownika, nanosił... ".

Pracujący od 1962 roku Zygmunt Janke uzupełnia: „Cięliśmy kątowniki, rury, montowaliśmy regały. Wszystko pod gołym niebem. Coraz to cięższe elementy. W 1963 roku bank opieczętował zakład, wszystkie maszyny obwiesił 'kogutkami". Miała nas wchłonąć Stocznia Gdyńska. I byłby koniec pracy niewidomych. ZSN nie dopuścił jednak do tego, ale i też namordowaliśmy się przez te lata za cale życie. Przez ostatnie kilkanaście lat struktura produkcji bardzo się zmieniła. Nowy prezes naprawdę dobrze to zaprogramował. Praca w coraz większym stopniu jest dostosowana do rodzaju schorzeń. Uważam to za największą zasługę obecnego Zarządu. No i to, że wreszcie sam jest stabilny. Mamy od siedmiu lat tego samego prezesa technicznego, dobrze idzie inwestycja. Gdyby nie kłopoty z zaopatrzeniem i te wszystkie kołomyjki z podatkiem od wynagrodzeń, byłoby tu już święte życie".

August Gryglas trafił na Wybrzeże w 1961 roku nie znając ani miasta ani ludzi. Jeszcze się nie oswoił ze swoim kalectwem, choć próbowała mu w tym wcześniej pomóc lubelska spółdzielnia i jej prezes Sękowski. Przyjechał rozejrzeć się. Mieszkał trochę w parku, trochę na dworcu. Gdy już jednak osiadł w „Sinemie", to całkiem, pełniąc od 1963 roku prawie nieprzerwanie funkcję przewodniczącego Rady Spółdzielni.

— Czy to jest „malowana" władza? — powtarza moje pytanie. "Raczej nie. Ostatecznie w II półroczu 1972 roku, gdy znów spiętrzyły się trudności powiedzieliśmy prezesowi Berbece, albo Pan nas wyciągnie z kłopotów, albo będziemy musieli się pożegnać. No

i cały Zarząd w końcu ustąpił. Jak jest dobrze, to Rada może się tylko przypatrywać, ale jak jest źle, to musi zacząć rządzić. Ot, cała filozofia".

Jan Gajowiec wie, że starsze pokolenie było cierpliwsze, że cieszył je sam fakt posiadania pracy. Wiedza to jedno, a odczucia coś zupełnie innego. Dlatego wspomina — „kiedy zacząłem tu pracować w 1971 roku, to nie mogłem pojąć, jak można się godzić na taki

asortyment, na takie warunki. Nawet plac nie był wybetonowany i sam widziałem obecnego przewodniczącego rady, jak giął szczyty łóżek, stojąc po kostki w błocie. Byłem po prostu zaszokowany. Teraz to już przeszłość. Mamy montaż — produkcja czysta, elegancka. Ale znów trzęsę się ze złości, gdy zdarzają się przypadki — a taki i mnie się zdarzył — przeniesienia pracownika z dnia na dzień nu nowe stanowisko, na którym natychmiast zarabia o 1/3 mniej. Albo ta nowa hala montażu. Wszystko pięknie, ładnie, tylko pogłos w niej taki, że w pierwszych dniach po przejściu ze starych pomieszczeń wszyscy chodzili jak głusi. Były pomiary, fakt został stwierdzony, a wyciszyć hali nie ma kto. Tak w ogóle to zgadzam się — spółdzielnia przeżyła „rewolucję" techniczno-organizacyjną. Nie znaczy to jednak, że można już tylko chwalić".

Program, o którym wspomniał Zygmunt Janke nie był zestawem pobożnych życzeń, bądź ogólnikowych haseł. Został sformułowany zwięźle, ale i konkretnie sięgając roku 1980. Podsumowując siedmioletnie efekty jego realizacji, stwierdzono, co następuje: Spółdzielnia stała się przedsiębiorstwem przemysłowym uznanym przez odbiorców i kooperantów za poważnego i solidnego partnera. W okresie od 1973 roku do 1980 wybudowano w niej nowe magazyny, warsztaty dla działu głównego mechanika, warsztat remontu samochodów, hartownię, mały warsztat stolarski, a ponadto dwukrotnie przeprowadzono modernizację pomieszczeń produkcyjnych. Przejęto i dostarczono do warunków pracy chronionej oddział filialny w Gdyni-Witominie. Powstały nowe działy technologiczne: przetwórstwa tworzyw sztucznych, zespół automatów tokarskich, dział specjalistycznej, wysoko precyzyjnej obróbki metali na potrzeby narzędziowni. Spółdzielnia przebranżowiła się, przechodząc z produkcji metalowej na elektrotechniczną, głównie elektrotechnikę samochodową. Wdrażając nowe asortymenty wyeliminowano „słynne" łóżka, regały magazynowe, kosze na śmieci itp. Zatrudnienie wzrosło do prawie 450 osób".

Jubileusz 25-lecia obchodzono więc w chwale. Niemniej jak widać, to była dopiero przygrywka. Dopiero ta, realizowana właśnie inwestycja, ma zamknąć cykl dostosowywania się spółdzielni do zmiennych warunków gospodarczych. Póki co, zawiązano spółkę, m. in. z Radmorem, co pozwoli na lepsze wykorzystanie potencjału produkcyjnego. W planach jest nawiązanie współpracy gospodarczej ze spółdzielniami niewidomych na Litwie. Produkując w 2/3 na potrzeby przemysłu motoryzacyjnego i energetyki, "Sinema" stara się unowocześniać paletę dostarczanych skrzynek bezpiecznikowych, odgałężników, zacisków, złącz, wyłączników. I tak np. obok starych, słupkowych skrzynek pojawiają się nowe — konektorowe. Nowością jest także nasadka kondensatora, listwa zaciskowa dla energetyki.

Zatrudnienie w spółdzielni ustabilizowało się na poziomie — 420 osób, w tym 56% niewidomych. Prezes d/s rehabilitacji Bernard Piask, czuwający nad zaspokojeniem wszelkich potrzeb indywidualnych załogi — od malowania mieszkań u chałupników po dotacje i pożyczki, oraz tych zbiorowych typu — działalność sportowa, kulturalna, oprzyrządowanie i radiofonizowanie stanowisk pracy, ma tylko jeden problem — czy zostanie jeszcze coś na inwestycję? A jeśli zostanie za mało, lo czy CZSN dorzuci wzorem lat ubiegłych jakąś kwotę dotacji? Prezes Zborowski i jego zastępca d/s technicznych — Ryszard Sobecki nie tyle się martwią, co starają się myśleć znów parę lat „do przodu". Prawdę powiedziawszy to jest dopiero zmartwienie, bo czasy takie, że trudno przewidzieć co przyniesie każdy kolejny dzień; czego znów zabraknie, jaki nowy próg podatkowy zablokuje rozwój. Ale prezes, który i tak już znakomicie poprawił "Sinemowską" statystykę — będąc 10-tym z kolei wytrwał na swoim stanowisku przez ostatnie 15 lat — mówi; nie uda się, to najwyżej będą musieli poszukać sobie obrotniejszych członków Zarządu.

(wiosna 1988)

Nietypowi

Poznańska Spółdzielnia Niewidomych im. H. Ruszczyca należy do nietypowych z conajmniej trzech powodów: Jest jedną z nielicznych spółdzielni jednobranżowych, od pierwszych dni istnienia zajmuje się produkcją dziewiarstwa i ok. 75 procent jej załogi stanowią ludzie młodzi, w wieku 30—35 lat.

W pierwszej chwili dziwi zwłaszcza ta ostatnia cecha. Spółdzielnia powstała bez mała 40 lat temu. Miała czas się „zestarzeć". Jest jednak placówką wymagającą określonych kwalifikacji i po prostu trafia do niej większość absolwentów szkól dziewiarskich dla niewidomych. Stąd ciągły napływ nowych kadr. Stąd tak znaczna ilość młodych dziewcząt bądź kobiet, które na pewno wolą pracować przy gustownych trykotażach niż przy pylących szczotkach.

Poznając historię spółdzielni należy cofnąć się pamięcią do jesieni 1948 roku. W niezbyt odległym od Poznania Głuchowie-Jarogniewicach 21 absolwentów Zasadniczej Szkoły Dziewiarskiej zorganizowanej w ramach Państwowego Zakładu Szkolenia ociemniałych inwalidów wojennych i ofiar wojny zastanawiało się co dalej z tym zdobytym zawodem mogą zdziałać. Zdecydowali się na założenie spółdzielni. Decyzja zapadła na zebraniu w dniu 23 listopada. Uczniowie klas IV-tych poznańskiego VII LO im. M. Dąbrowskiej tak pisali w monografii spółdzielni opracowanej pod kierunkiem mgr Reginy Steć w ramach fakultetu geograficzno-ekonomicznego: "Pierwsze rozmowy na temat organizacji spółdzielni prowadzone w poznańskim oddziale Centrali Spółdzielni Pracy, dowiodły, że entuzjazm i wiara we własne siły niewiele znaczyły w oczach tej jednostki. (... ) I właśnie wtedy z bezcenną wprost pomocą organizatorom spółdzielni przybył Henryk Ruszczyc. Głównie dzięki jego energicznej akcji w listopadzie 1948 roku odbyło się Zgromadzenie Założycielskie i powstała Spółdzielnia Inwalidów „Niewidomy".

Mowa o tej samej spółdzielni. Dzisiejszą nazwę, jak widać nie bez przyczyny nosi ona od 1 września 1983 roku.

Kłopoty organizacyjne przeciągały się. Wreszcie zdobyto parę pobiurowych pomieszczeń na placu Wielkopolskim w Poznaniu trochę surowców, jakieś maszyny, niewielki kredyt pieniężny i w czerwcu 1949 roku rozpoczęto działalność gospodarczą. Nowa spółdzielnia zatrudniała w chwili rozruchu 45 osób, w tym 20 niewidomych i choć powstała jako typowo dziewiarska, wraz z napływem pracowników obrastała, choć na krótko, w inne branże. W 1951 roku odłączyli się od niej, tworząc własną spółdzielnię, szczotkarze. Niemniej do roku 1957, przy ciągle rosnącym zatrudnieniu, które w pewnym momencie osiągnęło poziom 450 osób, z konieczności chwytano się różnych dodatkowych zajęć — gremplarstwa, tkactwa, naprawy fortepianów. Sytuacja unormowała się, gdy nastąpił kolejny podział — tym razem z ram Spółdzielni „Niewidomy" wyłoniła się Spółdzielnia Inwalidów „Włókno". Powrócono do punktu wyjścia — na Placu Wielkopolskim pozostali dziewiarze.

Już wtedy rozpoczęli starania o budowę nowego obiektu; niestety przez kolejne 25 lat były to starania nieskuteczne. Produkowali więc gdzie mogli, jak mogli i ile mogli, co wreszcie się na nich zemściło.

Na przełomie lat 1961—62 produkowane w dużych ilościach wyroby niemowlęce z przędzy bawełnianej zapełniły magazyny. Brak środków finansowych spowodował trudności w zakupie materiałów, a nawet uniemożliwił wypłaty. Bank zażądał poręczenia ze strony Związku Spółdzielni Inwalidów w Warszawie. Komisaryczny, jak byśmy to dziś nazwali, plan uzdrowienia sytuacji zawierał rygorystyczne wymogi ograniczenia ilości pracowników niewidomych do 55 osób, a dla innych — zmiany zawodu. Część mniej odpornych członków spółdzielni przeszła do innych przedsiębiorstw. Wytrwalsi pozostali i... przetrwali. Pomógł Ośrodek Informacji Technicznej w Łodzi, zmieniła się też sytuacja na rynku. Ogromne zapasy wyrobów sprzedano po obniżonych cenach i spółdzielnia powróciła do gospodarczej równowagi. Nauczona jednak smutnym doświadczeniem zmodernizowała nieco park maszynowy, zmechanizowała stare maszyny saneczkowe, rozszerzyła asortyment produkowanych wyrobów. W 1974 roku była to już średniej klasy spółdzielnia zatrudniająca 300 osób, w tym 130 niewidomych i jeśli cokolwiek ją dręczyło, to warunki praktycznie eliminujące możliwości działalności rehabilitacyjnej. Ani w zapadającym się obiekcie bez zaplecza na Placu Wielkopolskim, ani w uzyskanych dodatkowo dawnych budynkach koszarowych, nie można było marzyć o prawidłowym, wszechstronnym rozwoju spółdzielczego życia.

Obecny prezes spółdzielni, Stanisław Misiołek, wybrany na to stanowisko jesienią 1980 roku („choć byłem sekretarzem POP" — uzupełnia w pewnym momencie swój życiorys) dość zwięźle naświetla z perspektywy swego 32-letniego stażu spółdzielcy, przyczyny dla których budowa, której założenia powstały w latach 1963-64, mogła się rozpocząć dopiero w roku 1980. A więc: nie było pieniędzy, RZSI nie najlepiej dbał o „Niewidomego", a w samej spółdzielni liczne zmiany na stanowisku prezesa (on jest 10-tym z kolei) także nie pomogły zapędom inwestycyjnym. Poprzedni wykonawcy — Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego nr 4 oraz Kaliskie Przedsiębiorstwo nr 2 — nie potrafili uporać się z zadaniem. Dopiero Poznańskie Przedsiębiorstwo nr 2 wchodząc na plac budowy w roku 1980, przekazało obiekt gotowy do zasiedlenia w roku 1985.

4-kondygnacyjny budynek produkcyjno-administracyjny dzielą przez ścianę z inwalidzką spółdzielnią „Jedność". Inwestycja była wspólna i tak mniej więcej po połowie podzielili się zarówno jej kosztami jak i powierzchnią. Tej im raczej nie brakuje.

Sale produkcyjne, magazyny, zaplecza sanitarne, przychodnia lekarska — jest wszystko co powinno być. Przynajmniej „na dziś". Spółdzielnia zatrudnia 350 osób, w tym tylko 49 nakładców. 60% załogi stanowią inwalidzi, wśród nich jest 150 niewidomych. Ci bowiem mogą pracować tylko przy maszynach dziewiarskich, natomiast w krojowni czy szwalni spotyka się osoby o innych schorzeniach. W roku 1986 wyprodukowano 263 tys. sztuk wyrobów, w tym 122 tys. sztuk objętych zamówieniami rządowymi artykułów dla dzieci. W roku 1987 następuje częściowa zmiana profilu produkcyjnego — przewiduje się znacznie większy udział bluzek, żakietów, pulowerów męskich i damskich. Stąd pozornie zmniejszają się rozmiary produkcji — plan zakłada wykonanie 200 tys. sztuk wyrobów, niemniej nie będzie ani mniej pracy, ani mniej zysku.

Spółdzielnia jest w trakcie wymiany parku maszynowego. Kupiono m. in. 6 overlocków produkcji japońskiej, maszyny saneczkowe starszych typów są zastępowane przez zmechanizowane szydełkarki firmy „Textima". Posiadany park maszynowy, łącznie z automatami żakardowymi FRJ pozwala im dorównać poziomem produkcji, atrakcyjnością wzorów wielu przedsiębiorstwom przemysłu kluczowego. Gdyby jeszcze zaopatrzenie było lepsze... A tu chwilowo magazyny są puste, zaś przy pomocy anilany w 4—5 podstawowych kolorach cudów się nie zdziała. Najlepiej zorganizowana wzorcownia — a tę np. zasiliła ostatnio młoda i bez dyplomu, ale chyba z naturalnym młodym dziewczęcym wyczuciem mody, p. Violetta Nowak projektująca większość wzorów — nie wyeliminuje barier surowcowych. Niemniej o przebojowości wzorcowni świadczy chociażby fakt umiejętnego wykorzystania wszelkiego rodzaju ścinków i odpadów. Z nich szyje się modną galanterię dziewiarską (np. czapeczki niczym z bazaru w Rembertowie) czy też ciuszki dla dzieci.

No i tak to z grubsza wygląda dzień dzisiejszy Spółdzielni Niewidomych im. Henryka Ruszczyca. Przydałoby się tchnąć nieco życia w tę, jak na razie, beznamiętną opowieść. Jest w tej spółdzielni człowiek, który może to uczynić znakomicie.

Zenon Janiszewski, jeden z założycieli spółdzielni, urzęduje w każdy czwartek w małym pokoju na parterze zwanym szumnie — biblioteką. Wypożycza książki. Czemuż nie miałby do tej jednej chociażby dopisać się?

Jego opowieść się rwie. Co chwilę w drzwiach nowy klient; tu się czyta, bo jest co i ma kto doradzić. Sterta kilkunastu kaset to normalny przydział czytelniczy serwowany wypożyczającym przez p. Zenona. Ale i z tych poszczególnych, rejestrowanych na taśmie magnetofonowej wątków, wyłania się spójny pełen dramaturgii obraz.

... Przekulało się, ani się człowiek obejrzał, a tu 40 lat będzie za rok. Z tego chyba trzydzieści budowała się ta spółdzielnia, aż wreszcie koniec. Usterek cala masa — no choćby la biblioteka. Przecież była jak tylko spółdzielnia istnieje, a miejsca na nią nie przewidzieli. Dopiero jak trzeba się było wprowadzać, to zaczęli latać, szukać.

I wyszukali. Klitkę.

... Z tej grupy w Głuchowie paru poszło do przemysłu — do Łodzi, Kalisza, Zduńskiej Woli. Jak się spółdzielnia rozwinęła to wszyscy wrócili, bo była i lepsza praca i lepsza płaca. Do nas, przyszłych spółdzielców przyjeżdżał na konsultacje inspektor z ministerstwa. Mówimy mu kiedyś — no dobrze, ale na czymś przecież musimy pracować. Skąd maszyny? Pojechał, wrócił i oznajmił — przedyskutowaliśmy to, zlikwidujemy już to szkolenie dziewiarskie a maszyny wam przekażemy. Mówi człowiek z ministerstwa, czyli maszyny są nasze. W porządku. Już było po zebraniu organizacyjnym, jeszcze tylko gdzieś tak przed gwiazdką zdaliśmy egzaminy czeladnicze i zaczęliśmy spółdzielnię organizować. Poznański Urząd Wojewódzki odstąpił nam w swoim budynku parę pokoi, czyli mamy już lokal. Zwerbowaliśmy mechaniku, aby raz jeszcze obejrzał maszyny i przygotował je do transportu. Sam pojechałem z nim do Głuchowa, a tu dyrektor mówi — pismo z ministerstwa macie ?

— Jakie pismo — tłumaczę — przecież inspektor Mioduchowski powiedział.

— „Inspektor Mioduchowski mógł dużo mówić, mnie potrzebna jest decyzja". I znów kołomyjka. Znów trzeba do ministerstwa dzwonić, pisać. Aż wreszcie maszyny zostały wydane, nawet razem z surowcami, które zostały od szkolenia. Mogliśmy ruszać. To nie było tak jak dziś, że spółdzielnia ma za sobą cały sztab pomocników. Trzeba było tylko na własnej głowie polegać. Tu się zahandlowalo, tam się sprzedało i jakoś szło. Chyba nie najgorzej. Z naszej jednej spółdzielni powstały trzy. Przez te prawic 40 lat, to jak pamiętam, tylko dwa razy byliśmy "pod bilansem". Staraliśmy się dobrze ludziom płacić, jeśli tylko było z czego. Dlatego garnęli się. Warunki były złe, ale nie pozbawione dobrych stron. Maszyny stały w niedużych pokojach. Potworzyły się więc kameralne grupy zżytych ludzi. W jednym biurze skupiało się cale życie spółdzielni. Tam urzędował majster, kierownik techniczny, inżynier, tam załatwiało się wszystkie sprawy socjalne. Teraz dzwoni do mnie kiedyś kolega emeryt — słuchaj Zenek, nie mam czasu wpaść po książki. Uszykuj mi tam coś i zostaw w biurze technicznym. — Coś ty, odpowiadam, to nie te czasy. Gdzie ci zostawią. Teraz biura zamyka się o 15. 00. A takiego „naszego" biura technicznego, to w ogóle nie ma.

... Na początku robiło się tylko ręcznie. W 1959 roku zaczęliśmy dostawać napędy do maszyn. Było w spółdzielni paru dawnych rzemieślników-dziewiarzy, którym w latach 50-tych poodbierano koncesje. I oni zaczęli — „po co wy się tak męczycie, zrobić by napęd, mam tam chyba jeszcze jakieś części w piwnicy". Potem zaczęto produkować te napędy. Inaczej to wyglądało niż dziś, całe urządzenie było przykręcone do maszyny z boku. Że nie było wypadku, to cud. Cud XX wieku między niewidomymi. Teraz to nawet liczniki elektroniczne są zakładane. A kiedyś każdy z nas miał, o taką, linijkę, wełną czy inną tasiemką obwiązaną i mierzył co chwila, czy już zrobione według wymiaru czy jeszcze nie.

... Dziewiarzem byłem do 1979 roku. Potem zachorowałem i po operacji już tylko na 1/3 etatu zostałem w bibliotece. W 1981 roku, gdy były takie możliwości, zdecydowałem się na wcześniejszą emeryturę. I wie pani jak oni moje papiery wysłali — że niby zarabiałem 1. 600 złotych. Po chorobie — zgoda, a przedtem? Na szczęście w ZUS-ie trafiło to na mądrzejszych, sami do mnie wysłali pismo, podałem wcześniejsze zarobki i wyszło mi emerytury ok. 5 tys. zł. Z tym załatwianiem spraw różnie w spółdzielni bywa. Z 15 lat, a tego prezesa to już chyba z trzy lata, proszę o zakup magnetofonu do biblioteki. Jest mi potrzebny do pracy. Wreszcie teraz Zarząd podjął decyzję, to z kolei magnetofonów nie ma na rynku. Dopóki byłem młodszy, sprawniejszy — sam wszędzie chodziłem i wszystko załatwiałem, a teraz cóż — proś się człowieku i czekaj. A przecież nie o swoje sprawy się dobijam. Bibliotekę prowadziłem społecznie od samego początku. Zaczęło się to jeszcze w szkole. Z kolegą Czesławem Wrzesińskim rozprowadzaliśmy wtedy nowe pismo „Pochodnię". Gdy przyszliśmy do Poznania okazało się, że każdy się już czytać trochę nauczył, a tu nie ma książek. Zaczęliśmy więc przepisywać ręcznie. Potem były książki drukowane. Zacząłem się tym zajmować. Jakieś szafy poustawiałem na korytarzach i zrobiła się biblioteka. W latach 60-tych pojawiły się magnetofony. No to my szybciutko nawiązaliśmy kontakt z Centralną Biblioteką w Warszawie i ludzie zaczęli dostawać przesyłki z taśmami. Ale myślimy sobie — co to za interes, jeden odsyła, drugiemu przysyłają... Pojechaliśmy, porozmawialiśmy i otworzyliśmy pierwszy punkt biblioteczny książki mówionej w terenie. Czyli pracuję już z czwartym rodzajem książek — od przepisywanych po kasetowe.

... Kogo by tu wspomnieć. Pierwszy Zarząd to byli: Janusz Kozicki, Lech Kudełko, Czesław Wrzesiński. Przewodniczącym Rady Nadzorczej był Bronisław Kruczko. Potem skończył prawo, został radcą prawnym, ale nie u nas. Tu go nie chcieli. Pamiętam jeszcze Czesława Hruszkiewicza, Wiesława Robaka, Stanisława Ziębę... Czesiek Pasikowski, ten który brał przed chwilą książki, to też jeden z pierwszych pracowników. Słyszała pani — chciałby, aby emerytom przywozić kasety do domu. Ano chciałoby się dużo, tylko, żeby nie było tak jak z tą inwestycją. Jak przyszło co do czego, to nie było mądrego, który umiałby zadbać, żeby znalazło się w niej miejsce na internat i żeby od okien nie wiało. Król, ten poprzedni prezes „Sinpo" zdołał jakoś zakład wybudować już w latach 60-tych i inżynierów przekonać, żeby projektowali dobrze. No, ale to Król. Właściwie nie wiem dlaczego nasi nie chcieli z nim współpracować. Swoją spółdzielnię twardo w ręku trzymał, to fakt, ale i na dobre jej to wyszło. Może któryś z kolejnych prezesów bał się, że znów nas połączą....

(jesień 1987)

, Pierwsi.

Nikt nie próbował odbierać pierwszeństwa powstania lubelskiej Spółdzielni Niewidomych. Miała natomiast pewne kłopoty z manifestowaniem swej wierności. Po śmierci w 1972 roku Modesta Sękowskiego przez trzy lata trwały korowody z nadaniem spółdzielni jego imienia. To jest jednak uparta załoga, a ponadto znalazła poplecznika w przewodniczącym Wojewódzkiej Rady Narodowej, który tłumaczył, gdzie mógł i komu mógł, że lubelscy spółdzielcy wybrali sobie tego Patrona nie dlatego, że chodził do kościoła, a nie należał do partii, tylko dlatego, że stworzył tę spółdzielnię. Najbardziej oporni dali się wreszcie przekonać.

Dziś wchodzących do spółdzielni wita umieszczona na frontonie tablica z jego podobizną i tekstem: — Medestowi Sękowskiemu, założycielowi i długoletniemu Prezesowi, działaczowi środowiska niewidomych — Załoga.

Nie było łatwo przecierać nieprzetarte szlaki, choć Cyryl Żądło, jeden z założycieli, do dziś pracujący jako chałupnik, tak pisze w swoich wspomnieniach: "Dzień 2 października 1945 roku jest pamiętną datą dla lubelskich spółdzielców. Dnia tego bowiem, do Lublina przyjechał Modest Sękowski, na rozpoczynający się rok akademicki, jako student Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego na wydziale historii. Drugą jego pracą, niemniej ważną jak później się okazało, było organizowanie spółdzielni pracy dla niewidomych. Wstępne kroki w lej sprawie poczynił już wcześniej Henryk Ruszczyc, ówczesny kierownik ośrodka rehabilitacji niewidomych inwalidów II wojny światowej w Surochowie. Wreszcie spełniło się przedwojenne kieleckie marzenie Henryka Ruszczyca — choć nie w Kielcach lecz w Lublinie. Dnia 29 grudnia 1945 roku w lokalu okręgu PCK odbyło się zebranie organizacyjne pierwszej w kraju Spółdzielni Niewidomych. (... ) Ramowy Statut Związku Rewizyjnego Spółdzielni Społem R. P., przystosowany do naszych warunków, był jedynym aktem prawnym na jakim oparła swą działalność w owym czasie spółdzielnia. (... ) Do końca 1950 roku spółdzielnia prowadziła sklep z artykułami gospodarstwa domowego, który rozkręciwszy się przynosił wcale niezły dochód — lecz sklep państwowej centrali lej samej branży, usytuowany naprzeciwko, stanowił zbyt silną konkurencję. Działalność handlowa i ta zwykła — życia domowego — wymagały współpracy osób widzących. Dla przykładu wymienię kilka: pierwszymi sprzedawcami byli Jan Sylwester, Helena Bochenek, Anna Sobstyl i Helena Kurasiewicz. Pierwszymi „silami biurowymi'' — Zofia Braun-Szwejk, późniejsza Sękowska, Zofia Kielasińska, Ewa Sypko, Barbara Lenarcik — późniejsza Najdowa, Henryka Żmuda — późniejsza Kurygowa, Józef Sotański, Julian Karpiński, Marian Borkowski i wielu, wielu innych. (... ) Spółdzielnia w początkach swej pracy posiadała duże ilości piór gęsich z Lubelskich Zakładów Mięsnych, gdzie prowadzono wtedy również ubój drobiu. Ze stosiny obdartej z pierza wytwarzane były szczotki do szorowania, zaś oprawki dostarczali nam masowo chałupnicy z okolic Kielc. (... ) Wielu niewidomych posiadających rodziny na wsi, wracało po przeszkoleniu do domów, podejmując pracę nakładczą. Rozmieszczenie poszczególnych warsztatów w tym i magazynów w kilku punktach miasta, stwarzało trudności transportowe. Jan Kuryzna, inwalida z protezą nogi, kilkuletni pracownik spółdzielni, ze swoją platformą i koniem nie mógł wreszcie podołać narastającym potrzebom transportowym zakładu. W roku 1954 pojawił się w spółdzielni pierwszy samochód ciężarowy marki „Lublin"... ".

Nie brzmi to dramatycznie. Teraz jednak, gdy rozmawiamy w ogromnym (wychowało się tu siedmioro dzieci, a obecnie chowają się wnuki) choć niezbyt luksusowym, z wejściem jak na strych, mieszkaniu pana Cyryla, przypominają mu się i inne fakty. Mówi np. — „Niewidomi nie bardzo chcieli się rejestrować, za Niemców groziło to przecież śmiercią. A tu była Polska „B". Żadnych tradycji, doświadczeń". Albo: „Zaczynaliśmy od niczego. Chodziliśmy do

rzemieślników, zdobywaliśmy surowce. Udało nam się kupić włosie w rzeszowskim „Społem", ale długie. Odnaleźliśmy jakiś siciarzy i z nimi wymienialiśmy się na krótkie. Kiedy likwidowano bursę dla inwalidów na ul. Dąbrowskiego, jej kierownik dal nam znać. Na to pomieszczenie już czekali kolejarze. No to wzięliśmy białe laski w garść i po prostu wprowadziliśmy się na silę. Tam przenieśliśmy warsztaty, a na 1-go Maja zostawiliśmy dział szkolenia".

Bardzo podobnie oceniał ten pierwszy okres sam Modest Sękowski. Z okazji 20-lecia spółdzielni mówił m. in. „Nie było mowy o za-

kupieniu normalnego, choćby najskromniejszego wyposażenia sklepowego. Zakupiono więc deski, a co sprytniejsi koledzy własnoręcznie wykonali półki, regały oraz drabinki. Całość życia spółdzielnianej gromadki obracała się w dwu pokoikach i kuchni, w których mieściły się łóżka, biura i stołówka. Przez okres pierwszych dwu lat członkowie spółdzielni nie pobierali indywidualnych wynagrodzeń za swoją pracę, utrzymując się ze wspólnie organizowanych posiłków, a potrzeby ubraniowe i inne zaspakajane były staraniem spółdzielni. Zdobywane fundusze obracaliśmy na zakup surowca  szczotkarskiego i towarów do sklepu. Tak dalece wszystkim członkom chodziło o wspólne dobro, że nawet wynajęcie niezbędnego transportu do przewiezienia surowców traktowano jako rozrzutność, Przenoszono więc na własnych plecach worki z materiałami i wyrobami do miejsc przeznaczenia".

W idealnie czystej szczotkami — jej kierownik p. Józef Przysłupa, przez wiele lat przewodniczący Rady Nadzorczej, ma opinię znakomitego, choć wymagającego szefa — przy ręcznym naciągu spotykam p. Mieczysława Zarzeckiego. To także jeden z założycieli. Mieszka niedaleko, w bloku wybudowanym i należącym do spółdzielni. Nie spieszy mu się mimo podeszłego wieku i nie najlepszego zdrowia do statusu chałupnika. Cóż robiłby sam (żona Maria poznana w spółdzielni i poślubiona w roku 1940, żona, której mogliby mu pozazdrościć wszyscy, zmarła 6 lat temu) — w ośmiu ścianach pokoju z kuchnią. Tu, wśród ludzi, zapomina o samotności, o chorobie. Pracuje więc w dalszym ciągu na całym etacie tzn. pracuje ile może, zarabiając 10—11 tysięcy złotych, ale spędza w spółdzielni większość czasu, korzystając z miejscowej stołówki, miejscowej świetlicy, otoczony ciepłem miejscowej serdeczności. Przyjechał do Lublina 10 października 1945 r. To był poniedziałek. Przyjęli obiadem, wskazali łóżko. Prawdę powiedziawszy łóżko było byle jakie, ale w sali było pianino, a pod 9-ką na 1-go Maja, czyli obok, mieszkały dziewczyny, więc kto by się tam przejmował brakiem luksusów, jeśli można było od razu zorganizować zabawę. Tańczył wtedy pierwszy raz w życiu. Po pewnym czasie przeniósł się do kwatery wynajmowanej przez spółdzielnię na ul. Wspólnej. Codziennie chodził z garnkami i miskami pod pachą — no bo w spółdzielni razem gotowali, razem jedli — do warsztatu. Droga była kiepska, nic więc dziwnego, że kiedyś wpadł w głęboki wykop budującego się tunelu. Ale jakoś się wykaraskał.

Na sam początek dostali 100 kg gęsiej stosiny, dziewczyny obdzierały ją z pierza, a oni cięli i robili szczotki. Najbardziej utkwił mu w pamięci dzień rejestracji. Wracają z sądu, zima, mróz a tu przed spółdzielnią zbiegowisko ludzi. Nie, nie wyszli ich witać. Po prostu pękły rury w ich magazynie, dozorczyni nie było, nikt nie miał kluczy, nie można było wody zakręcić i zalało mieszkania prywatnych lokatorów. Jednej kobiecie tynk wpadł do garnka z kawą... Od tej pory niektórzy krzywo na nich patrzyli; pożytek mały a kłopot był. Prezes Sękowski umiał jednak wszystko załagodzić. Umiał też dużo załatwić — choćby te 300 tys. złotych dotacji z ministerstwa. Mówili na niego „panie kierowniku" bo jakże inaczej, ale był jednym z nich. Tyle, że wyżej się kształcił.

Wspomnienia, wspomnienia, fakty, anegdoty. Spróbujmy to wszystko uporządkować. Nowopowstająca spółdzielnia przyjęła nazwę: Spółdzielcze Zakłady Pracy dla Niewidomych Inwalidów przy PCK w Lublinie z odpowiedzialnością i udziałami. W skład pierwszego zarządu weszli: Modest Sękowski, Jan Wachowicz, Henryk Ruszczyc. Pierwszą Radę stanowili: Antoni Rzeszowski, Eugeniusz Bartoszewski, Stanisław Kaliński. Przez cztery lata 29 inicjatorów uspółdzielczenia środowiska niewidomych pracowało według własnych pomysłów i na własny rachunek, ale już w bliskim kontakcie z otoczeniem — zarówno osób widzących, jak i zamieszkujących pod lubelskie wsie inwalidów. Z chwilą powstania CSI, od 1951 roku Spółdzielnia zmienia nazwę na: Spółdzielcze Zakłady Pracy Niewidomych Inwalidów w Lublinie, a w skład jej drugiego Zarządu wchodzą ponownie Modest Sękowski, Jan Wachowicz oraz Mieczysław Miroński. Zatrudnienie wzrasta do 119 osób, w produkcji obok szczotek pojawia się galanteria metalowa m. in. zamknięcia pałąkowe do butelek. Poszczególne warsztaty lokowane są wraz z upływem lat w wielu różnych pomieszczeniach — m. in. na ul. ul. Bernardyńskiej, Kunickiego, o po roku 1957 — w specjalnie wybudowanym kompleksie baraków na ul. Rusałki. Zatrudnieniem w tymże roku 1957 objętych jest 160 osób: spółdzielnia przeżywa rozkwit życia kulturalnego i zbiera laury chwały w roku 1956, kiedy to zajęła pierwsze miejsce w kraju wśród wszystkich spółdzielni inwalidów. Rok później oddaje do użytku swoim pracownikom dwa bloki mieszkalne, a w roku 1959 otrzymuje zezwolenie i kredyty na budowę dwupiętrowego budynku produkcyjnego o łącznej kubaturze 14 tys. metrów sześciennych. Inwestycja zlokalizowana na ul. Głowackiego zostaje przekazana do użytku w sierpniu 1963 roku. Przeprowadzka z ulicy Rusałki trwała do końca roku, nowe warunki pozwoliły na rozszerzenie gamy produkowanych wyrobów. Pojawia się wtedy w spółdzielni trzecia branża — elektrotechnika. Niewidomi montują sznury przyłączeniowe, bezpieczniki samochodowe. Równocześnie tworzona jest narzędziownia, wydział pras; w wydziale szczotkarskim pojawiają się dozowarki ułatwiające pracę i pierwszy automat szczotkarski. W 1969 roku na ulicy Głowackiego powstaje kolejny, równy pierwszemu obiekt

— budynek socjalny z pełnym zapleczem: internatem, salą widowiskową, przychodnią lekarską i stołówką. Spółdzielnia zatrudnia już 627 osób, w tym 465 inwalidów. Z kłopotami, bo z kłopotami, ale w efekcie pomyślnie wprowadza się do produkcji palniki do pieców łazienkowych na gaz ziemny. W pierwszej połowie lat 70-tych asortyment produkcji wzbogaca się o wyłączniki do pralek, odgalęźniki izolacyjne, przełączniki samochodowe.

Prezes Sękowski nie doczekał się realizacji swojej idei — budowy ośrodka dla niewidomych, który miał łączyć funkcje sportowe z wypoczynkowymi i rehabilitacyjnymi, Jego następca — Jan Ujma, obejmujący stanowisko w październiku 1972 roku, główny nacisk kładł na prawidłowe funkcjonowanie istniejącego organizmu gospodarczego. Załoga liczy już 760 osób, ponad 2, 4% produkcji kierowane jest na eksport (głównie szczotki do Związku Radzieckiego). W miejsce kłopotliwego palnika guzowego i wycofywanych ze wszystkich spółdzielni niewidomych kapsli do butelek pojawiają się nowe wyroby — bezpieczniki „fiatowskie", lampka samochodowa, stacyjka do traktorów. Niemniej w drugiej połowie lat 70-tych konieczną stała się dalsza rozbudowa zakładu. Okres był dla inwestycji nie najlepszy, ale rozpoczęto ją w 1978 roku, by zakończyć w 1982. Tym razem był tu 4-kondygnacyjny budynek administracyjno-produkcyjny, w którym zlokalizowano m. in.: pomieszczenia narzędziowni, szatni, biura.

Następca przechodzącego w maju 1983 roku na emeryturę prezesa Ujmy — Jan Grzelak zastał więc spółdzielnię w fazie stabilizacji. Ale obecny prezes, Waldemar Jóźwiak, urzędujący od kwietnia 1987 roku, wcale lak nie uważa. Do pełni szczęścia brakuje mu zabudowania przyznanej przez miasto 2-hektarowej działki tak, by można było wynieść z otaczającego spółdzielnię osiedla mieszkaniowego hałaśliwe i uciążliwe wydziały pras, metalu, narzędziowni. To osiedle jest przecież w jakimś sensie ich — właśnie kończy się czwarty już spółdzielniany blok, a niedługo będzie piąty a i niezależnie od tego czują się odpowiedzialni za konsekwencje pomysłu z lat 50-tych, by "wszędzie było blisko, by wszystko było prawie pod jednym dachem”.

Kiedy siedzę w pokoju p. Józefy Sieńko kierującej działem rehabilitacji, związanej ze spółdzielnią od prawie 35 lat, ostoi, powiernika i przyjaciela lubelskich niewidomych, z głośnika radiowęzła płynie glos prezesa, który zapoznaje załogę z planami nu rok bieżący.

— Wie pani, — mówi p. Józefa, prezes, który przyszedł do nas jako młody chłopak w 1963 roku, opuszczając spółdzielnię jedynie w ostatnich 8 latach dla pracy w PZN, zaczyna sięgać do wzorów prezesa Sękowskiego. Tamten także, niezależnie od stałych bieżących kontaktów i rozmów z załogą, o wszystkim co ważne natychmiast informował przez radiowęzeł.

— Bez mała mnie robił konkurencję — dorzuca p. Jadwiga Racka, od 36 lat lektorka lubelskiej spółdzielni, a także podpora jej życia kulturalnego. Prowadzi teatrzyk dziecięcy, którego występów i nagród nie zliczysz. No i czyta, czyta, czy la. Codziennie od 8. 00 do 9. 00 rano. A zaczęło się wszystko niespodziewanie. Do biblioteki, w której pracowała przyszła pracownica spółdzielni z prośbą o ciekawą książkę „o wszystkim". Niewidomi, którzy nawlekają szczotki, prosili by im głośnym czytaniem urozmaicić nieco monotonię zajęcia.

— A może pani mogłaby przychodzić — wpadła w pewnym momencie na pomysł. Pani Jadwiga nie namyślała się długo. I jest do dzisiaj.

Posłuchajmy przez chwilę prezesa: „zatrudniamy 830 osób, w tym prawie 60% niewidomych. Chcemy w bieżącym roku przekroczyć miliard złotych wartości produkcji. Mamy, o czym wiecie, kłopoty z zaopatrzeniem, ale kto ich nie ma. W dalszym ciągu wiodącą branżą jest elektrotechnika. Staliśmy się monopolistą w produkcji bezpieczników samochodowych. Mamy możliwości znacznego zwiększenia produkcji stacyjek do Ursusów. To ważne, bo przecież to jest m. in. nasz eksport. Powracamy do produkcji palników gazowych, uruchamiamy produkcję cięgien samochodowych... ".

Jak to mówił prezes Sękowski w 1965 roku? „Okres od 2 października 1945 roku tj. od dnia przyjazdu pierwszych organizatorów do Lublina do końca 1949 roku, a więc do czasu włączenia się organizacyjnie w ramy CSI, uznać należy za szczególnie ciekawy, trudny i heroiczny. Jest to okres eksperymentu, który w pewnym sensie posłużył czynnikom państwowym i społecznym do zastosowania go na szeroką skalę przy ustalaniu polityki, opieki, zatrudniania niewidomych w Polsce". Miał rację!

(zima 1987/88 )

 Z orłem i lwem w herbie

Prezes to Pani najlepiej opowie — kończy dyskusję Krystyna Misterek, która od ponad 25 lat „ukulturalnia i oświeca" bydgoski „Gryf", a czyni to jak wynika ze sterty leżących przede mną albumów, kronik, pakietów zdjęć i wycinków prasowych, ze skutkiem więcej niż dobrym. O stażu pani Krystyny zapomnieć nie sposób, choć ani wygląda, ani się nie czuje jak zasłużony, długoletni pracownik.

— Prezes? — czyżbym się przesłyszała. Przecież minęliśmy się w drodze ze Zbigniewem Terpiłowskim, który właśnie musiał pojechać do Warszawy na posiedzenie Rady CZSN, a ja tu do jego powrotu czekać nie mogę. Zresztą zastępca prezesa d/s rehabilitacji — pani Krystyna Krzemkowska zdążyła mi już przy pomocy szefa produkcji pokazać wszystkie spółdzielniane zakamarki i udzielić tylu informacji, że na odrębną książkę by starczyło. Nie jest też dla mnie tajemnicą codzienne utyskiwanie dr Barbary Sokołowskiej, która kieruje tu tą znakomitą, na pierwszy rzut oka, przychodnią zakładową także od prawie 25 lat, czyli od chwili ukończenia studiów. Zna całą załogę — jej rodziny, tudzież nawet „inwentarz żywy". Bo gdy się jeździ do chałupników, to nie wystarczy zbadać i wypisać receptę ale i trzeba posłuchać co nowego w domu, u sąsiadów...

— Przychodnia znakomita, ma Pani rację — mówi dr Sokołowska. Mamy gabinet okulistyczny z ciemnią, laboratorium analityczne, fizykoterapię. Zatrudniamy laryngologa, internistę, stomatologa, a w ogóle 10 osób i kierowcę karetki, bo tę także mamy. Ale jak tu nie narzekać, gdy do naszego „królestwa" po trochu wkrada się produkcja. Sala, w której nasze mile panie składają kartoniki dla

cukierniczej spółdzielni „Jutrzenka", była niegdyś piękną salą usprawnień. A te paki w korytarzu, to nie jakiś nowy sprzęt dla przychodni, bo tego mamy pod dostatkiem, tylko takie doraźne „pogotowie magazynowe" spółdzielni.

— Ano „wkrada się" produkcja — wyjaśni potem szef tejże. Przecież widzi Pani, jak tu wszędzie ciasno. Składanie kartoników to znakomita praca dla niewidomych. Mieliśmy zrezygnować z oferty „Jutrzenki", gdy za bramą spółdzielni czeka na zatrudnienie przynajmniej 50 osób? Ten obiekt na ul. Fordońskiej mógł być i był szczytem marzeń bydgoskich niewidomych spółdzielców w roku 1962. W tej chwili jednak grubo nie przystaje do naszych potrzeb. Było nie było „Gryf" zatrudniał wtedy nawet nie 300 osób, a obecnie ponad 750. O wzroście wartości produkcji nie ma co mówić, bo wiadomo — zmiany cen itp., ale fakt faktem, że przy mierzalny się do zasilenia szeregów „klubu miliarderów”.

— Oto i prezes — przerywa moje milczące podsumowanie zebranych wiadomości pani prezes Krzemkowska, o której życzliwie się „plotkuje" w spółdzielni, że widzi i wie więcej, niż gdyby naprawdę widziała.

Rzeczywiście, że też mogłam zapomnieć. Przecież tu emerytowany prezes Henoch Drat zawsze będzie prezesem i w niczym to nie dotyka, ani nie odbiera zasług tudzież splendorów jego następcy. — Jak ja patrzę na tę spółdzielnię dziś? — jak gdyby odczytuje moje myśli organizator i wielo-, wieloletni szef „Gryfu". No cóż — chyba jak na ciąg dalszy własnej pracy, własnych starań, własnych marzeń. Gdy zostałem prezesem miałem 33 lata i tyle też miał, obejmując moje stanowisko prezes Terpiłowski. Sam go wyszukałem, sam go namówiłem i myślę, że udała nam się ta zmiana warty. Henoch Drat, wówczas 14-letni, stracił wzrok w 1931 roku. Dwa lata później trafił do bydgoskiego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego dla niewidomych, mieszczącego się na ul. Krasińskiego. Już w młodości był "niespokojnym duchem” — w ośrodku założył koło zainteresowań z sekcjami — literacką, historyczną, muzyczną. Ten organizatorski chrzest pewno mu się przydał kilkanaście lal później, gdy jak pisze w swoich wspomnieniach: „Już w 1949 roku kilku entuzjastów spośród niewidomych w Bydgoszczy zaczęło myśleć o pracy

,s 103

zespołowej, aby poprawić los niewidomych województwa bydgoskiego". Ci entuzjaści to poza nim: Adam Chełminiak, Henryk Cywiński, Bolesław Łajdych, Hieronim Kwiatkowski. „Na zebraniach, które odbywaliśmy w prywatnych mieszkaniach, radzono jak zacząć, do kogo się; udać po pomoc, bo przecież nie mieliśmy żadnego doświadczenia, nie znaliśmy przepisów w tym zakresie — wiedzieliśmy jednak, że spółdzielnia powstać musi bez względu na trudności i przeszkody".

Tych ostatnich nie brakowało. Henoch Drat i Henryk Cywiński pojechali więc po nauki do Warszawy, gdzie przy ul. Widok działała już podobna spółdzielnia kierowana przez Michała Lisowskiego i gdzie mogli się spotkać z dr. Wlodzimierzem Dolańskim. Warszawskie rozmowy co prawda nieco rozczarowały wysłanników, ale nie ostudziły ich zapału. Z konkretnym projektem założenia spółdzielni udano się do wydziału pracy i opieki społecznej WRN, Inspektoratu Pracy, Związków Zawodowych, wojewódzkiej ekspozytury CSI w Bydgoszczy.

Podczas jednej z tych wizyt zapytano Henocha Drata — a kto będzie prezesem?

— Ja — odpowiedział zgodnie z wcześniejszymi dyskusjami w gronie kolegów.

— Pan! Też coś, przecież Pan nie widzi! — wytoczono zasadniczy argument na „nie".

„Szukaliśmy dalej ludzi, którzy chcieliby nam pomóc i zrozumieć nasze intencje. Wydelegowani do komitetu miejskiego PZPR kol. kol. Drat i Cywiński przedstawili swój plan zorganizowania spółdzielni kierownikowi wydziału ekonomicznego tow. Idzikiewiczowi".

I od tej chwili wszystko się zmieniło, odnośne czynniki przestały się dziwić. 2 marca 1950 roku mogło się odbyć Walne Zgromadzenie Założycielskie Spółdzielni Inwalidów Ociemniałych „Gryf " w Bydgoszczy, na którym w obecności 14 gości i obserwatorów 22 członków założycieli podpisało Statut, a prezesem Spółdzielni został rzeczywiście Henoch Drat. Dzień później na pierwszym konstytucyjnym posiedzeniu Rady Nadzorczej funkcję przewodniczącego powierzono Henrykowi Cywińskiemu.

„Czynniki" przestały się dziwić, lecz nie przestały przeszkadzać.

Przedmiotem sporu była już nie spółdzielnia jako taka, lecz lokal dla niej. Władze administracyjne próbowały ją umieścić w suterenach czynszowej kamienicy przy ul. Konarskiego. Zarząd Spółdzielni upierał się przy pomieszczeniach w budynku byłego schroniska, a wówczas już Internatu dla Niewidomych przy ul. Kołłątaja, w którym mieszkała część członków założycieli.

— W końcu marca a może na początku kwietnia — wspomina prezes Drat — zwołano w Internacie zebranie mieszkańców i oznajmiono, że osoby powyżej 40 roku życia zostaną przewiezione natychmiast do Domu Opieki w Piechocinie, co zapewni im spokój i byt do końca życia. Spółdzielni i tak nie będzie, więc lepiej nie zawracać sobie nią głowy. A ja powiedziałem — będzie i nikogo wbrew jego woli nigdzie nie wywieziecie. Miałem rację. Spółdzielnia ruszyła 16 maja 1950 roku. Zostaliśmy na Kołłątaja, zajmując natychmiast każdy zwolniony metr powierzchni, aż wreszcie ustąpili i powiedzieli — no to już bierzcie tę całą chałupę. To było w 1953 roku, a póki co gnieździliśmy się, zdobywając skąd się dało i jak się dało pieniądze, narzędzia; szukając zbytu na nasze szczotki, nosząc je dosłownie na własnych plecach od sklepu do sklepu. Nic więc dziwnego, że gdy w roku 1953 czy może 1954 wypracowaliśmy dziewięćdziesiąt parę tysięcy złotych nadwyżki, to wszyscy jak jeden mąż zrzekli się swojego udziału i zdecydowali — teraz kupimy samochód, a potem jak będzie z czego — to spółdzielnia nam pieniądze odda. No i oddala, bo nigdy nie byliśmy „pod bilansem”, a „Forda" mieliśmy jako pierwsi w branży.

„Chałupa" jak to nazywa prezes Drat, to cała nieruchomość o powierzchni tysiąca metrów kwadratowych. Ale w latach 1956—57, gdy przybyło i ludzi i nowych rodzajów produkcji, trudno było się tam pomieścić. W „Gryfie" zaczęto dyskutować o konieczności budowy nowego obiektu. Właśnie w ramach CSI usamodzielniał się Związek Spółdzielni Niewidomych, ale pechowo nie mógł bydgoskim spółdzielcom zapewnić limitów inwestycyjnych ani też nawet obietnicy włączenia do planów rozbudowy na najbliższe lata. Więc pozostali przy "hojniejszym" mecenasie, czyli Wojewódzkim Związku Spółdzielni Pracy, który na zasadzie: "mamy w województwie tylko jedną taką spółdzielnię, więc niech się buduje na zdrowie", obiecał 5 milionów złotych i doprowadził do wejścia przedsiębiorstwa wykonawczego na plac przy ul. Fordońskiej.

Kończono inwestycję już pod skrzydłami CSI i ZSN. 12 listopada 1962 roku odebrano do eksploatacji budynek produkcyjny, wkrótce po tym, dzięki pomocy Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, otrzymano po Miejskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Komunalnego sąsiedni budynek administracyjno-hotelowy. Odtąd rozpoczął się nieustanny rozrost spółdzielni w kierunku wschodnim. Wykupowano sąsiednie działki, przejmowano od miasta tereny stanowiące własność państwa. I budowano, budowano.

W 1964 roku — garaże i portiernię, w 1969 — magazyn z rampą, w 1975 — małą wiatę, w 1979 — budynek rehabilitacyjno-socjalny, łącznik i wiatę, magazyn, w 1980 — drugą wiatę, w roku 1985 — nadbudowano budynek hotelowo-administracyjny, tworząc tym samym hotel dla niewidomych małżeństw. I wreszcie w roku 1987 — bazę pracy nakładczej i lakiernię. To tyle w samej Bydgoszczy przy ulicy Fordońskiej. Działaniami inwestycyjnymi i modernizacyjnymi objęte były także filie spółdzielni we Włocławku i Toruniu (pozostałe — w Chełmży i Grudziądzu działają w lokalach dzierżawionych) oraz własny ośrodek wypoczynkowy w Tleniu.

Tak, zaczynani rozumieć, czemu przekraczając dwa dni temu bramę portierni, pomyślałam — ale tu ciasno! Po prostu przez te dwadzieścia pięć lat dzielące ich od przeprowadzki przeskoczyli w inną epokę i stali się wielowydziałową fabryką produkującą w dalszym ciągu szczotki (w tym coraz więcej szczotek technicznych), pędzle i wycieraczki, ale przede wszystkim sznury przyłączeniowe, przedłużacze, złącza konektorowe. Fabryką współpracującą z Zakładami Rowerowymi "Romet" (kooperacyjny montaż pedału), z Zakładami Elektrotechniki Motoryzacyjnej, Zakładami „Mera" w Błoniu, z bydgoskim „Elektromontażem". W porównaniu z tymi ostatnimi zadaniami, stosunkowo prostą wydaje się produkcja klamerek do bielizny, wieszaków do ubrań i spodni, ale z kolei znaczna część tych wyrobów przeznaczona jest na eksport, co w naszych odczuciach i zwyczajach produkcyjnych oznacza wyższe wymagania i większą odpowiedzialność.

— Pyta Pani o ludzi, z którymi tworzyłem i budowałem tę spółdzielnię — prezes Drat powraca do przerwanego wątku naszej rozmowy. — Ile musiałbym wymienić nazwisk? Kilkadziesiąt, sto, dwieście... Większości nie ma już wśród nas. Może znajdzie Pani kilka osób, które przyszły tu na początku lat 50-tych. O nich i o tych wszystkich pozostałych mogę powiedzieć jedno — pracowali, aż się kurzyło. Przez prawie 40 lal niewiele ponad 20 osób przewinęło się przez skład kolejnych zarządów. To też chyba dobrze świadczy o atmosferze w spółdzielni. Sam odszedłem w roku 1980, po 30 latach pracy. Z reguły przez kilka kadencji pełnili swe funkcje przewodniczący naszej Rady Nadzorczej. Byli nimi kolejno — Henryk Cywiński, Adam Chełminiak, Klemens Graja, Ryszard Donderowicz, Tadeusz Błażejewski, Waldemar Wawrzyniak, Marian Olszowski, a obecnie — znów Waldemar Wawrzyniak. Mieliśmy znakomitych animatorów życia kulturalnego, sportowego. Na początku sam wstąpiłem do zespołu muzycznego. Gdy prezes w coś się angażuje — to i inni większej chęci nabierają. A warto było mieć taką chęć. Zespoły pod kierownictwem mgr. Henryka Mikołajczyka zbierały dyplomy, nagrody, puchary na ogólnopolskich konkursach i przeglądach. Medali sportowych nie zliczę. Mamy w „Gryfie" olimpijczyków, kadrowiczów...

Czekając z prezes Krzemkowską przed bramą spółdzielni na zakładowy autobus, który dowozi niewidomych do pracy, powracam

do lego wątku bogatego życia kulturalnego i sportowego. Czy rzeczywiście nie zamarło?

— Chyba nie — odpowiada pani Prezes. Zespól muzyczny istnieje, recytatorzy też jeszcze się znajdą, radiowęzeł — tu ukłon w stronę towarzyszącej nam Krystyny Majsterek — pracuje bardzo dobrze. Spełnia nie tylko funkcję informacyjną poprzez codzienne prasówki, komunikaty, ale i wychowawczą, oświatową, kulturotwórczą. Sportowcy nie spoczywają na laurach. W dalszym ciągu mamy bardzo dobrych zawodników. — Tylko zrzeszenie „Start" nie zawsze umie lo docenić, oszczędzając, a to na strojach, a to na przewodnikach podczas ich olimpijskich wyjazdów — wtrąca z przekąsem pani Krystyna i zasypuje mnie dla przeciwwagi gradem informacji na temat udanych rajdów turystycznych, wycieczek i tych wszystkich imprez, które powodują, że „Gryf" ciągle uważa się, jak każe nazwa, za uskrzydlonego Iwa o głowie i szponach orla...

Tylko gdzie oni te skrzydła rozwiną — myślę już w autokarze — przypomniawszy sobie ciasne przejścia, zwoje kabli, sterty pudelek i słowa szefa produkcji: cale nieszczęście w tym, że za bramą czekają na pracę niewidomi, bo tu internat, stołówka, autokary, przyzwoity fundusz rehabilitacyjny, ciekawa produkcja, a ja powinienem walczyć o zatrudnienie osób pełnosprawnych, które w tych warunkach na pewno lepiej dawałyby sobie radę...

Szefowi produkcji racji nie sposób odmówić. Ale i on wie, że wszystko zaczęło się od uporu kilkunastu niewidomych, którzy zaczynali pracę na 100 metrach kwadratowych, pożyczając pieniądze na zakup desek, z których sami zbijali warsztaty szczotkarskie, stołki i regały do magazynu. Więc te dzisiejsze kłopoty i dylematy stają się jakby mniej ważne. Przeważają racie tych stu, dwustu, a dziś już ponad czterystu niewidomych, którzy krok po kroku wtapiali się poprzez swoją spółdzielnię w normalne życie.

(wiosna 1987)

Na styku zmian

23 maja 1951 roku w Poznaniu na ul. Garbary 47 odbyło się zebranie organizacyjne Spółdzielni Inwalidów Niewidomych "Szczotkarz", która dziś nosi nazwę „Sinpo". Tym samym 37 członków - założycieli usankcjonowało swe odłączenie się od Spółdzielni „Niewidomy". Działalność na własnych już 200 nr powierzchni rozpoczęto 1 lipca 1951 roku, startując do niej z długiem wobec macierzystej jednostki za przejęte urządzenia, surowce, część wyrobów gotowych. Na czele spółdzielni stanął Aleksander Król, wspomagali go w Zarządzie — Stanisław Kaczmarek i Janusz Kozicki. Dziś, czyli u progu roku 1988, „Sinpo" zatrudnia 873 osoby, w tym 466 niewidomych, a w systemie nakładczym 196 osób. Produkuje, jak niegdyś całą gamę szczotek i pędzli, w tym — uwaga panie — szczoteczki i pędzelki kosmetyczne oraz sznury i przyłączacze elektryczne, nieco galanterii metalowej, drobne wyroby z tworzyw sztucznych.

Podczas mojej wizyty daje się odczuć w spółdzielni lekkie podniecenie. Wiadomo już, że naczelny — prezes Roman Lubiński odchodzi do Warszawy, by w CZSN-ie objąć pion rehabilitacji, trwają więc przymiarki i spekulacje na temat jego następcy. Zwłaszcza, że dla „Sinpo" jest to sytuacja w jakimś sensie wyjątkowa — tu jak na razie rządziło tylko dwóch prezesów. Jak się jednak okaże, ów stan poddenerwowania wywołany jest nie tylko przewidywanymi zmianami personalnymi. Właśnie tego dnia z kolejną wizytą przychodzą przedstawiciele Akademii Medycznej i zakładów „Polfa", z którymi spółdzielnia podpisuje umowę na kooperacyjną produkcję nici chirurgicznych.

Z rozmów z mającym wreszcie czas tylko dla siebie emerytowanym Aleksandrem Królem i wiecznie zabieganym w przeddzień pożegnania się z Poznaniem — Romanem Lubińskim, można by stworzyć sfingowany dialog, który powinien najlepiej oddać wszelkie zawiłości drogi przebytej przez spółdzielnię. Jeden ją stworzył, zbudował i utrzymał. Drugi od sześciu lat próbuje ją przebudować.

Aleksander Król: Do sukcesów zaliczyłbym samo powstanie spółdzielni. W lalach 50-tych, pierwszej połowie lat 60-tych bardzo wielu niewidomych czekało na pracę. Każde nowe miejsce wywoływało przekonanie, że oto jeszcze jeden człowiek został uszczęśliwiony. Kolejne zwycięstwo — rok 1962, kiedy oddaliśmy nowy zakład, następnie rok 1964 — przekazanie do użytku budynku socjalnego ze stołówką, świetlicą, internatem. Była także satysfakcja z przedsięwzięć drobniejszych, ale dla niewidomych niemniej ważnych. Utworzyliśmy zakład w Rogoźnie, Lesznie, Krotoszynie. Nawet ten oddział w Kępnie, 160 km od Poznania, choć zatrudniał tylko 10 osób, był w pełnym tego słowa znaczeniu — dużym osiągnięciem. Te 10 osób zdobyło środki do życia, mieszkanie i opiekę w internacie. Było wtedy w spółdzielni wielu wspaniałych ludzi. Taki np. Zygmunt Grzybowski, Wójcik — niestety, nie pamiętam imienia. Można było zawsze na nich liczyć. Zabrakło oprawek, stolarnia daleko, a transportu przecież nie ma. Pierwsi wstają od swoich warsztatów, nie martwią się, że tracą własny zarobek i idą przynieść oprawki na własnych plecach. Idą, choć są niewidomi, ale wiadomo, że najsilniejsi. Ile to razy do Rogoźna przyszedł w niedzielę wagon z tarcicą. Będzie stał, trzeba będzie płacić osiowe. W poniedziałek mam telefon — panie prezesie, rozładowaliśmy, ułożyliśmy, wszystko w porządku. Nie tak zupełnie było to w porządku, bo rozładowywali też niewidomi. Skóra mi nieraz cierpła ze strachu, czy trudno o wypadek? Ale mieliśmy szczęście, tak jak i ja miałem szczęście do ludzi. Przewodniczący Rady Nadzorczej — Stanisław Rybak, gł. księgowy — Edmund Porowski, pani prezes d/s rehabilitacji — Janislawa Grzybowska — to oni sprawili, że miałem spokój, że wiedziałem, że spółdzielni nie grozi żadna wpadka finansowa, że wszystko tu idzie uczciwie.

Roman Lubiński: Staraliśmy się przez ten czas „utechnicznić" produkcję. Ciągle jeszcze wielu niewidomych czekało na pracę. Otworzyliśmy dwa nowe oddziały — w Pile i Ostrowie Wielkopolskim. Zwiększyliśmy zatrudnienie o ok. 150 osób, choć i tak jeszcze ponad 60 osób czeka „za bramą". Myśleliśmy i myślimy o pracy, która nie będzie pogłębiała kalectwa. A więc nie szczotki, nie prasy. Chcemy przenieść punkt ciężkości na wyroby elektrotechniczne i te zupełnie nowe, nieznane w innych spółdzielniach. Przymierzamy się do uruchomienia produkcji rozpylacza kosmetycznego własnej konstrukcji, nici chirurgicznych. Dokładnie mówiąc — nam przypadałaby operacja nowego sposobu łączenia nici z igłą. Mamy dobrą kadrę. Wielu fachowców, biuro technologiczno-konstrukcyjne. W brygadzie remontowo-narzędziowej pracują 52 osoby. Nie narzekamy na fluktuację i to nie tylko ze strony niewidomych, którzy bardzo często są skazani na określoną spółdzielnię.

Aleksander Król: Decyzję o budowie nowego zakładu podjęliśmy już w 1954 roku. Ale to my. Zanim znaleźliśmy lokalizację, projektanta, wykonawcę — dużo wody upłynęło. Zaczęliśmy niezbyt fortunnie, w momencie odejścia od Związku Spółdzielczości Pracy. Czyli dodatkowo jeszcze nie mieliśmy od kogo brać pieniędzy. Kiedy wykonawca wchodził na plac budowy to nie mieliśmy ani szczegółowego projektu, ani tym samym zezwolenia. Minął miesiąc, teren zniwelowany, kopią fundamenty, przychodzi faktura, trzeba płacić, Jadę do ZSI — dajcie pieniądze. — Pieniądze? My ciebie raczej oddamy prokuratorowi. Kto to zaczyna budować bez zezwolenia — odpowiadają. Dobrze, niech będzie prokurator — mówię, byle były i pieniądze. Miałem tam jakichś popleczników, więc wszystko się wreszcie dobrze skończyło. Budynek rósł. Sam osobiście pilnowałem. Z kierownikiem budowy trzeba było dobrze żyć, aby robotników nie wysyłał na inne place, z CZSI trzeba było dobrze żyć, z Z SN... Miałem chyba trochę zmysłu dyplomatycznego, bo w styczniu 1962 roku przenieśliśmy się do nowych pomieszczeń i natychmiast zaczęliśmy budować internat z całą resztą. Nawet 4, 5 mln zł dotacji wytargowałem.

Roman Lubiński: Tylko dla potrzeb nowouruchamianej produkcji rozpylacza, można by już budować nowy zakład. Na razie jednak szykujemy powierzchnię dla linii technologicznych produkcji nici chirurgicznych. Kończymy nowy budynek magazynowo-produkcyjny, do którego m. in. zostaną przeniesione wtryskarki. Chcemy jeszcze rozbudować narzędziownię. Jest tu co robić przez ładne kilka lat.

Aleksander Król: Były i kłopoty. Z zaopatrzeniem, ze zbytem. Prawdziwe zapotrzebowanie na nasze wyroby wystąpiło dopiero po roku 1965. A na początku to dosłownie produkowało się przez całe Lato do magazynu, aby coś sprzedać dopiero jesienią i zimą. Całkiem jakby to była produkcja sezonowa. Pierwsze szczotki robiliśmy z gęsich piór i mat trzcinowych kupowanych od przemysłu tytoniowego, który w takich opakowaniach otrzymywał tytoń. W ogóle to były lata! Przecież nawet we władzach, ludzie mądrzy, wykształceni kiwali głowami i mówili — też coś, niewidomi zakładają spółdzielnię. Nasze podpisy na początku były nieważne. Nie liczyły się w banku.

Roman Lubiński: Musimy szukać nowej produkcji, ponieważ część szczotek, pędzli, przedłużaczy nie znajduje już po prostu nabywców. Bierzemy udział we wszystkich giełdach, wysyłamy oferty, dajemy ogłoszenia — i nic. Musimy sami szukać tej produkcji, sami ją wymyślać. Od czasu do czasu zwracamy się do znanych nam przedsiębiorstw z pytaniem, czy nie widzą możliwości współpracy. Na trzydzieści takich kontaktów może jeden jest owocny.

Aleksander Król: Na pozór byłem człowiekiem srogim. To prawda, zwolniłem z pracy dwu czy trzech niewidomych. Przyjąłem ich jednak po miesiącu z powrotem. Zwalniając wiedziałem, że tak zrobię, ale inaczej nie otrząsnęliby się z picia, bałaganiarstwa. Tego nienawidziłem. Nie darowywałem marnotrawstwa. Opowiadają sobie w spółdzielni podobno do dziś, że kiedyś, gdy coś nie szło, wystarczyło powiedzieć winowajcy — poczekaj, pójdę do prezesa. Czy miło być postrachem? Ja tak tego nie czuję. Wydaje mi się, że troszczyłem się o ludzi, o spółdzielnię. I dlatego wyrośliśmy. Sam przez 35 lat pracy raz byłem w sanatorium, może trzy razy na wczasach. Syn, zresztą pracujący w „Sinpo” do dzisiaj; wspomina niedzielne, rodzinne spacery. Oczywiście do spółdzielni. Nieznana mi osobiście lekarka pogotowia, która przyjechała podczas kolejnego ataku serca, powiedziała, gdy już przyszedłem do siebie — „panie prezesie, chciałam już dawno podziękować. Pan oddał własne mieszkanie mojemu ojcu". Prawda. Dwa razy dostawałem od władz miasta mieszkania w nagrodę i dwa razy wprowadzali się do nich bardziej potrzebujący. To nie samochwalstwo. Ja chyba nie muszę się chwalić. W listopadzie 1986 roku otrzymałem Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Pamiętają, docenili. To jest przyjemne. Zwłaszcza dla człowieka na emeryturze.

Roman Lubiński: W świecie niewidomych znalazłem się w ciągu sekundy podczas wypadku samochodowego. Zgłosiłem się w ZOZ-ie i czekałem w domu na pracę. Przez dwa lata. Kto wie, czy nie czekałbym do dziś. Jestem inżynierem i pozornie patrzę na tę spółdzielnię po inżyniersku. Ale to nieprawda. Pół roku stażu w dziale rehabilitacji pozwoliło mi poznać wszystkie problemy środowiska. Uważam, że grubym nieporozumieniem jest tworzenie ze spółdzielni „gett", nawet takich najbardziej luksusowych z pełnym zapleczem socjalnym, rehabilitacyjnym. Trzeba umieć żyć także poza spółdzielnią. Współpracujemy z PZN, działamy w wojewódzkim komitecie d/s inwalidów, osób starszych, ludzi niepełnosprawnych. Komitecie — skupiającym osoby zdrowe. Tylko razem z nimi możemy wyjść z kręgu ciemności i nieporozumienia. Rozmowa druga odbyła się naprawdę. Twarzą w twarz siedli: były, przez 28 lat pełniący tę funkcję, przewodniczący Rady Nadzorczej — Stanisław Rybak i obecny — Stanisław Domański. Różni ich wiek, zasób doświadczenia i wiele innych spraw. Stanisław Rybak jest niewidomym I grupy. Ma amputowaną nogę. Jest szczotkarzem i pamięta czasy dziurawej podłogi, zimnej wody, pracowniczej składki na zakup pierwszego samochodu. Dlatego mówi: gdyby przeflancować tu wszystkich ludzi z lat 50-tych, to by chwalili na wyprzódki Boga i partię. A sam, choć mógłby także tylko chwalić — załoga

do dziś widzi w nim " swojego człowieka", władze uhonorowały Krzyżem Kawalerskim — ciągle, mimo trwającej już rok emerytury, myśli, co by tu jeszcze dało się zmienić na lepsze. Uważa na przykład, że przy obecnym systemie pracy i płacy, zbyt często po kieszeni dostają właśnie szczotkarze. Była produkcja, były zamówienia — i nie ma. Przesiadają się człowieku do innej roboty.

— No tak już jest — denerwuje się Domański. Teraz nie zapewni się ciągłości „na lata" przy każdym asortymencie. Były tarcze dla Cegielskiego i nie ma. Kto tu winien? — A kto tu mówi o winie — odparowywuje Rybak. Chodzi mi o to, aby niewidomego przekonać, przygotować psychicznie do zmiany zajęcia.

— Przekonać, przygotować. Musimy po prostu wiedzieć, że produkcja będzie się zmieniać. Musimy nauczyć się myśleć „do przodu" — próbuje bronić swych racji jego następca.

— Ty mi tego nie tłumacz. Zawsze tak było. Tylko ja po prostu więcej wymagam od kierownictwa. Ludzie jak to ludzie. Już nie jest dla nich szczęściem sama praca. Patrzą na pieniądze. I rzeczą kierownictwa jest przekonać ich do każdej pracy, a płacić też sprawiedliwie — słyszy w odpowiedzi.

Przysłuchując się tej wymianie zdań można dojść do wniosku, że może coś ich różni, ale nic nie dzieli. Obaj na swój sposób, zgodnie z własnym temperamentem, chcą w „Sinpo" zaprowadzić takie porządki, które dla większości byłyby korzystne. Zmieniają się cza-

sy, zmieniają się konkrety, ale Rada pozostaje Radą. Organem wspierającym, kontrolującym, podpowiadającym. I musi być twarzą do załogi, choć z drugiej strony musi patrzeć szeroko. Stanisław Rybak w 1981 roku, na krótko, tuż po odejściu prezesa Króla, pełnił obowiązki kierownika zakładu. Zaczęła się wojna — ludzie pchali się drzwiami i oknami, po podwyżki, po dodatki. A on nie dal. Po prostu nie dał, bo nie mógł dopuścić do tego, aby spółdzielnia znalazła się „pod bilansem", Wtedy może i koledzy mieli mu to za złe. Ale mógł im przypomnieć — a pamiętacie, jak kiedyś prezes chciał ze mnie zrobić „umysłowego"? Co wtedy powiedziałem? Że nie pójdę. Bo jak tu z wami na warsztacie pracuję i was słucham to mogę być w Radzie, wiem co myśli załoga. Poparliście mnie mówiąc — Rybak, jak pójdziesz, to ty już nie będziesz Rybak... Wtedy nie dałem się przekupić w jedną stronę, a teraz nie mogę dać się przekupić w drugą.

Poznańska spółdzielnia dawno zdążyła zapomnieć o swojej pierwszej nazwie. Nikt się tu już na słowo „Szczotkarz" nawet nie obejrzy. Ale w swojej historii jest osadzona bardzo mocno. Tak jak jest osadzona jeszcze w tych 30 latach prezesowania Aleksandra Króla i już w tych 6 latach prezesowania Romana Lubińskiego. Pracuje na styku zmian.

(wiosna 1988)

Trzecie narodziny

Spółdzielnia Niewidomych „Tanew" w Biłgoraju uwierzywszy widać w sens porzekadła — do trzech razy sztuka, zafundowała sobie 1 stycznia 1983 roku swe trzecie narodziny. Dziś wszystko wskazuje na to, że decyzja była ze wszech miar słuszna.

Po raz pierwszy pojawili się jako samodzielna jednostka w wyniku rozbranżowienia Włosiankarskiej Spółdzielni Pracy w Biłgoraju w roku 1960 pod nazwą: Spółdzielnia Pracy — Baza i Prelabrykacja Włosia. W spadku od macierzystej jednostki otrzymali budynek administracyjny, pomieszczenia magazynowe i nowowybudowaną halę prelabrykacji włosia przy ul. Targowej oraz pawilon usługowy przy ul. Lubelskiej. Zgodnie z nazwą mieli zajmować się skupem włosia końskiego za pośrednictwem krajowej sieci gminnych punktów skupu "Samopomocy Chłopskiej'' i jego przerobem w ramach własnej produkcji finalnej na włos włosiankarski oraz naciągi smyczkowe a także przerobem dla potrzeb wszystkich spółdzielni inwalidów produkujących szczotki i spółdzielni produkujących włosiankę. Zatrudniali wtedy 129 osób, w tym 89 pracowników bezpośrednio produkcyjnych, 21 — administracyjnych i 19 tzw. pośrednio produkcyjnych. Przeważającą część załogi stanowiły starsze kobiety — fachowczynie od przerabiania końskich grzyw i ogonów na zgrabne paczki odpowiednio oczyszczonego, spreparowanego i przyciętego włosia.

Nagle okazało się, że ich egzystencji zaczynają zagrażać... traktory. Konie zaczęły znikać ze wsi, a tym samym malał skup włosia. Rozszerzyli więc, jak na obrotną spółdzielnię pracy przystało, zakres swych działań. Zaczęli produkować meble tapicerskie, drabiny ogrodowe, uruchomili tapicerski punkt usługowy. Działo się to wszystko

w latach 1968 - 76 pod zmienionym szyldem: Spółdzielnia Pracy Wytwórczo-Usługowa „Tanew" w Biłgoraju.

Stojący dziś na czele biłgorajskiej Spółdzielni inż. Tadeusz Dyjak przeżył w niej część tamtych lat lecz nie był świadkiem roku 1970, gdy mocą przystąpienia do Związku Spółdzielni Inwalidów w Warszawie, „Tanew" narodziła się po raz drugi. Tak więc motywy zmiany mecenasa pozostają nie znane, można jedynie przypuszczać, że wiązały się z ogólno-krajową rewolucją organizacyjną po nowym podziale administracyjnym kraju. Dotychczasowy profil produkcyjny nie był typowy dla spółdzielni inwalidzkiej, toteż mając pod ręką surowiec szczotkarski rozpoczęto produkcję szczotek nie tracąc przy tym specjalizacji włosiankarskiej.

I wreszcie w roku 1983 Spółdzielnia Inwalidów stała się Spółdzielnią Niewidomych. Gdy zapadły decyzje o przyłączeniu się do CZSN, w Biłgoraju pracowało zaledwie 9 niewidomych czyli 7% ogółu zatrudnionych. Trudno więc doszukiwać się formalnych uzasadnień obustronnego porozumienia. Po prostu „Tanew" zaopatrując latami spółdzielnie niewidomych musiała mieć do nich jakiś sentyment, aIe z kolei musiały widzieć w tym połączeniu jakiś interes. Początkowo działano w oparciu o porozumienie branżowe, ale gdy padła propozycja organizacyjnej fuzji, chętnie i szybko na nią przystano.

Inżynier Dyjak, który wrócił do Spółdzielni już w roku 1980, pytany o korzyści nowego układu odpowiada krótko — same korzyści. Po pierwsze w pionie ZSI istniała dwustopniowość zarządzania. Centrala wiedziała swoje, regionalne związki — swoje. Po drugie — w tak dużym organizmie trudno było zapewne dbać o interesy małej spółdzielni w równie małym Biłgoraju. I dlatego na przykład ich kierowcy jeździli po włosie na „łysych" oponach. Kłopoty z taborem samochodowym ograniczały możliwości rozwoju produkcji szczotek wykonywanych wyłącznie przez chałupników. „Zaopatrzeniowa" specjalizacja powodowała zaś brak odpisów na Fundusz Rehabilitacyjny Inwalidów. Jednym słowem nie mieli szans ani możliwości, by się rozwijać, poprawiać warunki pracy, które w roku 1960 należały może do normalnych ale na początku lat  osiemdziesiątych już zdecydowanie nie.

Dzięki CZSN uzyskali w pierwszym rzędzie nowy tabor samochodowy, następnie urządzenia mechanizujące proces prefabrykacji włosia, wreszcie środki na inwestycje i nowe rodzaje produkcji.

W czerwcu 1988 roku rozmawiam w Biłgoraju na ul. Targowej w ciasnych pokoikach baraku administracyjnego, w którym wydzielono część pomieszczeń dla produkcji pędzli. Opary kleju i lakieru mieszają się jednak z milszym dla powonienia zapachem cementu, drewna, cegieł. Dosłownie dni dzielą „Tanew" od przejęcia do eksploatacji budynku administracyjno-produkcyjnego, który wyrósł tuż obok starych obiektów. To jednak zaledwie zarys czekających Spółdzielnię przemian. Na ul. 1-go Maja trwa modernizacja i adaptacja przestronnych hal zakupionych przez Spółdzielnię we wrześniu 1985 roku po nieistniejącym już Zakładzie Jajczarskim, usytuowanym na dużym, częściowo zagospodarowanym placu. Część administracyjna owego „nabytku" już „pracuje" na konto Spółdzielni. W byłej świetlicy urządzono dziewiarnię wyposażoną w 11 maszyn typu LD-14, a w byłych biurach urzęduje pion rehabilitacji, tam też mieszczą się gabinety lekarskie, zaplecze socjalne oraz „królestwo" inż. Krzysztofa Piestrzeniewicza w jednej osobie kierownika zakładu produkcyjnego i człowieka odpowiedzialnego za jego rozbudowę.

Początkowo w nowym obiekcie — nota bene wszystko tu trzeba wymieniać poza fundamentami i zewnętrznymi ścianami, a drewniane stropy wymagają nie lada wzmocnienia — miała być zorganizowana ogromna dziewiarnia. W tej chwili nie jest to całkiem pewne; być może nieco tylko rozszerzonej produkcji dziewiarskiej będzie towarzyszyło wikliniarstwo. Biłgoraj leży w zagłębiu wiklinowym, fachowców leż tu nie brukuje, a sam typ pracy dla niewidomych znany był swego czasu w Polsce i w dalszym ciągu znany na Zachodzie. Przestrzeń zarówno przyszłych obiektów produkcyjnych jak i magazynowych oraz całego terenu znakomicie upoważnia do tego typu zamierzeń.

Zamierzenia.... Jest to chyba najwłaściwsze słowo, którym można by podeprzeć teorię o udanej próbie trzecich „narodzin" Spółdzielni

Właściwie dopiero po roku 1983 zaczęło go tu używać i dopiero po tym roku zaczęło się ono sprawdzać. Produkcja wzrosła od tego czasu przynajmniej 4-krotnie i to w wymiarze ilościowym, choć warto przy okazji zapamiętać, że w roku 1987 prefabrykacja włosia przyniosła im 92 mln złotych, produkcja szczotek i pędzli — 74 mln złotych, a pilotowa produkcja dziewiarska — 10, 7 mln złotych. W roku 1988 samo dziewiarstwo ma przynieść 70 mln złotych.

W ciągu pięciu lat opanowali produkcję wszystkich typowych rodzajów szczotek nauczyli się robić pędzle, zdobyli tyleż intratną co interesującą specjalizację w produkcji szczotek do myjni samochodowych. Są w tej chwili ich jednym z nielicznych producentów, a puchate błękitno-żółte „walce” (nawlekaniem poszczególnych kręgów „myjek" zajmują się chałupnicy, tu zaś są one tylko nabijane na trzony) rozjaśniają smętną urodę starego podwórka przy ulicy Targowej. W roku 1987 spełniło się też podstawowe statutowe zamierzenie. Udało im się podnieść zatrudnienie niewidomych do 130 osób, co przy zatrudnieniu ogółem 250 osób, oznacza przekroczenie wskaźnika 50 procent.

Co dalej? Dalej trzeba będzie zwiększyć produkcję, by starczyło jej dla wszystkich i by zarobki dorównały tym w innych spółdzielniach. W samym Biłgoraju są wysoko notowani na regionalnej liście plac, ale na Biłgoraju świat się przecież nie kończy. No właśnie — nie kończy się przecież też na szczotkach. Pytam więc o ich słynne naciągi smyczkowe. — Aż za słynne — dopowiada inż. Dyjak. — Możemy ich robić rocznie kilka tysięcy, a listy z prośbą o przysłanie "znakomitego polskiego smyczka z jakim tu przyjechał polski artysta muzyk'' otrzymujemy nawet z Nowej Zelandii. No cóż, niemieckie smyczki z tworzywa sztucznego kosztują pewnie z 11 dolarów, a polskie z naturalnego włosia — 1 dolar... Byłby więc znakomity interes, zwłaszcza, że naprawdę tylko my znamy tajemnicę naciągu i nikomu nie mamy zamiaru jej zdradzić. Cóż, kiedy koni białych brak... A tylko one mogą poratować współczesnych Paganinich.

(lato 1988)

W oczekiwaniu na jubileusz

No proszę — mówią mi w Kędzierzyniu Koźlu — dopiero co świętowaliśmy 25-lecie okraszone rozpoczęciem budowy nowego zakładu szczotkarskiego, a tu trzeba by się zacząć przygotowywać do jubileuszu 30-lecia. Gorzej, że przez te minione 4 lata budowa nie wyszła nawet "z ziemi". Ale fundamenty już są, a to podobno w każdym przedsięwzięciu rzecz najważniejsza...

Jedyna na Opolszczyźnie Spółdzielnia Niewidomych im. L. Braille'a powstała w roku 1959. Kalendarium jej narodzin i rozwoju wygląda zaś tak:

ROK 1958:

Maj — Wojewódzki Związek Delegatów PZN podejmuje uchwalę o konieczności utworzenia na terenie województwa opolskiego spółdzielni niewidomych.

Grudzień — Zostaje powołany Komitet Organizacyjny spółdzielni, któremu przewodniczy Bogdan Horaczuk. W skład komitetu wchodzą: niewidomi — Paweł Romańczyk, Jan Luber, Mikołaj Szewc, Mieczysław Borowicz, Maksymilian Bryś, Florian Pakosz oraz naczelnik wydziału WZSl w Opolu — Bolesław Mackiewicz, kier. oddziału produktywizacji inwalidów w wydziale zdrowia — Zdzisław Nycz.

ROK 1959:

Kwiecień — Komitet występuje do PWRN w Opolu o dotację 750 tys. zł na zakup maszyn dziewiarskich i szkolenia 25 absolwentów Zakładu Szkolenia Inwalidów. Ponadto Komitet uzgadnia ze Spółdzielnią Inwalidów im. gen. Świerczewskiego fakt przekazania na

rzecz nowopowstającej Spółdzielni oddziała dziewiarskiego i internatu przy ul. Grunwaldzkiej 5.

Maj — Wiosenne Walne Zgromadzenie Spółdzielni im. gen. Świerczewskiego podejmuje uchwalę o przekazaniu części zakładu wraz z maszynami i załogą organizującej się Spółdzielni Niewidomych.

21 czerwca — Pierwsze Walne Zgromadzenie przyjmuje statut podpisany przez 64 członków - założycieli i wybiera władze Spółdzielni Niewidomych. Prezesem zostaje Bogdan Horaczuk, a obok niego w zarządzie pracują: Jan Luber i Konrad Rubik. Funkcję przewodniczącego Rady Nadzorczej powierzono Maksymilianowi Brysiowi.

1 października — Spółdzielnia rozpoczyna działalność gospodarczą na ul. Grunwaldzkiej 5. Stan załogi — 105 osób, w tym 55 niewidomych. Bank nie przyjmuje Spółdzielni do kredytowania, a start odbywa się bez środków finansowych.

Listopad — grudzień: Nie ma zbytu na wyroby Spółdzielni (koszule i reformy bawełniane). Dodatkowo powstają ogromne zapasy produkcji „w toku". Kłopotom finansowym towarzyszy przekroczenie funduszu plac.

ROK 1960:

Spółdzielnia szuka nowych możliwości zbytu i nowej produkcji. Bawełnę zastępuje wełna i zaczyna się okres „wychodzenia z dołka".

ROK 1961:

Załoga zwiększa się do 127 osób. Równocześnie Spółdzielnia przejmuje produkcję zakładu firankarskiego.

ROK 1962:

Kwiecień — Spółdzielnia przejmuje zakład szczotkarski działający dotychczas w ramach Spółdzielni Inwalidów im. 22-go Lipca. Załoga zwiększa się o 110 osób, w większości niewidomych z 1 i 2 grupą inwalidztwa.

ROK 1963:

Rozpoczyna się okres przygotowywania inwestycji. Po trzech latach budowy, 18 kwietnia 1967 roku, załoga kędzierzyńskiej Spółdzielni otrzymuje trzykondygnacyjny obiekt na ul. Pułaskiego, gdzie przenosi się zakład dziewiarski, internat i administracja.

ROK 1966:

W ramach deglomeracji Spółdzielnia przejmuje konfekcjonowanie żyłki wędkarskiej.

PIERWSZA POŁOWA LAT SIEDEMDZIESIĄTYCH:

Spółdzielnia zaczyna się rozbudowywać.

ROK 1977:

Lipiec — Do eksploatacji zostaje przekazany magazyn wybudowany kosztem 4. 113 tys. złotych.

Grudzień — Gotowe są już także obiekty zaplecza technicznego — warsztatu, garaży, na które wydano 3. 519 tys. zł.

ROK 19133:

Grudzień — Nu ulicy Pułaskiego pojawia się nowa wiata magazynowo-transportowa i kiosk zakładowy.

ROK 1984:

Maj — Po wielu latach usilnych starań rozpoczęto budowę zakładu szczotkarskiego.

W roku 25-lecia Spółdzielnia zatrudniała 579 osób, w tym 237 niewidomych z 1 i 2 grupą. Obecnie stan zatrudnienia ogółem zwiększył się zaledwie o kilka osób, ale o kolejne dwa punkty, do 44, 1% wzrósł w nim udział pracowników niewidomych. Te ciągle nie najlepsze proporcje są prostą konsekwencją faktu, iż Spółdzielnia im. L. Braille'u dzieciństwem „stoi", zaś w branży szczotkarskiej produkuje znacznie więcej pędzli niż szczotek. Jedna i druga dziedzina produkcji wymaga zaocznego współdziałania osób widzących — takie są po prostu prawa technologii.

Moją przewodniczką podczas zwiedzania obiektów na ulicy Pułaskiego i — niestety zagrożonej nakazem zaniknięcia — szczotkami na sąsiedniej ulicy Dworcowej jest p. Mirosława Jankowska, główny technolog Spółdzielni, której kobiece oko i zawód włókiennika znakomicie służą jakości, atrakcyjności a nawet chyba cenom produkowanych tu wyrobów. Kędzierzyńska dziewiarnia wyposażona w polskie i NRD-owskie (cóż — gorsze od naszych... ) szydełkarki płaskie i okrągłe, posiada także dobrze wyposażoną wzorcownią, dział przygotowania produkcji wraz z laboratorium badania przędzy, przewijalnię — jednym słowem to wszystko, co można spotkać w każdej szanującej się fabryce dziewiarskiej. Stąd na pewno brak jakichkolwiek kłopotów ze zbytem tych już ponad 530 tysięcy sztuk męskich i damskich pulowerów, bluzek, garsonek, sportowych getrów. Nawet kolorystyka produkowanych tu ubiorów odbiega nieco od chabrowo-czerwonego „standardu", choć oczywiście zależy ona tylko i wyłącznie od dobrej woli dostawców przędzy. Wyroby z Kędzierzyna sprawiają wrażenie lekkich, puszystych, a ich niezaprzeczalnym walorem są także względnie niskie ceny. Być może uznano tu, że nie to dobre, co ciężkie i „ukute", a to co dobrze wygląda i nie pochłania zbyt wiele surowca. Jedynym co może i powinno budzić poważniejsze zastrzeżenia jest ciasnota w halach...

Ten problem dobrze jest jednak znany zarządowi Spółdzielni. Dlatego m. in. wymyślono poszerzenie budynku produkcyjnego z wykorzystaniem do maksimum posiadanego terenu. Właśnie trwa ta nietypowa, prowadzona bez zatrzymywania produkcji, rozbudowa tak jak i trwa rozbudowa centralnych magazynów. Oba zadania realizowane są sprawnie i szybko za co niech będzie chwała Budowlanej Spółdzielni Pracy w Kędzierzynie Koźlu. Niestety nic dobrego nie można było jak na razie mówić o postępie prac przy budowie nowej szczotkarni usytuowanej na zapleczu dzieciarni. Pierwsze trzy lata dzielące Spółdzielnię od rozpoczęcia inwestycji wypada uznać za zmarnowane. Rok 1987 — podobnie. Niezależnie od wszelkich grzechów przedsiębiorstw, które przymierzały się do tego zadania, zawinił sam teren, który w całości trzeba było umocnić ogromną masą betonu. Wykonano to wreszcie na początku roku bieżącego i prezes Leon Sputo, który w roku 1975 objął schedę po prezesie Horaczuku, może powiedzieć dziś z lekką ironią — zaawansowanie mamy znaczne, 50 milionów złotych już „siedzi" w ziemi...

Mimo wszystko cieszy ich ten zabetonowany plac kryjący fundamenty hali, ponieważ stara szczekania pracuje jeszcze tylko dlatego, Ce... musi. Doraźne wzmacnianie stropów, wygospodarowywanie sal śniadaniowych i zaplecza socjalnego — te i podobne działania nie satysfakcjonują inspekcji pracy ani też zatrudnionych w szczotkami ludzi. Zwłaszcza, że tak w ogóle kędzierzyńska spółdzielnia może nie „rozpuszcza" swoich pracowników, ale na pewno o nich dba. Prezesi Leon Spusto i zajmujący się rehabilitacją Józef Chałubiński mają na poparcie tej tezy mnóstwo dowodów. Poczynając od pokaźnej ilości załatwianych mieszkań, telefonów, pralek, lodówek itp., a kończąc na sukcesach zespołu muzycznego, klubu szachowego, zespołu piłki toczonej.

W roku 1989, gdy znów zgromadzą się wszyscy w odświętnie udekorowanej sali, by podsumować trzydziestoletnią już drogę do pozycji liczącego się producenta, spółdzielcze kalendarium powinno wzbogacić się o taki oto zapis:

ROK 1988:

Wartość produkcji znacznie przekroczyła kwotę miliarda złotych. Wyprodukowano w jej ramach prawie 350 tysięcy sztuk szczotek, ponad 550 tysięcy sztuk pędzli, przewinięto 184 min mb żyłki wędkarskiej, dostarczono na rynek ponad 530 tysięcy sztuk wyrobów dziewiarskich. 100 milionów złotych wydano na trwającą budowę nowej szczotkami, poszerzono dziewiarnię, rozbudowano magazyn, kupiono kilkanaście nowych maszyn...

Ciekawe, czy spełnią się te przewidywania.

(lato 1988)

 Nie, tak blisko Bytom od Chorzowa

Jak tu przedstawić historię Spółdzielni Niewidomych „Bytomianka", jeśli ma ona dwa życiorysy. Pierwszy jest ściśle związany z kolejami losu chorzowskiej "Pracy Niewidomych". Tak jak i kilkadziesiąt lat temu jednym tchem wymieniało się warsztaty szczotkarskie działające w Chorzowie i Bytomiu, tak i w roku 1950 powstała z tych warsztatów wspólna spółdzielnia. Nic więc dziwnego, że gdy w Bytomiu wymieniają mi nazwiska zasłużonych dla spółdzielni pracowników i emerytów — Brunona Janickiego, Rudolfa i Marianny Wysockich, Mariana Pudłowskiego, Wiktorii i Alfreda Iwków, Teodora docieka, Haliny Bander, Franciszka Macury, Pawia kurnika, Władysława i Zygmunta Sroków, Franciszka Wróbla, Franciszka Stokłosy, Gertrudy i Bronisława Szopińskich, Heleny i Adama Albinów, Joanny Respoindek, Krystyny Kurskiej, Edyty Kolany, Jerzego i Emila Barzusków — to większość z nich jest mi już doskonale znana. Zdążyłam się o nich nasłuchać w Chorzowie, ba — ze zwycięzcą konkursu na nazwę nowej spółdzielni, autorem „Bytomianki" czyli p. Albinem przegadałam chyba z pół dnia.

Jest i życiorys drugi, ten współczesny. Z punktu widzenia tych, którzy dziś dopiero poznają spółdzielnię w Bytomiu - Karbiu — właściwy.

Dyskusje o usamodzielnieniu się zakładu bytomskiego rozpoczęły się podczas zebrania przedstawicieli członków spółdzielni w Chorzowie - Batorym w roku 1980. Podjęło wtedy nawet stosowną uchwalę i czekano na, jak można przypuszczać, bardziej sprzyjające podziałowi warunki. Dostrzeżono je w roku 1982. Odbyło się założycielskie Walne Zgromadzenie i „Bytomianka" zaistniała jako podmiot gospodarczy z dniem 1 stycznia 1983 roku. W chwili odłączenia zatrudniała 260 pracowników w tym 146 niewidomych, a 78 chałupników. Produkowała, zgodnie z nadanym jej jeszcze w latach 70-tych profilem, szczotki o ręcznym naciągu, stalowe szczotki techniczne do rdzy, pędzle pierścieniowe oraz ławkowce. Warunki lokalowe miała nie najgorsze. Niemniej już w maju 1983 roku przystąpiono do rozbudowy zaplecza rehabilitacyjno-socjalnego. Po roku i trzech miesiącach do usytuowanych w nowym obiekcie gabinetów lekarskich weszli pierwsi pacjenci.

Na przestrzeni lat 1983—85 zatrudnienie wzrosło o ponad 100 osób, a w roku 1987 Spółdzielnia powinna mieć już załogę 400-osobową, z nieco ponad 50-procentowym udziałem w niej osób niewidomych. Mogli się rozwijać, ponieważ przesłali produkować wyłącznie szczotki. Z myślą właśnie o niewidomych uruchomiono montaż meblowych zamków magnetycznych, drobnych elementów elektronicznych do zespołów komputerowych, drobnego sprzętu gospodarstwa domowego. Kupili wtryskarki, które obsługują również niewidomi, kupili w Zabrzu - Helence nowy obiekt, w którym rozpoczęli produkcję siatki ogrodzeniowej, maszynowych szczotek skręcanych, pędzli płaskich.

Już z tego suchego sprawozdania można wywnioskować, że podjęta w 1980, a sfinalizowana w roku 1983 decyzja jest słuszna. A jak to widzi prezes Aleksander Bogus, było nie było z chorzowską spółdzielnią związany podwójnie? Tam pełnił ostatnio funkcję prezesa d/s rehabilitacji, a ponadto rozprawa pisana o "Pracy Niewidomych" przyniosła mu tytuł magistra w Instytucie Pedagogiki Specjalnej. Czyżby na „Bytomiance" pragnął się doktoryzować?

Prawie. Atmosfera w tym oddziale nie była najlepsza. Dyrekcja daleko, produkcja niemodna — wiadomo szczotki. Place jedne z najniższych. Wielu odradzało mu to przejście, strasząc, że nie „utrzyma" załogi. Dlatego od pierwszego momentu postawił na działania, które powinny ludziom dać odczuć, że mają już tu na miejscu zarząd, pracowników administracji. Przedłużenie o 15 metrów budynku i stworzenie zaplecza rehabilitacyjno-socjalnego było rzeczywiście takim pierwszym uderzeniem „na pokaz". Dalej trzeba było przełamać monopol szczotek. Zaczęli od zamków magnetycznych, ale na tym nie koniec. "Kupują" każdy dobry pomysł. I tak na przykład wymyślili składne, chyba udane (rzeczywiście! ) wieszaki turystyczne, ręczne aparaciki do masażu stóp i ciała. Wzór czegoś takiego przywieziono swego czasu w prezencie z Paryża pani prezes Gajo. Obejrzeli, obmacali i uznali, że mają wtryskarki, tokarki, drewno, plastik — mogą spróbować.

Dobrze by było, gdyby te ich pomysły z równym zapałem kupował handel. Niestety. Nie oglądają się więc na targi krajowe, u siebie organizują giełdy, zapraszają, dają ogłoszenia w prasie. W lutym 1987 roku przyjechało zaledwie 11 przedstawicieli sieci handlowej. Ale zabiegi wokół ich ściągnięcia chyba się opłaciły -podpisano wtedy umowy na dodatkowe dostawy wartości 40 mln złotych. To oznacza dwa miesiące pracy dla niewidomych. Nie wykluczone, że sytuacja zmieni się diametralnie i to handlowcy zaczną szukać ich produkcji, a nie oni miejsca na pólkach sklepowych. Postanowili bowiem otworzyć własny sklep — firmowy. Po co zasilać WSS 14-procentową marżą, jeśli można te pieniądze przeznaczyć na własną działalność.

— Mimo wszystko — podsumowuje ten wątek prezes Bogus — najlepiej byłoby znaleźć ciekawe układy kooperacyjne. Próbowaliśmy współpracować z „Merą" w Zabrzu. Zapowiedziała nam jednak, że chyba zacznie we własnym zakresie montować wszystkie, nawet te „najgłupsze" elementy do swoich komputerów. Trzeba się będzie rozglądać dalej. Zorganizować kolejną zakładową giełdę propozycji. A nuż wpadniemy na jakiś trop. Ostatecznie zakłady w Chełmie też zapowiedziały, że monopolizują całą produkcję zamków magnetycznych. Obniżyliśmy cenę i przebiliśmy się.

Obniżenie ceny może przynieść sukcesy na rynku, ale na pewno nie zadawala załogi, która boi się obniżki plac, ani też księgowego spółdzielni, który martwi się o rentowność produkcji. Pozostaje szukanie złotego środka: wspomaganie stawek premiami, zmiany organizacyjne, wydłużanie serii. Ot, taka ekonomiczna codzienność. Zwłaszcza tu, gdzie sprzątaczka w hucie lub kopalni zarabia więcej niż oni mogliby zaproponować wysokiej klasy fachowcowi. To nie żarty ani zazdrość. Po prostu fakty. Udało im się średnie płace podnieść parę miejsc w górę, ale narzędziowiec w Spółdzielni w dalszym ciągu zarabia 27 tysięcy złotych, co przy zarobkach początkującego prywatnego mechaniku samochodowego jest niczym.

Czym więc przyciągacie ludzi — pytam panią prezes d/s rehabilitacji — inż. Genowefę Gajo.

— Tym wszystkim — odpowiada, zataczając szeroki łuk ręką.

Wejściowy hol lśni czystością. Zielone boazerie, malarskie "paneau" na jednej ze ścian. To dzieło młodej, przyjętej do spółdzielni plastyczki. Ciemna zieleń drewna na klatce schodowej, podobny wystrój wnętrz. — Ciekawe, ile kosztowała adaptacja lej administracyjnej części? — myślę z odrobiną złośliwości, (de już za chwilę przestaje to być ważne. Oglądam bowiem równie troskliwie i estetycznie urządzone gabinety lekarskie — internistyczny, okulistyczny, stomatologiczny. Nowoczesna aparatura, dziesiątki przyrządów w sali usprawnień łącznie ze stanowiskiem masażysty. Za chwilę trafimy do królestwa pani Marianny Wysockiej, przewodniczącej Krajowej Rady Kobiet przy CZSN, tu zaś w Bytomiu prowadzącej bibliotekę posiadającą 1 500 tytułów nagranych na kasetach książek i przynajmniej 120 stałych czytelników.

— Jest ich więcej — zapewnia mnie p. Marianna, mam bowiem takich obrotnych pomocników jak np. p. Stokłosa, który wypożyczywszy całą torbę kaset, obraca potem nimi w kręgu swoich sąsiadów chałupników. Naciąganie szczotek idzie mu już podobno kiepsko, ale organizatorem i społecznikiem pozostał wspaniałym.

Prezes Gajo być może wyczula moją rezerwę wobec wspaniałości części administracyjnej. Bez słowa komentarza przechodzimy więc do części produkcyjnej. Sama mam ocenić jej walory, bądź mankamenty. Oceniam i doceniam. Sala ręcznego naciągu nie przypomina tu manufaktury z XIX wieku. Tak, to te dobrze zaprojektowane stoły szczotkarskie, dużo przestrzeni i rzadko spotykany widok — pracownicy ze słuchawkami radiowymi na uszach. Prezes musi tu być częstym gościem, jeśli wszyscy poznają go po krokach. Zatrzymuje się przy jednym ze stanowisk — „panie Janku, dlaczego pan je tutaj śniadanie, przecież za drzwiami ma pan stołówkę". Nieco speszony coś tam bąka, by na pożegnanie radośnie oznajmić

— a te klucze do mieszkania to właśnie dzisiaj odbieram... Godzinę później dowiem się, że ze swojego raptem czterdziestoparoletniego życia — 23 lata spędził, w więzieniach. Nie miał szans i czasu na zadomowienie się gdziekolwiek. Rodzina, jeśli nawet jest, nie ma ochoty zajmować się „wyrzutkiem". A oni, czyli spółdzielnia dowiedziawszy się o jego przypadku, sprawdziwszy, że więcej w nim z pechowca niż z przestępcy, poręczyli, doprowadzili do skrócenia ostatniego wyroku, zatrudnili, umieścili w internacie a teraz postarali się o mieszkanie. Czy uda się reedukacja, któż to wie, ale niewidomy w więzieniu to już nie kara, lecz zbrodnia, a wypuszczony z więzienia niewidomy bez pracy i własnego kąta to potencjalny skazany. Ktoś musiał przerwać to błędne kolo.

Bytomska spółdzielnia jeszcze nie słynie w kraju, a powinna, z działalności sportowo-turystycznej. W ramach popołudniowych zajęć usprawniających jej pracownicy grają w piłkę toczoną i bramkową (nic więc dziwnego, że mają na swoim koncie mistrzostwo Polski), pływają, uprawiają lekkoatletykę. W lalach 1984—85 zorganizowano im na Mazurach obozy rehabilitacyjne z nauką pływania i umiejętności posługiwania się sprzętem wodnym. Zimą 1986 roku 50 niewidomych z przewodnikami uczestniczyło w turnusie nauki jazdy na sankach i nartach. Te sportowe wyczyny potrafiły zadziwić nawet delegację z zaprzyjaźnionej i współpracującej z „Bytomianką" spółdzielni niewidomych z Karl-Marx-Stadt. I natychmiast narodził się pomysł zorganizowania w NRD wspólnego mityngu lekkoatletycznego.

Wspólnych przedsięwzięć mogłoby być więcej. Także w dziedzinie produkcji. Niemcom na przykład bardzo się podobały produkowane na wtryskarkach plastikowe oprawy do szczotek. Sami trwają przy tradycyjnych — drewnianych. Gdyby procesy reformy gospodarczej przebiegały w obu krajach podobnie, można by pomyśleć o bezpośredniej wymianie — oprawka za oprawką. W cenie wszystko się zgadza, tylko w przepisach jeszcze nie. Póki co, spółdzielnia bytomska współpracuje z Czechosłowacją, wytwarzając na wtryskarkach, według nadsyłanych form, elementy pompy pralki automatycznej produkowanej w CSRS na licencji włoskiej. Jednocześnie sprzedaje Czechosłowacji pewną ilość szczotek fryzjerskich. Drugim odbiorcą szczotek jest Finlandia.

Wszystkiego tego jeszcze mało ambitnym bytomianom. Mimo, że w Zabrzu rozwija się produkcja siatki ogrodzeniowej i rozpoczęto konfekcjonowanie wierteł. W ubiegłym roku dostarczyli milion kompletów, w bieżącym czyli 1987 — mają dostarczyć 5 milionów. Mimo, że wtryskarki pracują właściwie na pełnych obrotach, a od łudzi przy ręcznym naciągu szczotek niczego więcej już wymagać nie sposób. Spółdzielnia mierzy jednak wyżej. Dlatego m. in. w roku 1985 przystąpiła do budowy systemem gospodarczym nowej, prawie 1 000-metrowej hali produkcyjnej. Ulokuje się w niej nowe stanowiska montażowe, nowe wtryskarki a przede wszystkim zaplecze narzędziowni.

— Nie boicie się konkurencji — pytam na pożegnanie. Tuż obok Sosnowiec, Chorzów ich spółdzielnie też mają swoje plany rozwoju.

— Nie tak znów blisko Bytom od Chorzowa. Boimy się tylko i wyłącznie szkód górniczych. Spółdzielnię sytuowano na podobno bezpiecznym terenie, a teraz zarys budynku i zaczyna nam się podejrzanie krzywić... — słyszę w odpowiedzi.

(wiosna 1987)

 Kuźnia kadr

a początku lat osiemdziesiątych chorzowianie, gdzie by nie popatrzyli, tam widzieli „swoich" ludzi. W sosnowieckim „Promecie" a następnie CZSN — Tadeusza Madzię, w szczecińskiej spółdzielni niewidomych — Jerzego Brabańskiego, w „Bielsinie" — Henryka Skrabela, w olkuskiej spółdzielni — Kazimierza Bajura, w bytomskiej — Aleksandra Bogusa. Samodzielne prezesowanie lak wielu niegdysiejszych członków chorzowskiej „Pracy Niewidomych" nie było dziełem przypadku ani też tylko skutkiem bliskości terytorialnej większości tych placówek. Ośrodek chorzowski miał wszelkie dane ku temu, by spełniać rolę kuźni kadr, choć sama spółdzielnia pod względem posiadanego majątku i osiągniętego poziomu technicznego, do najbogatszych i najnowocześniejszych w skali CZSN nie należy. Dysponuje jednak nie mniej cennym kapitałem — doświadczenia i tradycji.

Początki najlepiej pamięta Piotr Gawenda, wieloletni przewodniczący Rady Spółdzielni, kierownik zakładu szczotkarskiego, obecnie rencista zatrudniony w systemie nakładczym. On jest stąd i jeszcze przed wojną chcieli go wysłać do Wrocławia do zakładu dla niewidomych, ale się wybronił — „do Niemców nie pójdę". W Chorzowie już od 1923 roku były warsztaty szczotkarsko-koszykarskie, działał związek, pomagały im trochę Laski. Tuż po wyzwoleniu, ujęli — jak to mówi Gawenda — rzecz w swoje ręce, Paweł Niedurny, ślązak, syn powstańcu z opolskiego, Feliks Woźniak i on jako trzeci. Uruchomili warsztaty, zaczęli szukać ludzi. W 1946 roku był już. pierwszy Zarząd Stowarzyszenia Niewidomych Województwa Śląsko-Dąbrowskiego. Pracowali tu i w Bytomiu pod skrzydłami stowarzyszenia do 1949 roku. W grudniu tegoż roku 50 członków założycieli spośród 148 pracujących w warsztatach, zawiązało spółdzielnie, oddając jej prezesurę w ręce Pawła Niedurnego. Funkcję tę sprawował do śmierci, do 1965 roku i choć nawet krążyły po spółdzielni żartobliwe przyśpiewki,, o wiecznym prezesie", to dziś nikogo nie dziwi, że w Bytomiu i Chorzowie są ulice jego imienia.

Spółdzielnia wystartowała 1-go, a chyba raczej 2 stycznia 1950 roku dając zatrudnienie 186 osobom. Produkowała szczotki i pędzle. We wrześniu dotarła do Chorzowa spora grupa absolwentów szkoły w Laskach. A razem z nimi Adam Albin. Do pracy przyjmował go Gawenda, ale i prezes Niedurny znalazł chwilę czasu by porozmawiać z przywiezionym przez ojca chłopakiem. Rozmowa była krótka — "synek, będziesz ty pieronie dobrze robił? ". Albin mieszkał, jak większość młodych w internacie. Drewniane łóżka, sienniki, emaliowane miski. Niektórzy nie chcieli w nich jeść, więc spółdzielnia szarpnęła się i kupiła talerze. Wtedy się okazało, że sporo chłopaków wolało jednak miski — bo większe. Gawenda, który także mieszkał w internacie, mówi, że trafili tam i tacy, którzy łyżki nawet nie umieli dobrze w ręce trzymać. Ale było wesoło i tak jakoś raźniej.

— Wesoło było nawet w pracy — dorzuca p. Albin. Jak była wyplata czystej nadwyżki, to sadzaliśmy majstra Gawendę na szafie, zakładaliśmy mu wieniec na szyję, a on na trąbce odgrywał „capstrzyk". Grywało się wtedy zresztą często. Przychodziliśmy na warsztat z instrumentami i po pracy można było od razu zabawę zaczynać.

To są te bardziej beztroskie wspomnienia. Życie spółdzielni nie polegało jednak na ciągłym muzykowaniu. W latach 50-tych rozwijała się jeszcze tak "na pół gwizdka". W Zabrzu powstał nowy zakład produkcji mat i powrozów, przy zakładzie w Bytomiu — zaczątki produkcji galanterii metalowej. U progu lat 60-tych zatrudnienie wzrosło do 282 osób, a równocześnie w Chorzowie budował się nowy zakład. Przeprowadzili się do niego na ulicę Racławicką, tu gdzie pracują do dziś, wiosną 1962 roku. Wydawało się wtedy, że naprawdę wypłynęli na szerokie wody. W spółdzielni pojawiają się pierwsze maszyny: główną specjalnością „Pracy Niewidomych" w dalszym ciągu jest ręczny naciąg szczotek, ale spółdzielcy coraz bardziej rozglądają się w poszukiwaniu nowych, możliwych do produkowaniu w tych warunkach, wyrobów branży metalowej. Różnie z tym bywało. Cięli na przykład drut na „śrut" do betonu — hałas niósł się na całe osiedle. Zdobyli dobre zamówienie na 0, 5 mln szczotek do odkurzaczy dla Rzeszowa — okazało się, że w nowym zakładzie trzeba przerabiać wentylację, robić wyciągi, obudowy nad stanowiskami cynowania. Zrobili. I to sami.

— Na początku lat 60-tych — przypomina sobie Piotr Gawenda — mieliśmy magazyn tak zapchany szczotkami, że bank powiedział — no to będziecie mieli wypłatę „w naturze". Brało się wtedy kogoś z Rady i jeździło od „Argedu" do „Argedu", próbując wetknąć te szczotki. Nic więc dziwnego, że z Rady zaczęli ludzie uciekać — nie każdy miał nerwy do takich pielgrzymek. A on jak na złość był właśnie przewodniczącym. Po 1965 roku, już przy prezesie Wudeckim, nastąpił dynamiczny wzrost produkcji branży metalowej. Wytwarzali kapsle, żabki do firan, podkładki pod gwoździe, plomby, skuwki, łańcuszki samochodowe i sanitarne. Kupiono także dwa automaty szczotkarskie, poprawiono jakość i wzornictwo produkowanych szczotek. Przedsięwzięcia te zaowocowały m. in. znacznym wzrostem zatrudnienia — po prostu było znacznie więcej pracy dla chałupników. Stąd w roku 1970 spółdzielnia skupiała już 615 osób.

Kolejny krok naprzód związany był z oddaniem do użytku w listopadzie 1974 roku nowego obiektu dla zakładu w Bytomiu - Karbiu. Tam zostaje przeniesiona cała produkcja szczotkarska i pędzlarska, a w Chorzowie w miejsce kapsli „odebranych" niewidomym spółdzielcom przez automaty zainstalowane w przemyśle metalowym, uruchomiono produkcję karniszy do Uran. Po usamodzielnieniu się w roku 1983 zakładu bytomskiego, stały się one główną pozycją asortymentową chorzowskiej spółdzielni. I choć może się to wydawać trochę dziwne — od kilkunastu już lat zaplecze techniczne spółdzielni pochłonięte jeszcze pracami nad ich unowocześnieniem, uatrakcyjnieniem. Zwłaszcza obecnie, gdy są kłopoty z dostawami aluminium, trzeba się nieźle nagimnastykować, by zaproponować handlowi nie gorsze jakościowo a przy tym estetyczne karnisze plastikowe z różnego rodzaju osłonami — drewnianymi bądź drewnopodobnymi.

Trzeba się było nieźle nagimnastykować, by praktycznie na tym samym od roku 1950 terenie zmieścić tę zupełnie nową, wymagającą przestrzeni produkcyjnej, spółdzielnię. Przybyło maszyn — wtryskarek, ciągarek do szyn i osłon (własnej konstrukcji i wykonania), powstała narzędziownia, trzeba było gdzieś stworzyć magazyny, zmieścić 19 samochodów rożnego typu — od Starów i Jelczy po sanitarkę. Zatrudnienie w roku 1986 nie przekraczało co prawda 700 osób, czyli znów nie tak bardzo zwiększyło się w porównaniu z rokiem 1970, a chałupnicy stanowią aż 60% załogi (spółdzielnia działa ponadto w oparciu o dwa oddziały — w Zabrzu i Rybniku) niemniej rzeczywiście dokonywano cudów, by dla wszystkich starczyło miejsca. Metodą łatania, dobudowywania, zaduszania wiat, wykorzystywania przejść i ciągów transportowych zdołano dotrwać do 1985 roku, kiedy to na poszerzonym wreszcie terenie przystąpiono do budowy nowego budynku administracyjno-socjalnego. Gdy zostanie ukończony, będzie można rozgęścić część produkcyjną i zarazem poprawić warunki socjalne, które w tej chwili zdaniem samego prezesa d/s rehabilitacji — Zbigniewa Macełko, są gorsze niż złe.

W Chorzowie można się jednak przekonać, jak dalece nie należy ufać stereotypom. Bo cóż prostszego niż stwierdzić, że jeśli spółdzielnia nie ma przyzwoitego zaplecza socjalnego, to trudno jej dbać  o ludzi, o ich potrzeby, a wymogi rehabilitacji muszą w takiej sytuacji przegrywać z ekonomią. Otóż jest wręcz przeciwnie. „Praca Niewidomych" pod wieloma względami może służyć innym spółdzielniom za wzór działalności rehabilitacyjnej. Jak wszędzie, załoga objęta jest opieką lekarską, niewidomi otrzymują dotacje na zakup niezbędnych sprzętów, stanowiska pracy są wyposażone w specjalne oprzyrządowanie, rozwijana jest działalność sportowa, kulturalna. Ale za tymi wymiernymi i typowymi przejawami troski o fizyczną i psychiczną kondycję niepełnosprawnych pracowników kryje się jeszcze zupełnie inna niż gdzie indziej filozofia działalności rehabilitacyjnej. Po pierwsze uznając, że sama praca jest rzeczywiście elementem rehabilitacyjnym, potraktowano jej ilość jako pewną wartość, którą trzeba sprawiedliwie wszystkich obdzielić. Zbadano warunki materialne chałupników, przyjęto, że w ich rodzinach powinno obowiązywać minimum socjalne - 10 tysięcy zł na osobę i dopiero w oparciu o te dane wprowadzono tzw. roczne przydziały pracy. Ci, którzy nie mają jeszcze rent, otrzymują miesięcznie 25 tysięcy żabek do firanek, tak aby mogli zarobić 25 tysięcy złotych. Ci z rentami mogą się zadowolić 15 tysiącami żabek. Czy wszystkim się ten pomysł podoba? Nie wszystkim, ale prezes Macełko nie ma zamiaru od niego odstąpić bo wie, że za bramą czeka jeszcze na pracę 50 niewidomych 1 i 2 grupy. A na razie jest tej pracy, ile jest i od samego załamywania rąk na pewno jej nie przybędzie. Prezes uważa, że główne problemy działalności rehabilitacyjnej wynikają z głębokiej niewiedzy zdrowego otoczenia, które zna tylko dwa sposoby traktowania niewidomych — albo ich odrzuca, ignoruje, albo się nad nimi roztkliwia.

On sam nigdy nie chciałby się spotkać ani z jednym ani z drugim. Kiedy pojechał zdawać egzamin wstępny na wydziale prawa w Warszawie, nikomu się nie przyznawał, że właściwie prawie nie widzi. Na szczęście odczytali tematy, dla niego niewidoczne na odległej tablicy. Zdał. Skończył studia. Odbył aplikację. Zdał egzamin konkursowy na studia doktoranckie. Zanim trałił do tej spółdzielni nauczył się i przeżył niemało. Dlatego może teraz ma takie różne pomysły, wprawiające nieraz w osłupienie jego współpracowników. Twierdzi na przykład, że na rehabilitacji powinien się znać nawet główny księgowy — ostatecznie to on trzyma pieniądze i to on powinien być przekonany o celowości wszystkich wydatków.

Wśród oczekujących na pracę niewidomych są ludzie z wyższym wykształceniem. Jak sprawić, by ich aspiracje zostały spełnione? Stanowisk prezesów nie jest znów tak dużo, a zresztą nie każdy przecież może i chce być od razu prezesem. Jeden dobrze czułby się w bibliotece, inny w radiowęźle, a jeszcze innemu odpowiada praca w organach samorządowych. Rzecz tylko w tym, by spółdzielnia mogła i chciała wyjść tym chęciom i potrzebom na przeciw. „Praca Niewidomych" próbuje inwestować właśnie w sferę rehabilitacji. Powstał tu np. tzw. Klub Książki Mówionej w ramach którego nawiązali współpracę — rzecz bez precedensu — z domem kultury huty "Batory". Bez precedensu, bo jakież inne wielkoprzemysłowe środowisko zdrowych pracowników potrafiło  znaleźć wspólny język ze środowiskiem niewidomych. A w Chorzowie podczas spotkań z interesującymi ludźmi — literatami, dziennikarzami, podróżnikami — obie społeczności doskonale się rozumieją. I co ciekawsze członkami Klubu ze strony Spółdzielni są przeważnie chałupnicy. Czyli przynajmniej jedno postanowienie prezesa Macełko — "trzeba zrobić wszystko, by ci ludzie nie tylko zmontowali te 15—25 tysięcy żabek, ale i leż coś wiedzieli" — spełniło się. Niezadługo spełni się chyba i następna. Spółdzielnia uruchomi radiowęzeł wyposażony w półprofesjonalny sprzęt. Ci, którzy mówili — „po co taki sprzęt, kiedyś był jeden mikrofon obsługiwany przez telefonistkę i było dobrze"

— pozostali w mniejszości. Nie wykluczone więc, że dojdzie także do założenia Klubu komputerowego, tak jak i doszło do pierwszych własnych turnusów rehabilitacyjnych, na których 50-letni niewidomi po raz pierwszy w życiu wchodzili do basenu pływackiego, a opuszczali obóz z kartami pływackimi w kieszeni. Jak się chce „chcieć", to naprawdę można zwojować dużo, mimo takich czy innych przeszkód. Gawenda, Albin, nieco od nich młodszy stażem i wiekiem, pracujący w zakładzie zwartym Władysław Dudala, także swego czasu przewodniczący Rady Spółdzielni, należą do lej samej co Prezes kategorii niespokojnych duchów i tylko za sprawą biegnących lal im przyszło dobijać się o wymianę w internacie drewnianych łóżek na wersalki, podczas, gdy prezes Macełko dobija się o powiększalnik telewizyjny. Z podobnej perspektywy należałoby patrzeć na całość dokonań chorzowskiej „Pracy Niewidomych". Kiedyś naprawdę sukcesem było nauczenie niewidomych montażu żabki do firan. Dziś za sukces uznają planowe uruchomienie produkcji lampy turystycznej, wentylatora gabinetowego, nowego mechanizmu „jazdy" karnisza. Oni, w przeciwieństwie do innych spółdzielni, nie postawili na elektronikę, choć w niewielkim zakresie prowadzą produkcję lej branży. Trzymają się metalu, a to wcale nie jest takie proste. Zwłaszcza, gdy sami już zdążyli się przyzwyczaić, że niespełna 700-osobowa załoga może dawać produkcję o wartości ponad 1.200 mln złotych. Oczywiście, karnisze mają swoją cenę, więc o takie wyniki nietrudno, ale niech no — odpukać — zmniejszy się popyt, zwiększy się konkurencja... Co wtedy? Jak utrzymać się na pozycji miliardera? Kółkami do mebli i inną taką „drobnicą" kokosów się nie dorobią. Toteż chociaż w tej chwili jest im całkiem dobrze — zarobki w akordzie wzrosły na przestrzeni 1986 roku o ponad 36% — zastanawiają się, czy uda im się długo okres prosperity utrzymać. Szanse są, tylko jeszcze wypadałoby zadbać, by pracownicy zaplecza technicznego i narzędziowni nie zarabiali średnio o 40% i mniej od robotników akordowych. Taka dyskryminacja nie przystoi zakładowi, który skądinąd uważa się za "kuźnię kadr”.

(wiosna 1987)

Na dorobku

Bielska Spółdzielnia Niewidomych „Bielsin" formalnie powstała 7 marca 1981 roku, na Walnym Zgromadzeniu Założycielskim, w którym brało udział 218 członków założycieli. Odłączyła się od sosnowieckiego „Prometu", chociażby dlatego, że w bardzo rozległym górskim terenie, na którym działa, ciągle jeszcze można znaleźć niewidomych golowych podjąć pracę, a możliwości takiej pozbawionych. Macierzysta spółdzielnia nie była w stanie rozszerzać w nieskończoność swojej sfery wpływów. Poza tym, co własne, to własne. Nie bez znaczenia były tu leż ambicje nowowojewódzkie. Bielsko-bialski okręg PZN zrzesza 2 tysiące członków, uważano więc, że konieczne jest mu samodzielne zaplecze gospodarcze, które i wesprzeć może od czasu do czasu i dodać znaczenia społecznym inicjatywom.

Początki działalności spółdzielczej w Bielsku Białej sięgają roku 1971. Zorganizowana wtedy filia SIN „Promet" zatrudniała 7 pracowników w zakładzie zwartym i 13 chałupników. Po dziesięciu latach, nowo tworzona BSN "Bielsin" zapewniała pracę 293 osobom — 114 pracownikom zakładów zwartych, 149 chałupnikom oraz 30 pracownikom umysłowym. Dysponowano trzema obiektami produkcyjnymi w Bielsku i jednym w Cieszynie. Powierzchnia produkcyjna, socjalna, magazynowa wynosiła łącznie 2.380 metrów kwadratowych, czyli ponad 20-krotnie więcej niż w roku 1971. Można więc powiedzieć, że „Promet" zupełnie przyzwoicie wywianował usamodzielniający się oddział, biorąc następnie na siebie większość obowiązków związanych z jego organizacją i przez pierwszy rok w dalszym ciągu patronując jego poczynaniom. Praktycznie bowiem absolutną samodzielność „Bielsinu" datuje się od 1 stycznia 1982 roku.

W pierwszym okresie istnienia również produkcja oparta była na asortymentach przejętych z „Prometu". Wytwarzano spinacze, zamykacze sprężynowe i klamerkowe, spawalnicze tarcze ręczne, tarcze odchylne, pinezki. W roku 1982 przystąpiono już jednak do radykalnej zmiany profilu. Dzięki nawiązaniu współpracy z Fabryką Samochodów Małolitrażowych opanowano antyimportową produkcję sworznia przegubu siedzenia przedniego dla Fiata 126-p. Wtedy też podjęto produkcję domofonów i (dziś zaniechaną) — prostowników do ładowania akumulatorów. Równocześnie zaczęło w „Bielsinie" wytwarzać kołki rozporowe, śrubowe zaciski odgałęźne, uchwyty pętlicowo-śrubowe, złączki płytkowe. W roku 1983 nawiązano współpracę z miejscowym "Polsportem" otrzymując od niego zlecenie na produkcję uchwytów do pompki „Zefir". W 1984 roku rozszerzono gamę produkowanych spinaczy, wprowadzając obok metalowych — tworzywowe. Zmiany te wymagały, a zarazem powodowały, wzmocnienia bazy produkcyjnej. Zakupiono dwie nowe wtryskarki, usprawniono transport wewnętrzny kupując wózki elektryczne, doposażono techniczne zaplecze w wiele uzupełniających maszyn i narzędzi.

W lutym 1982 roku powołano w spółdzielni zespół rehabilitacyjny, ujmując tym samym w bardziej zorganizowane ramy działalność pozaprodukcyjną. Już wcześniej przystąpiono do prac związanych z organizacją zakładowej przychodni lekarskiej, znajdując i adaptując stosowne dla niej pomieszczenia. W roku 1982 zatrudniono lekarza internistę — w pełnym wymiarze godzin oraz okulistę i laryngologa — na 1/2 etatu. Rok później w przychodni pracuje także pielęgniarka zabiegowa, aż wreszcie w roku 1984 placówka ta posiada „prawdziwe" gabinety lekarskie: internistyczny i okulistyczny z. ciemnią, zaś w ambulatorium wśród innych urządzeń — aparat EKG. Z zabiegów fizykoterapeutycznych pracownicy spółdzielni mogą korzystać, w myśl podpisanej umowy, w przychodni spółdzielni „Befaszczot".

Z zakładowego funduszu rehabilitacyjnego m. in. zakupiono ośrodki wczasowo-rehabilitacyjne w Łebie i Zarzeczu, z tej też puli dofinansowywane jest zakładowe koło sportowo-turystyczne. Choć wskaźnik zatrudnienia niewidomych systematycznie wzrasta (rok 1982 — 53%, rok 1985 — 54, 4%) co pociąga za sobą konieczność wydatkowania coraz to znaczniejszych kwot na dotacje, pożyczki, na dostosowanie stanowisk pracy, wyposażanie warsztatów chałupniczych, to mimo wszystko pozostaje jeszcze pewna rezerwa na koncie FRI, którą można przeznaczyć na dofinansowanie prowadzonej inwestycji, a także przekazać na zewnątrz — na rzecz okręgu PZN, zakładu dla niewidomych w Laskach, zakładu dla ociemniałych kobiet w tułowie.

Zarząd urzęduje już w stylowej kamieniczce, tzw. Dworku Thomky'ego przy ul. Dzierżyńskiego. Stylowe wnętrza, „prawdziwe" boazerie, stiuki, plafony — aranżacja i adaptacja tego obiektu pochłonęła 13 milionów złotych i... można się spierać czy rzeczywiście była to inwestycja najważniejsza. Prezes Władysław Gibiec tłumaczy jednak, że po pierwsze miejscowemu konserwatorowi spieszno było restaurować zabytkowy budynek, po drugie — część kosztów pokryto właśnie z funduszu konserwacji zabytków, a po trzecie — odkładanie tych działań i decyzji na potem w niczym by nie zmieniło sytuacji na głównym placu budowy „Bielsinu", przy ul. Sarni Stok, gdzie powstaje od podstaw zupełnie nowa spółdzielnia. Wiadomo, że będzie to inwestycja miliardowa, wiadomo, że są pewne kłopoty z sąsiadami co zmusiło do zmian planu realizacyjnego, wiadomo, że generalny wykonawca, — Bielskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego — kontynuował w roku 1986 roboty ziemne i fundamentowe, a zlecenie na wykonawstwo i montaż konstrukcji stalowych zostało przyjęte przez „Mostostal". Nie wiadomo jednak, czy są szanse na dotrzymanie planowanego terminu zakończenia budowy opiewającego na rok 1989. Było nie było, trzeba zabudować i zagospodarować prawie 3-hektarowy teren, na którym ma być zlokalizowana cała działalność gospodarcza zakładów zwartych służby rehabilitacyjno-socjalne i administracyjne. Ponadto w roku 1986 dbano nie tylko o interesy Zarządu. Równocześnie bowiem doprowadzono do zamknięcia stanu surowego ośrodka szkoleniowo-rehabilitacyjnego wraz z internatem w Wilkowicach i znacznie zaawansowano budowę bazy produkcyjno-magazynowej przy ul. Wczasowej. Prawda, że i tu są opóźnienia w realizacji zadań. Przy budowie wiaty magazynowej pojawiły się bowiem problemy z zagwarantowaniem wymogów ochrony środowiska, ale prezes ma nadzieję, że wszystko się jakoś szczęśliwie rozwikła i ułoży.

W roku 1986 próbowano także poprawić warunki pracy istniejących zakładów. Z tych bez wątpienia w najlepszej kondycji znajduje się zakład nr 4 w Wilkowicach. 24-osobowa (łącznie z portierem, kierownikiem i brygadzistą) załoga wprowadziła się tam dopiero na przełomie lat 1983/84. Budynek wyposażony jest w przyzwoite zaplecze socjalne, posiada centralne ogrzewanie, szatnie, natryski, pracownicy dowożeni są zakładowym autokarem. Nie mają co prawda stołówki ale otrzymują przynajmniej gorące napoje i mleko. Innymi słowy powodów do narzekań nie za dużo, choć zawsze się jakieś znajdą. Pozornie jest to placówka mało licząca się, bo liczebnie najmniejsza. Tu powstaje jednak 23% bielsinowskiej produkcji — tarcze spawalnicze, sznury przyłączeniowe, kable spawalnicze i nowo uruchamiany asortyment kloszy do lamp. Jak każda nowość, te właśnie dostarczają „na dziś" najwięcej tematów do burzliwych dyskusji. Gdy przekraczam próg zakładu natychmiast mogę się o tym przekonać. Niewidomy z 15-letnim stażem pracy twierdzi, że pion techniczny niezbyt się wysilił projektując oprzyrządowanie stanowisk, na których mają być produkowane klosze. Pracujący 12 rok

— od robotnika po dzisiejszego kierownika — p. Jerzy Załomski obiecuje rozognionym dyskutantom kolejną wspólną — pionu technicznego i pionu rehabilitacyjnego — wizję lokalną, która powinna przynieść dopracowanie kwestionowanych przyrządów. Oczywiście rozmawiamy także o zarobkach. W przeliczeniu na pełne etaty (w oddziale tym pracuje 15 niewidomych, a ci częściowo korzystają z niepełnego wymiaru czasu pracy) byłyby one na poziomie 27. 500 zł. Jak na rok 1986 — wcale nieźle. Ale właśnie zmniejsza się produkcja tarcz spawalniczych, trzeba szukać i uczyć się czegoś nowego. To zawsze w pierwszym okresie „bije po kieszeni". Toteż Jerzy Załomski, który trafił do spółdzielczości niewidomych dopiero po wypadku, a przedtem pracował w zupełnie innych układach i warunkach uważa, że tylko duże serie wyrobów, prawnie zagwarantowanych niewidomym wytwórcom, mogłyby ich uchronić od tego typu stresów finansowych.

Już nie tak komfortowo jest w zakładzie nr 1 na ul. Hibnera. Prawdą powiedziawszy jest zupełnie źle. Poddasze, na którym ulokowano produkcją domofonów przypomina co prawda salą produkcyjną, ale pozostaje poddaszem. Na ulicy Hibnera mieści się także wydział pras i wtryskarek oraz wydział remontowy. W ubiegłym roku podjęto kilkanaście istotnych przedsięwzięć poprawiających ich warunki, prowadzących do zmniejszenia hałasu, zapylenia, narażenia na wypadki. Zmodernizowano instalacją elektryczną, poprawiono oświetlenie i wentylację. Były to jednak tylko półśrodki. Toteż w planie na rok bieżący znajdują się takie oto zadania: „Przyśpieszyć realizacją zakupu płyt dźwiękochłonnych, na podstawie opracowanej dokumentacji przystąpić do instalowania urządzeń klimatyzacyjnych na wydziałach pras i wtryskarek, niezwłocznie rozpocząć montaż odciągu dygestoryjnego na stanowiskach pieców hartowniczych w warsztacie remontowym, definitywnie rozwiązać sprawę mechanicznego transportu i montaż ciężkich form na wydziale wtryskarek i ślusarni, w trybie pilnym przystąpić do montażu kabin natryskowych w zakładzie nr 1 oraz do doposażenia pokoju śniadań w urządzenia do podgrzewania posiłków oraz umywalnię".

W ramach działań doraźnych usiłowano także poprawić warunki pracy zakładu nr 2 przenosząc go do innych obiektów. Udało się znakomicie w odniesieniu do pracowników magazynu wyrobów golowych. Natomiast część produkcyjna tego zakładu w dalszym ciągu nie odpowiada podstawowym wymogom: "Skomasowanie wszystkich maszyn w jednym pomieszczeniu spowodowało nadmierne zagęszczenie stanowisk roboczych. Biorąc pod uwagę, że wszystkie maszyny i urządzenia charakteryzuje głośna praca, badania środowiskowe wykazały przekroczenia lub wyniki na pograniczu dopuszczalnych norm. Należałoby przemieścić część urządzeń do oddzielnego pomieszczenia, a gwinciarki wyizolować lak, aby pracownik obsługujący gwinciarką nie był narażony na hałas środowiska pracy" (ze sprawozdania na Walne Zgromadzenie w roku 1987).

Dodając, iż nie lepiej jest w cieszyńskim zakładzie „Bielsinu" dla którego zarząd od dłuższego czasu szuka lepszego pomieszczenia, można być pewnym, że kierowanie spółdzielnią zrzeszającą ok. 485 pracowników, w tym 273 niewidomych 1 i 2 grupy (jeśli nawet ok. 44% załogi stanowią nakładcy) nie należy do zajęć bezproblemowych. A tu w planie wzrost zatrudnienia do przynajmniej 500 osób i wykonanie ok. 1/3 wartości produkcji poprzez rozszerzenie gamy wyrobów nowych i zmodernizowanych. W roku 1086 podpisano bowiem dwie bardzo korzystne wieloletnie umowy z FSM na produkcję kolejnych akcesoriów do „Fiata" 126p. Pierwsza, dotycząca elementów spryskiwacza szyby tylnej, już jest realizowana, następna, mówiąca jeszcze dość enigmatycznie o „wdrożeniu innych elementów do „Fiata" 126p, ma się materializować w roku 1989. Ale wypadałoby już zacząć przygotowywać się technicznie i kadrowo do jej treści. Podpisano także umowę na produkcję elementów montażowych ociepleń elewacji budynków. W planach produkcyjnych znajdują się ponadto wzmacniacze telefoniczne, dysze rozpryskiwacza rolnego, latarki akumulatorowe, ograniczniki do drzwi, oprawy do kredy, nowe rodzaje kołków rozporowych, oprawy przenośne typu LHE — by wymienić tylko najważniejsze. Jest więc nad czym pracować, o czym dyskutować.

Nie uprzedzając taktów, a życząc by te wszystkie zamierzenia powiodły się, można jak na razie stwierdzić jedno — bielska spółdzielnia nie może być posądzona o brak inwencji podczas urządzania się,, na swoim". Potrafiła wykorzystać lokalne możliwości znalezienia pracy. Usiłuje przestrzegać zasady, by przynajmniej 2/3 pracochłonności przy nowych wyrobach mogło służyć zatrudnieniu niewidomych chałupników. Bo ciągle jeszcze, o czym była mowa na wstępie, nie dosłownie za bramą, ale za pierwszą czy drugą górką, czekają ludzie, którzy chcieliby pracować i zarobić.

(wiosna 1987)

Między szczotką a komputerem

Drzwi otwiera rezolutna blondyneczka. — Babcia i dziadek zaraz przyjdą, proszę poczekać. Pani Józefa pojawia się w drzwiach pokoju dosłownie za chwilę. Zdejmując fartuch, przeprasza za nieobecność męża — „siedzi całymi dniami w piwnicy przy swoim majsterkowaniu, ale już go zawołałam. Napije się pani kawy czy herbaty?

Przez chwilę zastanawiam się, czy zadzwoniłam do właściwych drzwi. Byłam umówiona z małżeństwem niewidomych Józefy i Zenona Łatyszkiewiczów, założycieli szczecińskiej Spółdzielni Niewidomych, a tu na wstępie słyszę o majsterkowaniu, parzeniu kawy („tu gdzieś w kredensie mam chyba tę lepszą"), oglądam wnętrze noszące wyraźne ślady domowego rzemieślnikowania. Tych pólek, stolika, wyścielanych taboretów na pewno nie kupiono w sklepie. Nie pomyliłam się. Zenon Łatyszkiewicz w młodości był stolarzem i do dziś trochę nim jest. Wzrok stracił dopiero w 1948 roku, rozpalając ogień w wojskowej kuchni po/owej, która stała na terenie niegdyś należącym do fabryki chemicznej. Jakieś świństwo musiało być jeszcze w ziemi, bo nagle strzeliło i koniec. Ciemność. Pani Józefa natomiast kończyła szkołę w Laskach, a stamtąd wychodzi się nie tylko z jakimś konkretnym fachem w ręku ale i z umiejętnością dawania sobie rady w codziennym życiu...

Poznali się w Owińskich koło Poznania, gdzie pan Zenon trafił po kuracji szpitalnej. Wtedy jeszcze wydawało mu się, że razem z tą piekielną kuchnią cały świat runął mu na głowę. Zasiedziali już kursanci szkoły w Owińskich dowiedziawszy się, że przyszedł nowy, zaprosili go do swojego pokoju i zapytali — widzisz coś, ho my nawet światła nie czujemy. Poczuł się raźniej — „jeśli oni tu biegają a nie chodzą, to może i ja będę umiał? ". Potem, przypomniawszy sobie o swojej stolarce, uwierzył, że będzie mógł na przykład kosze wyplatać. Jednej rzeczy do dziś się nie nauczył, co żona ma mu nawet za złe — pisma brajla. Ale w życiu nie zginął i to jest najważniejsze. Do Szczecina przyjechali, gdy w Owińskich spaliły się warsztaty i szkoła przestała istnieć. W szóstkę pociągnęło ich nad morze. Dotarli do władz wojewódzkich, które — trzeba przyznać — zachowały się bardzo przyzwoicie. Wyszukały jakieś mieszkanie, postarały się o pracę. Troje, w tym pani Józefa, trafiło do masarni, gdzie m. in. trzeba było czyścić puszki po konserwach. Pan Zenon z kolegą pracowali przy składaniu kartonów, a szósta osoba — przy zawijaniu cukierków. Nie było to złe zajęcie, ale gdy w kwietniu 1950 roku przyjechali jacyś wysłannicy z Warszawy z propozycją założenia spółdzielni niewidomych, przystali na nią bardzo chętnie. Mimo wszystko wśród widzących czuli się nieswojo. Był tylko jeden kłopot — aby założyć spółdzielnię potrzeba było przynajmniej 10 założycieli. Popytali, poszukali, wyciągając kogoś nawet z Domu Starców i 6 kwietnia w ich mieszkaniu na ulicy Jagiełły odbyło się zebranie organizacyjne. W wymaganej „dziesiątce" obok Łatyszkewiczów znaleźli się: Stanisław Jewiak, Stanisław Kononowicz, Mieczysław Stelańczyk, Agnieszka Swiątkówna, Genowefa Grabowska, Stanisław Jabłoński i Jan Szpakowski.

Kierownikiem spółdzielni wybrano Stanisława Konowicza, w skład pierwszego Zarządu weszli: Tadeusz Błaszczyk, Zenon Łatyszkiewicz, Genowefa Grabowska. Natomiast Radę Nadzorczą stanowili: Mieczysław Stefańczyk, Stanisław Jewiak, Agnieszka Światkówna i Józefa Łatyszkiewicz. Brakowało im tylko lokalu i majstra. Napisali więc do swojego mistrza z Owińsk, pana Władysława Łukaszewskiego, czy nie zechciałby im pomóc. Przyjechał natychmiast, przywożąc własne nożyce, druty, warsztat szczotkarski. Nie bez powodu do dziś mówi się w Szczecinie, że on i jego żona przyjmująca na siebie obowiązki gospodyni spółdzielczej gromadki, są rzeczywistymi założycielami spółdzielni. Każdy nowy pracownik słyszał potem na wstępie — idź do „Dziadka" on się tobą zajmie. Przyjęcia zaś u pana Władysława wyglądały prosto — pokaż no kochasiu ręce! No widzisz, w sam raz do szczotek. I choć twarda to była szkoła, tak jak i twarde same szczotki, przezwisko "Dziadek" zawdzięczał nie tylko wiekowi.

Lokal znalazł się w jednym dużym pokoju na ul. Słowackiego. Potem nastąpiły przenosiny na ulicę Barbary, aż wreszcie chyba już za prezesa Kosmowskiego wprowadzili się na ul. Armii Czerwonej, gdzie są do dziś, do budynku hotelu robotniczego. Czwarty prezes z kolei, Franciszek Krukowski zwany „Panie Dziejku" dokonał rzeczy prawie niemożliwej — zajął dla spółdzielni cały internat wyprowadzając pozostałych lokatorów. A w produkcji ciągle królowały szczotki. Dopiero w latach 60-tych, za rządów prezesa Krzesińskiego zaczęli robić miotełki ze słomy „sorgo" i dorobili się pierwszego automatu marki Schlesinger. W lalach 1966—68 wydawało się, że szczecińscy niewidomi zmienią specjalizację. Ówczesny prezes Edmund Sobczak, były kierownik Okręgu PZN, nawiązał kontakty z elektrotechniczną Spółdzielnią "Selka”, a ponadto wprowadził do produkcji kapsle i zamknięcia pałąkowe. Te ostatnie jednak wychodziły właśnie z „mody" i summa summarum spółdzielnia pozostała przy szczotkach i pędzlach.

Dziesięciu założycieli bardzo szybko wsparła 100, 150, a pod koniec lat 60-tych już 250-osobowa załoga. Spółdzielnia zorganizowała punkty pracy nakładczej w Stargardzie i Świnoujściu, uruchomiła drewienkarnię w Kąkolowicach. Równocześnie w Szczecinie tworzą się warunki do podjęcia działalności rehabilitacyjnej. Dopiero jednak w latach 70-tych jeden jedyny gabinet lekarski mógł być przekształcony w przychodnię z kilkoma gabinetami, salą usprawnień, i gabinetem fizykoterapii. Być może dlatego dziś rehabilitacja lecznicza jest prawdziwą pasją prezesa d/s rehabilitacji Jana Ziembli. Rzeczywiście teraz jest tu już czym się chwalić. 4 lekarzy, znakomite wyposażenie gabinetu okulistycznego (m. in.: w aparaturę do leczenia wzroku przy pomocy ultradźwięków), stałe kontakty z kliniką okulistyczną. Rehabilitacja „po szczecińsku" nie kojarzy się jednak tylko i wyłącznie z opieką zdrowotną, ani nawet z turnusami rehabilitacyjnymi bądź z nie tak znów powszechnym w wielu spółdzielniach rygorystycznym przestrzeganiem 7-godzinnego dnia pracy. Tutaj, jak gdyby odrabiając zaległości, sporo czasu i środków pochłania organizacja różnego rodzaju imprez — kulturalnych, sportowych, rekreacyjnych. O dziwo spółdzielcy szczecińscy jeszcze bawią się na wspólnych balach i wieczorkach, prowadzą audycje typu: mikrofon dla wszystkich, wspólnie z okręgiem PZN zapraszają od dwu lat na ogólnopolski festiwal piosenki i poezji esperanckiej. W kole sportowym działają z ogromnym powodzeniem sekcje: lekkoatletyczne, szachowa, wędkarska. 35 członków tej ostatniej ma do swojej dyspozycji własną, samodzielnie urządzoną przystań. Czołówkę spółdzielczych sportowców stanowią dziś: Henryk Lola — mistrz Polski w rzucie dyskiem w grupie niewidomych, Andrzej Sałuda — mistrz Polski w strzelaniu, v-ce mistrz Polski w brydżu sportowym, mistrz okręgu w strzelaniu w grupie osób zdrowych, Agnieszka Flejterska — zdobywczyni dwu srebrnych medali w biegach na 200 i 400 m, Henryk Czesnowski — wicemistrz Polski w pływaniu na 50 m, Janusz Polakowski — zdobywca brązowego medalu w pływaniu. Na tym nie koniec — krótkofalowcy z ich sekcji łączności zajęli ostatnio drugie miejsce w zawodach wojewódzkich, a informatycy... No właśnie — do tego wszystkiego spółdzielnia kupiła w celach rekreacyjno-oświatowych komputery.

Gdy patrzeć więc na dzień dzisiejszy spółdzielni szczecińskiej z perspektywy tego wszystkiego, co może ona zaoferować swojej załodze poza pracą, można spokojnie mówić o wzorcowych rozwiązaniach. Niestety nastrój się zmienia, gdy przychodzi rozmawiać

o pracy przy pracy. 323-osobowej załodze po prostu już znudziły się szczotki i tylko szczotki, a przynajmniej te ich najmniej wdzięczne rodzaje jak np. „smołowce” z włókna koksowego czy też inne, z nie mniej pylącego syntetycznego elastonu. Pracownicy pędzlami narzekają na brak wentylacji, nie najlepsze zarobki. Jest więc co w spółdzielni zmieniać i odmieniać.

Tego samego zdania jest obecny Zarząd z prezesem Tadeuszem Kułakowskim, na czele, który jednak obejmując to stanowisko w maju 1987 roku musiał w pierwszym rzędzie zająć się wyciągnięciem spółdzielni z finansowego i nie tylko „dołka", w jaki wpadła w roku 1980. W tej chwili jest już w miarę dobrze. Za rok 1987 mieli 92 mln zł zysku przy 382 mln zł wartości produkcji. Poprawiły się place, zmniejszyła fluktuacja, zwiększyła dyscyplina. Mimo wszystko daleko im jeszcze do trwałego powodzenia — większość sukcesów ubiegłorocznych zawdzięczają korzystnemu układowi cen, a te nie mogą przecież rosnąć w nieskończoność.

Program działania na lata następne musi więc uwzględniać zarówno realia całej gospodarki jak i ich własne ograniczenia. Wiadomo, że za wszelką cenę należy przemodelować profil produkcyjny. Inwestycja, o której mówi się już od 20 lat, jest jeszcze nawet nie „w polu". Mają przyznane dwu hektary terenu na ul. Kordeckiego, prawie w centrum miasta, ale nie mają środków na ich wykupienie. Minto wszystko opracowali założenia techniczno-ekonomiczne, przewidzieli dwuetapowy cykl realizacji i mają nadzieję, że wreszcie zaczną budować. W odległej perspektywie będą chcieli nastawiać się na branżę elektrotechniczną nie rezygnując rzecz jasna z produkcji szczotkarsko-pędzlarskiej, ale także poddanej procesowi odnowienia.

Z punktu widzenia potrzeb dnia dzisiejszego, ciekawsze są jednak zamierzenia dotyczące tzw. etapu przejściowego. Wiążą się one z ukończeniem adaptacji obiektów na ul. Legionów Dąbrowskiego, do których mają być przeniesione automaty szczotkarskie, magazyny i dział produkcji nakładczej. Teoretycznie już teraz w nowych halach produkuje się wtyczki i montuje sznury przyłączeniowe dla spółdzielni "Selka", ale praktycznie produkcji nie widać. Nowy zakład, gdyby został właściwie zaprojektowany, mógłby ruszyć pełną parą już rok temu. Niestety, dopiero teraz dobudowuje się w nim pomieszczenia socjalne, robi dojścia możliwe do pokonania przez niewidomych, nadaje ostatni „szlif". Przewidywana kooperacja ma jednak i swoje słabe strony. Wystarczy, że tak jak np. teraz zleceniodawca nie ma jakiegoś materiału — w tym przypadku mosiężnych prętów na bolce do wtyczek i spółdzielnia „stoi". Toteż mając ciągle na uwadze rozwój współpracy z firmami elektrotechnicznymi, nie stronią od wyszukiwania innych, drobniejszych zadań, możliwych do podjęcia także przez chałupników. Przymierzają się do uruchomienia produkcji klamerek do bielizny, drewnianych stołków składanych, temperówek, a nawet skoroszytów z tektury. Chcą także zmienić technologię produkcji pędzli — w myśl zasady wyznawanej przez prezesa Kułakowskiego: „przede wszystkim róbmy dobrze to, co możemy sprzedać już, bo tylko w len sposób wygospodarujemy środki na uruchomienie wszelkich nowości". A uruchomienia niestety trwają bardzo długo — brak form, oprzyrządowania, maszyn... Jak długo przyjdzie im jeszcze trwać w takim zawieszeniu — pomiędzy produkowanymi szczotkami i dostępnymi komputerami — trudno powiedzieć. Wszystko zależy od mobilności w okresie przejściowym. Gorzej, że wisi im nad głową kolejny kataklizm — stylowy budynek po byłym konsulacie, w którym poza Zarządem znalazły schronienie wszystkie kluby, sekcje, radiowęzeł, biblioteka itp. przechodzi na własność sąsiadów — szczecińskiego ośrodka telewizji. Oczywiście otrzymają jakieś zastępcze pomieszczenia, ale przecież nie będą ich urządzali z szykiem i pompą mając w perspektywie prawdziwe przenosiny do zupełnie nowych i własnych już obiektów. Szczęścia nie mają, fakt. Może jednak będą mieli nowy bodziec do batalii o przyśpieszenie inwestycji?

(wiosna I988)

Niecierpliwość „Dolsinu”

Józef Łachmańczuk przyszedł do "Dolsinu" — wtedy Spółdzielni Inwalidów Szczotkarsko-Koszykarskiej „Niewidomy"  jako 82 pracownik. Nie jest więc jej członkiem - założycielem, bo i w żaden sposób nie mógłby nim być. Kiedy rozpoczynał pracę w lipcu 1951 roku miał... całe piętnaście lat. Za sobą przerwaną naukę w szkole dla niewidomych, z której po prostu uciekł, przed sobą perspektywę codziennego samodzielnego pokonywania pieszo 4 kilometrów, dzielących rodzinny podwrocławski Mrozów od pierwszego przystanku PKS. Miał i ma do dziś dobrą orientację w terenie; może dlatego, że do 10 roku życia widział, a może już tak było mu sądzone. W internacie, owszem mieszkał, ale to już potem, a własnego mieszkania spółdzielczego dorobił się w 1963 roku. Wszystko co ma, wszystko co go cieszy i boli, związane jest z tą spółdzielnią. Tu poznał żonę, też niewidomą pracującą w „Dolsinie" od 26 lat, tu dorastał, tu wyrastał na szczotkarza. "Nie było na początku dozownic, twardą mokrą szczecinę trzeba było „na wyczucie" nawlekać z ręki. Albo te szczotki z piórek robione w 1953... ". Pamięta jak dziś, bo kurzu, smrodu i brudu było przy tym co nie miara. I co gorsza szczotki wychodziły byle jakie, więc „naciągali te cholerne pióra a potem pruli, by nie marnować drogich drewienek". Pierwsze lala, jak widzi to dziś, były z jednej strony wspaniale — mieli zespoły muzyczne; traktorami, furmankami jeździli po wsiach, występowali, sam prezes Wrzesiński — len trzeci z kolei, który w 1956 roku wyjechał do Łodzi — z nimi śpiewał, ale i kiepskie. Złota karta działalności kulturalnej, spółdzielczej, a szara — ekonomicznej, gospodarczej. I nie dlatego, że taki czy inny prezes był lepszy czy gorszy. Bo i Aleksander Król, który spółdzielnią zakładał miał swoje zasługi i jego następca — Leon Kudełko starał się jak mógł, tylko takie to były czasy. Produkcja ciężka, a pracownicy naprawdę niepełnosprawni.

Wrocławska spółdzielnia, przeprowadziwszy się w lutym 1950 roku (zebranie założycielskie odbyło się 14 września 1949 roku) z 48 metrów kw. powierzchni przy ul. Kiełbaśniczej na ul. Trzmielowicką nieco tylko poprawiła swoje warunki. Wspomnienia Józefa Łachmańczuka wiernie oddają realia pierwszych lat. Otrzymane od władz terenowych trzy obiekty we Wrocławiu - Leśnicy były zniszczone, a ponadto nie były pomieszczeniami produkcyjnymi. Lala pięćdziesiąte upływają więc sześćdziesięcio- a następnie stu i stupięćdziesięcioosobowej załodze na ciągłych remontach i adaptacjach kolejno zdobywanych, porozrzucanych na sąsiednich ulicach, budynków. Dopiero w latach 60-tych wybudowano w obrębie własnych włości pierwszą nową 600-metrową halę, w której zlokalizowano prelabrykację włosia. Równocześnie następuje przyłączenie do spółdzielni zakładu obróbki drewna w Krzaczynie i zakładu pracy dla niewidomych w Bierutowie. W roku 1965 dzisiejszy „Dolsin" zatrudnia już 453 osoby, a cztery lala później, w jubileuszowym roku dwudziestolecia — 900 osób. Metoda latania, dobudowywania, modernizowania przestaje się sprawdzać. Zwłaszcza, że na przełomie lat 60-tych i 70-tych spółdzielnia zmienia profil wzbogacając produkcję szczotkarską o nowe działy — produkcji elektrotechnicznej i metalowej wytwarzając, na początek, sznury przyłączeniowe i skrzynki bezpiecznikowe oraz zaciskowe. Toteż już w roku 1967 zostaje podjęta decyzja o wybudowaniu w Leśnicy obiektu produkcyjnego z prawdziwego zdarzenia, a w roku 1974 zamierzenie to dobiega końca.

Pan Czesław Jóźwik wpadł podczas mojej wizyty do prezesa Stanisława Sikory, aby go zaprosić na sobotnie zebranie kola PZN, a przy okazji podpytać, kiedy można odebrać te odsprzedane przez spółdzielnię cegły. 200 sztuk nie majątek, ale jak się dwoje niewidomych porwie za budowę domku jednorodzinnego, to każda, najdrobniejsza nawet pomoc liczy się na wagę złota. Usłyszawszy o czym rozmawiamy, porzuca interesy. Równie dobrze pamięta te pierwsze lata. Do Wrocławia przyjechał z Lasek w 1949 roku, ale najpierw pan Ruszczyc ulokował go w fabryce cukierków. Dał garnitur, płaszcz — bo skąd niby chłopak z podkieleckiej wsi, który w 1945 roku mając 18 lat, utracił wzrok, mógł mieć na takie luksusy i przypomniał jeszcze raz — „pamiętaj, już jesteś kimś i będziesz kimś". Bo Ruszczyc już taki był — uczył życia twardego, ale i optymizmu. Sprawdziło się. Czesław Jóźwik uważa, że osiągnął bardzo dużo. Nie o ten budowany domek chodzi, choć to też ważne. Ważniejsza jednak matura i studium pomaturalne, 36 lat pracy w spółdzielni do której trafił w 1951 roku, 17 lat kierowania działem pracy nakładczej, praca w Radzie Spółdzielni. Widzący może i wzruszy ramionami mówiąc — o, aktywista się znalazł. A niewidomy, gdy czuje, że może i potrafi być aktywny, to tak jakby cień od światła zaczął nagle odróżniać.

— Kto by dziś siadł do takich szczotek; zardzewiały drut, pióra — podsumowuje krótko tamten okres.

— A kto w ogóle chce dziś robić szczotki? — wtóruje mu prezes Sikora.

 — No właśnie panie prezesie — nie daje za wygraną Jóźwik -toteż mówimy: rozwijać produkcję elektroniczną, uruchomić wreszcie ten elektrozawór do pralki, posadzić przy pierścieniach Białeckiego starszych i słabszych. Bo to jest naprawdę produkcja na „pół etatu". W dwa tygodnie można ją wyrobić i zarobić, a przy szczotkach pół etatu przeciąga się do dwudziestu dni.

— Jak już tak — ożywia się Łachmańczuk — to jeszcze przypominam, że całkowicie niewidomi powinni pracować tylko na jedną zmianę, a Inspekcja Pracy zaleciła ostatnio, aby rozgęścić sale produkcyjne.

— Rozgęścimy, gdy zakończy się remont przekazanego nam budynku po internacie szkoły medycznej na ul. Średzkiej. Elektrozawór — sami przecież wiecie — zawiódł wykonawca oprzyrządowania i robimy je we własnym zakresie. I mnie się chyba bardziej śpieszy do tego uruchomienia niż wam, bo to może być prawie 1 miliard złotych wartości produkcji, czyli na dobrą sprawę drugie tyle co udało nam się wyprodukować w roku 1986. O pierścieniach porozmawiamy, gdy albo będziemy mieli wystarczającą ilość wykrojników z węglików spiekanych, z których „wychodzi" nawet i 50 tys. wykrojów, podczas gdy przy innym materiale 3—4 tysiące, albo Politechnika opracuje wreszcie jakąś nową technologię. Na razie robimy ile można, co też jest sukcesem, bo udało się komu trzeba wytłumaczyć, że więźniowie z Wołowa mają o wiele bogatsze możliwości podjęcia pracy niż niewidomi z Wrocławia i odebrać im tę produkcję. Pierwsza runda wygrana. Po wygraniu drugiej trzeba będzie szukać zdrowych pracowników, by uruchomić może i trzecią zmianę... — odpowiada "z marszu" prezes.

Nieznane mi bliżej pierścienie Białeckiego urastają w tej rozmowie do rangi dolsinowskiego „być albo nie być".

— No, nie aż lak — mityguje mnie prezes Sikora — choć rzeczywiście jest to polski, znany w technicznym świecie, opatentowany element wszelkiego rodzaju filtrów. Na pewno więc jego produkcja ma przyszłość i sens. O, proszę — i tu oglądam List Pochwalny wojewody wrocławskiego wystosowany do spółdzielni w styczniu 1987 roku z okazji zdobycia Nagrody trzeciego stopnia przyznanej przez Ministra Handlu Wewnętrznego za „przygotowanie technologii i wprowadzenie do produkcji wypełniacza kolumn pierścieni Białeckiego". Ale równie ważna — kontynuuje Prezes — jest dla nas produkcja skrzynek bezpiecznikowych, czy skrzynek zaciskowych pod liczniki i tych pozornie nie lubianych szczotek tudzież pędzli. Jak na razie dział szczotkarsko-pędzlarski podtrzymuje nasz eksport; m. in. specjalizujemy się w drucianych szczotkach do rdzy, on też daje główne zatrudnienie nakładcom. Z ponad 330 chałupników tylko 65 związanych jest z działem metalowym. Naszym „być albo nie być" jest park maszynowy. Wyeksploatowane wtryskarki i prasy hydrauliczne, brak specjalistycznych, wysokiej klasy obrabiarek. Praca się „rwie", a oprzyrządowania dla planowanych nowych uruchomień musimy zlecać „na zewnątrz". Czekamy, czekamy, czekamy — nic więc dziwnego, że ludzie się niecierpliwią.

Taka niecierpliwość miewa czasem swoje dobre strony. Oto poznaję Michała Kasyczyna, jednorękiego, słabo widzącego racjonalizatora, którego nie na darmo nazywają w spółdzielni „złota rączka". Jego pomysłów usprawnienia i ułatwienia pracy niewidomym nie zliczysz. A to jakieś grabki, a to licznik na pedał, a to tulejka, która powoduje, że śrubokręt automatycznie wpada w nacięcie. Kiedy  uruchomiono dział montażu, wydawało się w pierwszej chwili, że niepotrzebne i „na wyrost". Niewidomi (a o zatrudnienie dla nich właśnie chodziło) nie potrafili dać sobie rady z operowaniem śrubokrętem. Prezes Maślanko — ten którego na członka spółdzielni przyjmowano w roku 1950, prezesem wybrano w 1956 roku, a żegnano wraz z usamodzielniającym się „Biersinem" w 1984 roku — chciał nawet z tego montażu zrezygnować. A Kasyczyn mu na to — niech pan poczeka Prezesie, już ja coś wymyślę. No i wymyślił. Pewno, najlepsza „złota rączka" elektrodrążarki ani pełnej obsady narzędziowni nie zastąpi, ale mieć takiego nie zawadzi.

Podczas pobytu w Dolnośląskiej Spółdzielni Niewidomych „Dolsin" towarzyszy mi prawie nieustannie prezes d/s rehabilitacji Ireneusz Morawski, który po ukończeniu wydziału polonistyki pragnął zostać dziennikarzem. Nikt się jakoś nie kwapił, by opłacić niezbędnego niewidomemu żurnaliście lektora. Został więc spółdzielcą. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Popisać zawsze gdzieś trochę można, a osobiste doświadczenia sprzed lat przydadzą się, gdy trzeba decydować o gospodarowaniu funduszem rehabilitacji. Zwłaszcza, gdy tak jak np. w roku ubiegłym, ponad 57 procent kwot przeznaczonych na rehabilitację wydaje się na dofinansowanie inwestycji, zakup maszyn i środków transportu. Jest to zgodne z przepisami i... potrzebami. Zarówno prowadzona budowa zakładu obróbki drewna w Krzaczynie jak i wspomniana przebudowa budynku na ul. Średzkiej, a także własna stacja uzdatniania wody (tę ostatnią, właśnie skończoną, prezes Sikora pochwalił mi się przede wszystkim) w ostatecznym rozrachunku poprawią warunki pracy całej 1063-osobowej załogi i jej ponad 50-procentowej reprezentacji niewidomych. Nie jest jednak obojętne na co wydaje się pozostałe 43 procent. Obecny Zarząd, co zdecydowanie podoba się większości pracujących, przywiązuje np. dużą wagę do utrzymywania ścisłych kontaktów z rencistami i emerytami. To kosztuje, ale i... buduje. Buduje dobry klimat, poczucie bezpieczeństwa. Wiele sil i środków pochłania ponad to działalność sportowa, rekreacyjna (właśnie reaktywowano koło „Start" i wszyscy mają nadzieję, że lekkoatletyczna sława „Dolsinu" — p. Andrzej Pawlik, zdobędzie godnych siebie następców), organizacja własnych turnusów rehabilitacyjnych, bezwzględne przestrzeganie stosowania własnego systemu przyuczania niewidomych do zawodu. Objęci nim są także chałupnicy. W przychodni lekarsko-rehabilitacyjnej, na górze, lam, gdzie niegdyś były pokoje gościnne, urządzono salę szkoleniową, w której nowopodejmujący pracę ćwiczą pod okiem instruktorów zawodu, zanim zostaną sam na sam z warsztatem szczotkarskim we własnym mieszkaniu. Rehabilitacja lecznicza zaś, jak powiedział m. in. Czesław Jóźwik, powinna być nastawiona przede wszystkim na ochronę resztek wzroku osób slabowidzących, które coraz liczniej trafiają do spółdzielni. W ciągu ostatnich 3—4 lat wśród nowoprzyjętych niewidomych zaledwie kilkoro cierpiało na całkowitą utratę wzroku. — Jeśli jest już tak dobrze, to róbmy wszystko, aby było jeszcze lepiej, otoczmy tych ludzi jak najtroskliwszą opieką lekarską — zaperza się nawet nieco Jóźwik, ale prezes Morawski spokojnie mu przytakuje bowiem myśli i działa dokładnie tak właśnie. — Rehabilitacja? — podejmuje wątek Krystyna Odulińska, pracująca przy ręcznym naciągu szczotek od 1965 roku — nie bardzo mi się z nią kojarzy praca w akordzie. Tak się wszyscy boją, że przy systemie dniówkowym pracownik nic by nie robił, a tylko pieniędzy wolał. A ja myślę, że kto chce i umie pracować, to zawsze będzie chciał i umiał. A takiemu co ma ręce od siebie nawet akord nie pomoże. Jedno jest pewne, bez akordu ludzie jedliby śniadanie jak trzeba na stołówce, nie zostawaliby po godzinach, nie tyrali ponad siły. Bo co tu dużo ukrywać — jak się mówi, to wszystko jest pięknie i ładnie, a jak się robi to jest różnie.

Pani Lucyna, przez trzy kadencje członek Rady Spółdzielni, w jednej kadencji członek Centralnej Rady, nie mówi ot tak, by sobie po babsku ponarzekać. Życie dało jej twardą szkołę. Sama wychowała troje dzieci, uciekając ze wsi w woj. legnickim od roboty chałupniczej (pokój z kuchnią i naciągaj te twarde szczotki, w pyle i kurzu) do Wrocławia, gdzie zaczęła pracować w zakładzie zwartym. Nie jest też zbyt skora do szastania czyimikolwiek pieniędzmi, a już na pewno nie spółdzielni i spółdzielców: „Właśnie dyskutowaliśmy jak tu dzielić czystą nadwyżkę. I proszę sobie wyobrazić, że nagle znalazło się dużo dziwnych udziałowców — a to pan Kotański ze swoimi imprezami, a to organizatorzy konkursu Miss Polonia; każdy rękę wyciąga. Coś tu chyba nie tak? ".

Temat wstydliwie „zawisł w powietrzu". Niby wypadałoby popierać różne akcje i inicjatywy, tylko czy te właśnie... Tak naprawdę to oni sami czekają na poparcie. W przygotowywanym na kwietniowe „walne" sprawozdaniu znalazł się na zakończenie taki oto passus: „Na zrealizowanie tych zamiarów nie będziemy szczędzić własnych środków, ale w ramach zasobów, którymi dysponujemy, przedsięwzięcia te bylibyśmy zmuszeni odkładać na lata, a wiele z tych tematów nie może być odkładane na potem.  Liczymy więc, że Zarząd Centralnego Związku zechce nam pomóc w uzyskaniu zarówno koniecznych maszyn, jak też i środków na ich zakupienie, a także na wybudowanie dla nich odpowiednich pomieszczeń. Jesteśmy przecież nadal spółdzielnią dużą i znaczną, z rozległym terenem zatrudnienia i rehabilitacji niewidomych i tak nas trzeba widzieć i oceniać”.

No, no. Coś mi tu pachnie kompleksami.

(wiosna 1987)

Z wysokiego pułapu

W marcu jeszcze tego nie widać, ale wiosną, lutem musi być tu pięknie — myślę na widok dziesiątków klombów i rabat poprzedzielanych idealnie wysprzątanymi alejami.

Ogród, a nie fabryka.

— Pani do kogo? Legitymację proszę — przerywa przedwczesne rozmarzenie energiczna portierka. Chwilę później prezes Włodzimierz Szwed zapyta niby mimochodem — weszła tu Pani bez przeszkód? Z przeszkodami, panie Prezesie, z przeszkodami i wydaje mi się, że ma szczęście osoba tak kategorycznie sprawdzająca moje personalia. Porządek i dyscyplina należą chyba w Krakowskiej Spółdzielni Niewidomych do szczególnie przestrzeganych wymogów.

Prezes wyjeżdża tego dnia do Poznania na Targi. Ale zdąży mi jeszcze powiedzieć, co dla niego i dla spółdzielni najważniejsze. Można by cały ten wywód streścić jednym słowem: praca. Gdy w 1985 roku zwolniono z Krakowskiej Spółdzielni 47 zasłużonych, długoletnich itp. pracowników, podniósł się krzyk bez mała na całą Polskę. W telewizji był nawet taki program: „Czy pieniądz ma sumienie". Pieniądz raczej nie, ale spółdzielnia mimo wszystko miała, ponieważ kierując się względami czysto ekonomicznymi powinna zwolnić 200 osób. Tak, tego się w spółdzielniach niewidomych nie robi. A tu zrobiono. I to za sprawą nowego Zarządu na czele którego stanął, Po pierwsze: dotychczasowy kierownik działu rehabilitacji, po drugie: człowiek pełniący przez 30 lat funkcję Przewodniczącego Rady Spółdzielni. To musiał być szok. Prezes uważa jednak, że o wiele gorsze skutki przyniosłaby plajta przedsiębiorstwa. A na to zaczęło się zanosić. W tym pechowym 1985 roku z planowanego miliarda nie wykonano 180 milionów złotych wartości produkcji. Stracili eksport. No, nie całkiem, ale jednak. Zaległy FAZ spłacają do dziś i dobrze, że im to skredytowano, bo po prostu spółdzielnia została bez środków finansowych. Pokręciło się wszystko w planach inwestycyjnych — trzeba się było wycofać z zamierzeń rozbudowy filii w Bochni i budowy w Nowej Hucie, wstrzymać modernizację zakładu w Zatorze, zrezygnować z planowanej drewienkami w Zabierzowie. To brzmi rzeczywiście przerażająco, zwłaszcza, że za każdym z tych tytułów inwestycyjnych stały przecież kontrakty na zakup maszyn często z importu. W terminologii gospodarczej sytuację do jakiej mogłoby tu dojść nazywa się,, przegrzaniem inwestycyjnym". Więc po prostu spółdzielnia usiłuje wystudzić tamten rozbudowany żar w myśl zasady, że w kryzysie nikt rozsądny nie buduje. I po trochu, po trochu, dmuchając już nawet na zimne, dzięki dyscyplinie, poprawiającym się placom, a może i dzięki zwyczajom prezesa, który codziennie jest w zakładzie o 6. 30, Krakowska Spółdzielnia Niewidomych zaczyna odzyskiwać oddech. A było się czym i kim martwić. 1080 zatrudnionych, 7 filii, a także — co chyba najważniejsze — ta dotychczasowa znakomita opinia.

— Z wysokiego pułapu trudno i przykro spadać — powie potem p. Zofia Błażek, teoretycznie gł. ekonomista spółdzielni, praktycznie jej chodząca kronika i encyklopedia.

Wdrapywano się na te „wysokości" od 1952 roku. 25 lipca odbyło się Walne Zebranie Członków — Założycieli spółdzielni, a 16 września została zarejestrowana w sądzie pod nazwą: „Krakowska Spółdzielnia Niewidomych". Pierwszy zarząd stanowili: Władysław Poleski, Władysław Piekus, Anna Kruczkowska. Do Rady wybrano: Jana Kamińskiego, Adama Wilka, Bolesława Batko, Jana Pęcaka, Jana Kruczka, Władysława Wójcika, Władysława Chylę, Olgę Blaszczyk i Protazego Styrczulę. Zatrudnieniem w pierwszym roku działalności objęto niespełna 100 osób, ale już w trzecim — blisko 300 osób, a w siódmym — sześćset. Tymczasem warunki lokalowe zupełnie nie przystawały do tak dynamicznego rozwoju. Spółdzielnia mogła istnieć w takim kształcie tylko i wyłącznie przy 50-procentowym udziale w zatrudnieniu chałupników.

W podkrakowskich wsiach pełno było wtedy biedy, zaniedbania, chorób. Ich niewidomi mieszkańcy dowiadywali się o swojej nowej szansie różnymi drogami. Czasem z PZN lub spółdzielnią kontaktowali się nauczyciele znający doskonale wioskową społeczność, czasem bardziej światłe rodziny. Poza tym — co już doskonale pamięta p. Zofia — oni sami jeździli, szukali, prosili księży, by ogłaszali wieść o spółdzielni z ambony.

— Ciągle mi się przypomina ten chłop spod Czerwonego zamknięty w pozbawionej okien (no bo po co niewidomemu okna! ) komórce, ta dziewczyna spod Nowego Targu — nie dość, że niewidoma, to jeszcze z porażeniem mózgowym. Do czasu trafienia w orbitę zainteresowania spółdzielni, nie żyli lecz wegetowali — podsumowuje swoją opowieść moja rozmówczyni.

W terenie szukano chałupników, a w Krakowie budowano, dzięki pomocy i interwencji posła dr. Bolesława Drobnera, wzorcową spółdzielnię. Na terenie ponad 1, 5 hektarowego ogrodu powstały przestronne, dobrze oświetlone hale z pełnym zapleczem socjalnym. Tę część inwestycji zakończono w 1959 roku. Po przeciwnej stronie ulicy stanęło sześć dwurodzinnych domków dla pracowników, a w obrębie części produkcyjnej budynek socjalny z internatem, halą gimnastyczną, stołówką, gabinetami lekarskimi. W roku 1971 stan posiadania na ulicy Bandkiego 19, wzbogacił się o 400-metrowy magazyn podziemny.

W latach 70-tych, gdy spółdzielnia zasługuje już w pełni na miano zupełnie przyzwoitej i liczącej się „fabryki" (ponad 1 000 zatrudnionych, stu, dwustu, dwustupięćdziesięciomilionowa wartość produkcji, kilka a następnie kilkanaście milionów złotych wartości eksportu) następuje rozbudowa i modernizacja licznych filii. W obrębie Krakowskiej Spółdzielni powstał wtedy (obecnie usamodzielniony) nowoczesny zakład pracy chronionej w Olkuszu, rozpoczęto inwestowanie w Zabierzowie, uruchomiono zakłady w Tarnowie i Zatorze. W latach osiemdziesiątych powstały następne filie w Nowym Sączu, Nowej Hucie i Bochni. Wespół z kilkunastoma punktami rozdzielczymi pracy nakładczej składa się to na zupełnie przyzwoitą bazę dla całej załogi, w której pod koniec 1986 roku inwalidzi 1 i 2 grupy stanowili ponad 67%. Wraz z rozwojem filii zmniejszył się nieco udział chałupników w zatrudnieniu ogółem: z pięćdziesięciu, następnie czterdziestu paru, do niecałych 40 procent.

Nakładcy zajmują się tradycyjnie ręcznym nawlekaniem szczotek, ale także pakowaniem gwoździ tapicerskich i pluskiewek, montowaniem łańcuszków sanitarnych, a nawet montażem wiązek przewodów, co w ogóle w spółdzielczości niewidomych uznawane jest za zajęcie szczególnie trudne, ambitne, by nie powiedzieć — szlachetne. W zakładzie zwartym znajdziemy powielanie tych samych co w chałupnictwie, tyle, że na większą skalę, trzech branż. Wydziały szczotkarskie produkują około 70 rodzajów różnych wyrobów; od szczotek do zębów (krakowska specjalność) po skomplikowane i ważące dziesiątki kilogramów szczotki techniczne. Automaty szczotkarskie, obcinarko-szlifierki, większa i mniejsza mechanizacja pozwalają na produkowanie „masówki" w milionach sztuk. Jest to jednak „masówka" nawet ze znakami jakości. Kwalifikacje pracowników pozwalają zaś na przyjmowanie wielu nietypowych zamówień wymagających pracy ręcznej i ogromnego doświadczenia. W dziale metalowym poza gwoździami, pluskiewkami, łańcuszkami wykonywane są różne elementy dla własnej produkcji elektrotechnicznej, której ton nadają wiązki przewodów do automatycznych pralek dla potrzeb „Polaru", centralne odgałęźniki instalacyjne dla fabryk domów, końcówki konektorowe różnych typów. Zatrudnienie niewidomych na stanowiskach produkcji osprzętu elektrotechnicznego wymaga specjalnej organizacji pracy i współdziałania ze strony osób widzących. W Krakowie, w hali montażu wiązek przewodów prawie nie widać osób zdrowych, a mimo to dzięki różnym pomysłom np. wykorzystania sygnałów dźwiękowych, informacji przekazywanych za pomocą kształtu itp., produkcja toczy się bezawaryjnie, a wyroby bez szczególnych kłopotów przechodzą przez stanowiska kontroli technicznej. Jednym ze źródeł tego szczególnie budującego zjawiska jest bez wątpienia przyjęty w krakowskiej spółdzielni model rehabilitacji. Mieści się w nim opieka lekarska, pomoc finansowa, działalność kulturalno-oświatowa — jak wszędzie. Ale mieści się w nim również szczególna troska o rehabilitację podstawową, zawodową i społeczną. Niewidomy nie jest tu dodatkiem do stanowiska pracy czy maszyny. Wszyscy, którzy chcą i mogą, kończą — w zależności od punktu startu — szkoły podstawowe, średnie i wyższe. Zdobywają dyplomy mistrzowskie i kwalifikacje robotnika. Spółdzielnia szczyci się swymi „wychowankami", którzy tu pracując pokończyli studia. M. in. 3 prawników, 2 ekonomistów, 2 pedagogów, 1 historyk, 2 filologów. Stanowią oni obecnie kadrę tej i kilku innych spółdzielni. Opieką pedagogiczną, pomocą przy odrabianiu lekcji objęci byli nie tylko niewidomi pracownicy spółdzielni, ale także ich dzieci.

Właśnie „byli". To także jeden z tych przejawów niegdysiejszej świetności, która dziś, jakby traci nieco blasku. Edward Gastoł, podpora spółdzielczej drużyny szachowej i przewodniczący miejscowego kola PTTK też powie, że „kiedyś to tu byli sportowcy, turyści, a życie po pracy toczyło się, jakby ktoś ciągle pod parowym kotłem hajcował". Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak odnotować, że mimo wszystko chociażby w te szachy jeszcze się w krakowskiej spółdzielni gra, wycieczki — może bardziej „ucywilizowane" bo autokarowe — odbywają się, ludzie chodzą do kina, teatru, no i „czytają, czytają" dzięki liczącemu 1400 pozycji księgozbiorowi książki mówionej.

Jest to taka spółdzielnia, która nie tylko dobrze pamięta swoją historię, ale i ludzi, którzy na nią zapracowali. A wśród tych mgr. Władysława Poleskiego, który spółdzielnię zakładał i kierował nią przez blisko 35 lat, by dopiero w wieku 80 lat odejść na emeryturę. Zapytany o sukcesy osobiste powiedziałby może o ukończonych w roku 1969 studiach w Wyższej Szkole Ekonomicznej, o Krzyżu Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, o rodzinie. Ale więcej niż pewne, że opowiadałby o spółdzielni, której oddał całą swoją pasję i wiedzę. Członkiem - założycielem był również emerytowany Władysław Piekus zajmujący się w Zarządzie sprawami produkcji i techniki. Rozrasta się dyktowana mi lista osób szczególnie dla spółdzielni zasłużonych: mgr Zdzisław Leonowicz — z-ca kier. wydz. ogólnego d/s rehabilitacji, przez wiele lat kierownik inwestycji, Włodzimierz Szwed — obecny prezes, odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Stanisław Jabłoński — jeden z założycieli, szczotkarz, obecnie na emeryturze, Anastazja Łabędź — szczotkarz, Józef Kaniecki — szczotkarz, Eugenia Żak — pracująca w dziale metalowym, działająca w kole sportowym, Marian Gąsiorek — brygadzista działu szczotkarskiego, racjonalizator, Emil Polak — brygadzista nastawiaczy maszyn i mechaników, także racjonalizator, Bolesław Batko — mechanik, jeden z założycieli sp-ni, Irena Włodarczyk — brygadzista działu szczotkarskiego, dziś na emeryturze, Jan Dąbrowski — brygadzista w dz. głównego konstruktora, dziś na emeryturze, aktywista społeczny i polityczny, Adam Iwański — brakarz, także na emeryturze, działacz związkowy, Anna Kasperek — pracująca jako chałupniczka od 1952 roku, Witold Kasperek — emerytowany szczotkarz, członek Rady sp-ni, Marian Butrym — także szczotkarz, także członek Rady sp-ni, Józef Szczerba — szczotkarz, Tadeusz Przyszlakowski — szczotkarz pasjonujący się sportem i turystyką, Antoni Cieślachowski — emerytowany pracownik działu wtryskarek, Marianna Zembalska — pracująca w dziale metalowym, aktywna działaczka Koła Spółdzielczyń, Stanisław Firek — pracownik działu metalowego, Adam Kułaga — pracownik działu elektrotechnicznego, Edward Gastoł, Andrzej Zapiórkowski — chałupnik, członek Rady sp-ni, Stanisław Ptak — długoletni z-ca kierownika działu ogólnego d/s administracyjno-handlowych. Obecnie na emeryturze...

Pytam, czy rzeczywiście mam te wszystkie nazwiska wymieniać, bo przecież same, bez dokładnej charakterystyki, noszących jej osób zajmą z pół strony.

— „Czy wszystkie?! — słyszę w odpowiedzi — przydałoby się parę stron, by naprawdę wszystkie zmieścić. Więc jeśli nie jest to możliwe, to przypomnijmy jeszcze przynajmniej tych, którzy żyją już tylko w naszej pamięci — Ryszarda Kuśnierza, Stanisława Sendora, Helenę Krehlik, Józefa Nogiecia, Józefa Chorabika, Wiktora Chmielowskiego, Stanisława Łakomę, Annę Kruczkowską... ".

Bywa, że we wspomnienia uciekają ci, którzy nie potrafią już cieszyć się dniem dzisiejszym. W Krakowskiej Spółdzielni mówi się o wzlotach i upadkach, przyjmując, że właśnie jeden z tych ostatnich dopiero co się wydarzył, ale prawdę powiedziawszy, nikt tu nie wygląda na pokonanego ani nie zachowuje się jak przegrany. Kryzys zaznaczony zahamowaniem tempa rozwoju (choć nie może być aż tak źle, jeśli średnie zarobki w zakładzie zwartym sięgały w styczniu i lutym 1987 roku kwoty 30 tysięcy złotych) widoczny jest może w sprawozdaniach, ale prawie się go nie czuje w liniach produkcyjnych. Prawda, że nie na wszystkich stanowiskach jest praca. Prawda, że Zygmunt Dębicki pracujący z kolegą przy wyrobie szczotek technicznych powie mi o zdezelowanym od lat stole szczotkarskim, którego nikt jakoś nie kwapi się wymienić lub naprawić i ponarzeka na przeciekające dachy, ciasnotę, co sama zresztą widzę, tak jak i sama widzę salę gimnastyczną zamienioną na halę produkcyjną, ale trzeba się zgodzić, że wszystko to wyglądałoby mniej dramatycznie, gdyby nie ten wysoki pułap... Nic nie wskazuje jednak na to, by ktokolwiek żałował, iż udało im się swego czasu go osiągnąć.

(wiosna 1987)

Egzamin dojrzałości

Wojewódzka Spółdzielnia Niewidomych "Renoma" w Częstochowie skończyła w 1987 roku 18 lat. Nie jest to "okrągły" jubileusz, ale w tym konkretnym przypadku — wydarzenie symbolicznie znamienne. Przekroczenie „osiemnastki" oznacza przecież wkroczenie w wiek dojrzały, jest sprawdzianem przygotowania do samodzielnego, wolnego od cudzej troski i opieki życia. „Renoma" startowała zaś w atmosferze wyjątkowo, jak na doświadczenia innych spółdzielni niewidomych, cieplarnianej.

Niewidomi z Częstochowy i okolic mieli początkowo trzy różne możliwości zatrudnienia — w zwartym zakładzie szczotkarskim Spółdzielni Inwalidów „Nowe Życie", w zakładzie dziewiarskim Spółdzielni Inwalidów „Praca" bądź jako chałupnicy Spółdzielni „Rękodzieło" (dziś — „Promet"). W roku 1968 zarówno pracownicy tych spółdzielni, jak ZSN oraz Zarząd Okręgu PZN uznali, że jest to wystarczająca baza dla stworzenia samodzielnej placówki.

Pierwszym krokiem na drodze usamodzielnienia się było przejęcie przez Sosnowiec obu zakładów spółdzielni ogólnoinwalidzkich i stworzenie w Częstochowie oddziału SIN „Rękodzieło", Stało się to 1 lipca 1968 roku; kierownikiem nowej jednostki został Bogdan Kita. Prawie równocześnie zawiązała się pracująca pod jego przewodnictwem komisja organizacyjna nowej spółdzielni oraz powołano Komitet Patronacki przedsięwzięcia w składzie: przewodniczący

- Tadeusz Madzia, prezes SIN „Rękodzieło", członkowie: Kazimierz Jaworek — prezes Zarządu Okręgu PZN woj. katowickiego, Edward Żeleźniak — prezes Sp-ni Inwalidów „Praca" w Częstochowie, Ryszard Nikiś — prezes Sp-ni Inwalidów „Częstochowianka", Bronisław Gawroński — prezes Sp-ni Inwalidów „Ochrona Mienia" w Częstochowie. W komisji organizacyjnej znaleźli się zaś obok przewodniczącego Bogdana Kity — Stanisław Sobiela, przewodniczący koła terenowego PZN, Stanisław Marzec — członek tegoż koła, Marian Staniucha — z-ca prezesa d/s technicznych SIN "Rękodzieło" w Sosnowcu, Anna Suchanek — główny ekonomista tejże spółdzielni, Zdzisław Chadziński — główny mechanik i Leon Kwaśny — główny księgowy SIN „Rękodzieło".

„Oddolna" inicjatywa natychmiast więc zyskała „odgórne" poparcie; nikt nie protestował, ani nie rzucał kłód pod nogi — wręcz odwrotnie, wszyscy zainteresowani osobiście zaangażowali się w stworzenie dzisiejszej „Renomy". I wcale nie dlatego, że jako oddział, filia bądź tylko zakład innej macierzystej jednostki mogłaby przysparzać więcej kłopotów niż korzyści. Argumentem podważającym taką interpretację może być np. fakt zrezygnowania przez SIN „Rękodzieło" w chwili przejmowania zakładu Spółdzielni „Praca" z jego tradycyjnej produkcji dziewiarskiej. Już wtedy bowiem wszystko było przygotowane do uruchomienia produkcji sznurów przyłączeniowych, które dla spółdzielni niewidomych stanowiły bardzo atrakcyjny i prestiżowy asortyment. A więc, gdyby chciano się kierować własnym interesem, uczyniono by z częstochowskich spółdzielców własnych pracowników.

Pierwsze założycielskie Walne Zgromadzenie odbyło się w Częstochowie 4 stycznia 1969 roku, natomiast zezwolenie na samodzielne prowadzenie działalności nosi datę 1 października 1969 roku.

W materiale przygotowanym z okazji 15-lecia spółdzielni znajdujemy taki oto opis lat startu:

„Pierwsze lata działalności spółdzielni nie były łatwe. Należało tworzyć warunki do pracy na gorąco, na dziś, jednocześnie zaś przewidywać przyszłość. Naczelnym zadaniem jakie wówczas stanęło przed naszą spółdzielnią było — obok wielu organizacyjnych

— wybudowanie obiektu inwestycyjnego, do którego mogliśmy przenieść stanowiska pracy niewidomych z rozrzuconych w kilku punktach miasta zakładów. Stworzyć warunki zabezpieczające wykonawstwo zadań rehabilitacyjnych, socjalnych, ekonomicznych.

Dzięki pomocy władz terenowych i związkowych oraz ogromnemu wysiłkowi zarządu, a szczególnie mgr. Bogdana Kity — przewodniczącego Komitetu Budowy, już w roku 1972 Spółdzielnia uzyskała obiekt, który jak na owe czasy był symbolem dumy z osiągnięć naszego środowiska. Prężna działalność w pokonywaniu codziennych trudności, zaopatrzeniowych, technicznych i organizacyjnych sprawiła, że załoga nasza z dnia na dzień osiągała lepsze wyniki w sferze socjalnej i materialnej. Wzrastała jej aktywność i świadomość oraz duma z tych osiągnięć. Nasi spółdzielcy niewidomi pragnęli zawsze, aby ich zakład nie zwolnił tempa rozwoju. Negatywne zjawiska piętnowali w sposób jawny, czuli się bowiem współgospodarzami swojego zakładu".

Okolicznościowa laurka? Prezes d/s rehabilitacji — Stanisław Sobiela — kategorycznie zaprzecza. I trzeba mu wierzyć, bo jeszcze nawet nie było "Renomy", gdy on jako 18-letni chłopak, który musiał zrezygnować z nauki w technikum hutniczym z powodu pogarszającego się wzroku, zaczął w roku 1964 robić szczotki, by potem po zdobyciu dyplomu mistrzowskiego być kolejno: brygadzistą, mistrzem, p. o. kierownika zakładu, kierownikiem działu pracy nakładczej, kierownikiem działu kadr i wreszcie tym kim jest dzisiaj. Czyli to wszystko o czym napisano z okazji jubileuszu przeżył na własnej skórze i patrzył na to jeszcze nie z kierowniczego fotela. Dlatego z takim zapałem może opisywać zasługi prezesa Kity i wspominać jak to na plac budowy przyjeżdżał osobiście gen. Jerzy Ziętek — wówczas przewodniczący WRN w Katowicach, który postukując swoją nieodłączną laską wołał — „budować to, budować to jak najszybciej, bo niewidomi czekają". Rzeczywiście czekali: Między innymi w dzierżawionych pomieszczeniach dwu starych budynków. Pierwszy oddano we władanie szczotkarzom. Ale nie na długo, bo przecież jeszcze w roku 1969 przyszło im zmienić zawód. Spółdzielnia porzuciła szczotki, a w zamian zaczęła od 1970 roku produkować karnisze. Umiejętność przeprowadzenia tej operacji technologicznej także uwiarygodnia odświętne sformułowania o „pragnieniu nie zwalniania tempa rozwoju... ". W posklepowych lokalach drugiego budynku przycupnęła administracja. Miejscowy wydział gospodarki komunalnej znalazł lokale dla działu elektrotechnicznego, zaplecza technicznego, magazynów, oddziału drobnych wyrobów metalowych, a nawet hali wtryskarek, ale wszystko to było równie wyeksploatowane i niewygodne jak i dzierżawione obiekty. Toteż, gdy mogli się przeprowadzić w roku 1972 tu, na ul. Bory, to na pewno wydawało im się, że trafili do raju. W pierwszym roku samodzielnej działalności założyli 12-milionową wartość produkcji, wykonali — siłami 172 zatrudnionych, w tym 131 niewidomych — za 15 mln złotych. Techniczne zabezpieczenie owych planów stanowiły 3 automaty do produkcji spinaczy biurowych, jedna prasa mimośrodowa i jedna prasa hydrauliczna, samochód dostawczy marki Żuk i piła ręczna.

A dziś? Na pewno nie ma co porównywać dzisiejszych ponad 800 milionów złotych wartości produkcji z tamtymi wielkościami. Można sobie jednak uprzytomnić na ile spółdzielnia rozrosła się wiedząc, że produkuje np. 1. 800 tys. mb. karniszy, a w wydziale elektrotechnicznym zużywa ok. 2. 100 km różnego rodzaju przewodów. Nie zrezygnowano z wytwarzania drobnej galanterii metalowej, mieści się w profilu spółdzielni przerób tworzyw sztucznych. Zatrudnienie wzrosło do ponad 650 osób, z czego 60% stanowią niewidomi. Prawda, że dla nich trudno o pracę w zakładzie zwartym i ten wysoki wskaźnik wynika ze znacznego, prawie 50-procentowego, udziału chałupników w strukturze załogi. Ale to i dobrze, a przynajmniej dla niewidomych z województw piotrkowskiego i sieradzkiego, które własnych spółdzielni nie posiadają.

W międzyczasie „Renoma" dorobiła się oddziału w Myszkowie. Pracują w nim na razie 24 osoby, a przydałoby się, aby pracowało dziesięć razy więcej. Na ogromnym terenie otaczającym Myszków mieszka bardzo wielu niewidomych. Skromne warunki lokalowe nie pozwalają na rozwój oddziału. Ale częstochowska spółdzielnia ma jakieś wyjątkowe szczęście we współpracy z wszelkimi miejscowymi władzami. I tak — to co już w Myszkowie działa, mieści się w zaadaptowanym budynku nie wykorzystywanego kina, który oddał niewidomym prezes miejscowej straży pożarnej, skądinąd nadzwyczajny członek PZN. Zachęcony widać takim przykładem naczelnik miasta gotów jest dać teren pod budowę nowego oddziału. A że przewodnicząca miejscowego koła PZN jest radną, to kto wie, czy nie ma szans na zmaterializowanie się idei rozbudowy...

— Można by przypuścić, że wy i PZN to jedno — usiłuję, jak mi się wydaje, sprowokować prezesa Sobielę. Ale co to za prowokacja, gdy w odpowiedzi słyszę, że spółdzielnia jest przecież członkiem wspierającym Okręgu PZN, prezes Kita — wiceprzewodniczącym Okręgu, a cała działalność kulturalna, która ostatnio znów nabiera rumieńców, prowadzona jest wspólnie. Instrumenty dla zespołu muzycznego kupowali wspólnie, bibliotekę prowadzą wspólnie, kolo recytatorskie działające formalnie „przy" okręgu składa się w znacznej części z pracowników spółdzielni.

— Po co i jak dzielić działalność na „naszą" i „ich" — pyta prezes Sobiela — gdy powszechnie wiadomo, że dotyczy ona tego samego środowiska. Pomagamy sobie nawet w czysto rehabilitacyjnych działaniach, chociażby przy organizowaniu turnusów rehabilitacyjnych. Jesteśmy bowiem zwolennikami własnych, niezależnych od centralnie organizowanych, turnusów prowadzonych przede wszystkim dla młodych ludzi z zapadłych jeszcze wsi i miasteczek, którzy

są naszymi chałupnikami. Ci nie mają zbyt wielu możliwości adaptacji społecznej, są w dalszym ciągu zahukani, przestraszeni, niezaradni. Gdzieś tam "w świat", pomiędzy obcych nie wyjadą. Na wyjazd z własną spółdzielnią jeszcze ich można namówić. I PZN, który na co dzień zajmuje się rehabilitacją podstawową, pomaga nam np. skompletować kadrę na taki turnus.

Rozmowę przerywa telefon od państwa Kozaków, z którymi umówiłam się na spółdzielniane wspominki. Czekają już lekko zniecierpliwieni; pani Anna nie najlepiej się czuje. I choć wiem, że jest poważnie chora, przyjmuję ponawiane zaproszenie, bo to właśnie oni i tacy jak oni tworzyli „Renomę", a „Renoma" stała się ich szansą. Oboje wychowywani i mieszkający na wsi „przy rodzicach" nie mogli liczyć ani na spotkanie drugiej, bliskiej osoby, ani na samodzielność i niezależność, ani na takie mieszkanie (teraz, gdy syn ma już 22 lata, to ciasno nam tu — mówi np. p. Anna — ale podobno lada miesiąc zamienimy na większe), nie mówiąc już o jego wyposażeniu w pralką, lodówkę, telewizor, magnetofon, radioodbiornik. To niby normalne, żadne luksusy, ale kiedy zaczynali swoje wspólne życie 25 lat temu, nie mieli nic, tylko te naprawdę skromne zarobki w „Nowym Życiu".

— Żona wcześniej zaczęła, a ja to przyszedłem jednego dnia z prezesem Sobielą. No i tak, jak już mnie poznała, to i nie puściła — podżartowuje p. Kozak. — A było wtedy ciężko. Z tych groszy musieliśmy spłacać mieszkanie — 21 tys. złotych. I w pracy ciężko. W tej niby nowej spółdzielni na początku nie inaczej niż w starej. Biuro gdzie indziej, zakład gdzie indziej. Ciasno. Ci, którzy pracowali w domach jako chałupnicy sami chodzili do spółdzielni po towar. Niewidomy musiał sobie w takim przypadku „wynajmować" kogoś widzącego, bo przecież nie mógł z workiem na plecach przejść czy przejechać pół miasta. Zależało nam na tej nowej inwestycji tak na niczym innym. Nawet z „trzynastek" rezygnowaliśmy, byle budowa zakończyła się wcześniej.

Dziś 68-letni Jan Kozak zaczynał swoją karierę spółdzielcy jako szczotkarz, potem krótko pracował przy spinaczach, aż wreszcie nauczył się montować „żabki" do karniszy. Początkowo tylko trzech zupełnie niewidomych dawało sobie radę z tą czynnością. Ale jakoś przetrwali i obecnie jest to główne zajęcie nakładców „Renomy". Otrzymują 50 groszy od „żabki". Dużo to nie jest, niemniej nawet pracując na pół etatu można zarobić 10—12 tysięcy złotych. Pełnoetatowcy „wyciągają" 25—30 tysięcy. Kozakowie, jak większość z ich pokolenia, nie narzekają specjalnie na zarobki. Gdyby był w domu syn — technik budowlany pracujący w dziale inwestycji "Renomy", to pewno powiedziałby, że te 17 tysięcy zł, które przyniósł wczoraj matce wydaje mu się kwotą zbyt skromną. I miałby rację. Ojciec jednak, działający przez wiele kadencji w Radzie Nadzorczej Spółdzielni, przewodniczący grupie nakładców martwi się głównie złym zaopatrzeniem w surowce, kłopotami ze zbytem i takimi bardziej publicznymi sprawami. Także ma rację, bo ostatecznie od tych surowców i od tego zbytu zależy ile będzie się w „Renomie" zarabiać za rok, dwa, trzy. Ponieważ myśli lak jak myśli, znów go wytypowano, by kandydował w wyborach do Rady. Pani Anna nic jest jednak zbyt zachwycona tym pomysłem. Wolałaby, by mniej biegał po zebraniach, u więcej siedział w domu. Syn — wiadomo młody — ma swoje zajęcia, a jej siedzieć samej całymi dniami — niesporo.

Oni zdają swoją "maturę" przez całe życie. A "Renoma"? Zdaje ją dziś na ul. Bory. Tam właśnie dobiega końca budowa nowego obiektu dla narzędziowni i choć przy okazji z rozpędu zamurowano jedno okno budynku zakładowej przychodni lekarskiej, to i tak cala załoga uważa, że te ponad 50 milionów złotych z środków własnych wydano dobrze i z sensem. za dwa lata... Za dwa lata rozpocznie się budowa nowej hali produkcyjnej o kubaturze 10 tys. metrów sześciennych. To dopiero będzie egzamin!

(wiosna 1987)

Pałac na wysypisku

Symbolika towarzysząca narodzinom Spółdzielni Niewidomych im. 19-go Stycznia jest tak bardzo "łódzka", że aż można się zastanawiać, czy aby rzeczywiście tak właśnie się to wszystko odbyło. Fakty nie chcą być jednak inne. W latach 1959—63 w Łodzi, na ul. Tamka, w miejscu dawnego wysypiska śmieci wybudowano obiekty, które w opinii wprowadzających się do nich członków spółdzielni natychmiast zyskały miano "pałacu". Ambicjom stało się zadość, a zręczni propagandziści mieli jeszcze jeden przykład gospodarczego i społecznego awansu miasta.

W Łodzi po wyzwoleniu działały dwie spółdzielnie niewidomych. Pierwsza, szczotkarska powstała w oparciu o warsztaty Związku Niewidomych Pracowników m. Łodzi istniejące od roku 1948 na ulicy Żwirki. W lutym 1950 roku dziesięcioosobowa grupa szczotkarzy

— tak to przynajmniej pamięta pan Edward Antczak, dziś rencista spółdzielni im. 19-go Stycznia — postanowiła zakosztować spółdzielczej samorządności. W maju odbyło się Walne Zgromadzenie na którym przyjęto nazwę: Spółdzielnia „Pracownik", wybrano Zarząd z prezesem Adamem Tobisem i członkami — Stanisławem Lasowskim oraz Zygmuntem Durajem, powołano Radę Nadzorczą, której przewodniczył Stanisław Bratkowski. 6 sierpnia 1950 roku spółdzielnia otrzymała potwierdzenie celowości istnienia i wpis do rejestru sądowego. Parę miesięcy później otrzymała również nowy lokal na ul. Traugutta 9, zwolniony przez zakładających odrębną spółdzielnię niewidomych dziewiarzy. Nowy lokal — brzmi to wspaniale, ale zarówno Edward Antczak jak i pracująca do dziś w dziale szczotek technicznych, skądinąd znakomita recytatorka p. Anna Respa nie mogą się powstrzymać od dosadnych określeń jego „wspaniałości”. Ani szatni, ani porządnego ogrzewania, wiecznie kopcący piec od którego nie raz i nie dwa uciekali na podwórko. Produkowane w Zgierzu oprawki szczotkarskie trzeba było przywozić w workach na własnych plecach. Brygady „transportowe" składały się z reguły z dwu niewidomych i jednego jako tako widzącego. Nikogo taka przyjemność nie omijała. Nosiły kobiety w ciąży, nosili zdrowi, chorzy — kto był pod ręką. Szczotki robiło się też z tego, co akurat było pod ręką — z cuchnącej stosiny gęsiej, z łamliwej słomy „sorgo". Poleżał taki wyrób kilka dni w magazynie i... wyłysiał. Z kolei słoma ryżowa potwornie kaleczyła ręce ale szczotki z niej były dobre i trwale, tak, że człowiek przynajmniej wiedział, po co się męczył. Pracowało się na dwie zmiany — od 5. 30 do 13. 30 i od 14. 00 do 22. 00. Czasem jak właśnie było co i z czego produkować jedni i ci sami przesiadywali w spółdzielni po 16 godzin. Brak surowców dawał im się często we znaki. I dlatego pan Antczak, który przez pewien czas był nawet w zarządzie, z taką dumą wspomina swój największy sukces gospodarczy — zdobycie poza rozdzielnikiem 400 kg stilonu z Gorzowa. Przesiadywali w tej spółdzielni nie tylko zresztą z powodu szczotek — to był ich drugi dom, choć wszyscy mieli mieszkanie. Tu się razem śpiewało, bawiło, żartowało. Nawet w czasie pracy, grali w takie jakieś uczniowskie „głuche telefony", „pomidory" itp. Radiowęzła przecież jeszcze nie mieli... Mieli natomiast dużo zapału, koleżeńskości, życzliwości. M. in. z inicjatywy i przy pomocy Spółdzielni „Pracownik" powstała w Tomaszowie Mazowieckim Spółdzielnia Inwalidów „Praca" z oddziałem dla niewidomych szczotkarzy.

Druga łódzka spółdzielnia o nazwie „Przyjaźń" zawiązała się w gronie kilkunastu dziewcząt, które przyjechały w roku 1950 do Łodzi po ukończeniu 10-miesięcznego kursu tkacko-dziewiarskiego w Pniewie k/Kutna. W większości trafiły na kurs z Żułowa, z ośrodka administrowanego przez Towarzystwo Opieki nad Niewidomymi w Laskach. Toteż Laski interesowały się także ich późniejszym losem.

I właśnie w Łodzi udało się siostrze Marii Anieli Kozłowskiej uzyskać dla nich internat, w luksusowym wręcz domu na ul. Narutowicza 114, str. 142 jest pusta ,s 143 którego budowę z przeznaczeniem na Dom Niewidomych rozpoczęło jeszcze przed wojną. Na początku stycznia 1951 roku na ul. Narutowicza mieszkało już 40 dziewcząt gotowych podjąć pracę. W krótkim czasie Spółdzielnia „Przyjaźń" przy pomocy wydziału Pracy i Pomocy Społecznej RN m. Łodzi oraz CSI uzyskuje lokal na warsztaty na ul. Południowej 46.

Oddana im we władanie lewa oficyna budynku okazała się przy bliższym poznaniu zasypanym złomem rumowiskiem, pozbawionym szyb, pieców, urządzeń sanitarnych, zaplecza socjalnego. Ale była. Dziewczęta same uprzątały złom, gruz, myły podłogi, czyściły wnętrza, a na podwórku trwał remont sprowadzonych z Pniewa maszyn. Jedna z założycielek — Jadwiga Malinowska, mieszkająca dziś w „oszczędnościowym" M2 na Widzewie składającym się z pokoju, łazienki, do której w żaden sposób nie można wstawić pralki i kuchnio-przedpokoju, mimo wszystko z sentymentem wspomina tamte lata. Choć tak naprawdę, gdzie tu miejsce na sentyment. Mówi np.: "Na dole była dziewiarnia, a na górze tkalnia. Szatnię miałyśmy pomiędzy tymi kondygnacjami w takim schowku, do którego człowiek musiał wchodzić zgięty w pół. Na podłodze cement mieszany z trocinami, po środku żelazny piecyk. Jak człowiek pracował, albo do pieca się przysiadł, to było mu jako tako, ale zimą ciągnęło po plecach, nogach. No i tak nabawiłam się gruźlicy. Musiałam zmienić pracę. Na szczęście już rozwijała się u nas branża metalowa, mogłam więc do emerytury, do roku 1976 pracować na „metalu", najpierw robiąc „żabki" do firanek, potem wieszaki".

Spółdzielnia szybko znalazła wspólników. Przyłączyli się do niej niewidomi dziewiarze pracujący w ramach spółdzielni "Byłych Więźniów Radogoszcza". Złączenie wszystkich w jeden zespól założycielski nie odbyło się bez burzliwych dyskusji, ale 19 maja 1951 roku odbyło się Walne Zgromadzenie, na którym wybrano Zarząd na czele którego stanął przybyły w nowej grupie pracowników Stanisław Zięba. Przez pewien czas była w tym Zarządzie Janina Malinowska. Nie umiała jednak dogadać się z kolegami i po prostu ustąpiła. Zresztą to tak tylko mówiło się: „Zarząd”. Sam Stanisław Zięba pracował jako robotnik, funkcję prezesa sprawując społecznie za 20-procentowy dodatek „szefowski”. Na etat kierownika spółdzielni przeszedł dopiero w 1953 roku. Wtedy spółdzielnia zrzeszała już 170 członków. Dorobiła się własnego wozu z koniem wniesionego jako członkowskie wiano przez jednego z pracowników, od dwu innych uzyskała cewiarnię przędzy, od jeszcze innych — majstra p. Hyczela i niewidomego Eugeniusza Zająca — maszyny dziewiarskie. Do roku 1960 produkowano rajtuzy bawełniane i wełniane, haleczki dziewczęce, a w tkalni — szaliki, tkaniny sukienkowe, samodziały. Spółdzielnia prowadziła 4 własne sklepy — dwa przy ul. Piotrkowskiej, a także na ul. ul. Zielonej i Nowomiejskiej. Ze zbytem nie było więc kłopotu, ale do czasu. Około roku 1960 okazało się, że brakuje amatorów na ich wyroby tkackie. Wielki przemysł po prostu wygryzł małą spółdzielnię z rynku. A tu tymczasem trwała już budowa nowego obiektu na ul. Tamka. Inwestycja była na początku dziełem i własnością spółdzielni „Przyjaźń" i oczywiście przewidywano w niej umieszczenie tkalni. Trzeba było w biegu zmieniać koncepcję. Do starej tkalni wprowadzono maszyny dziewiarskie i przystąpiono do szkolenia byłych tkaczy usiłując przekwalifikować ich na dziewiarzy. Uruchomiono także dział galanterii metalowej. Niemniej ciągle trwały spory, co do zasad zagospodarowania nowego budynku. RZSI próbowało wyszukać im „lokatorów" — po prostu inną spółdzielnię inwalidzką. Jeśli tak, to woleli już mieć przynajmniej swoich. I tak to szczotkarska spółdzielnia „Pracownik" prawie fuksem znalazła się w przededniu swej wielkiej szansy. Aktywiści obu spółdzielni zawiązali komitet połączeniowy. Ze strony "Przyjaźni" w jego pracach uczestniczyli: Marian Kociaszewski, Janina Kaczmarek" Mieczysław Kraus i Kazimierz Zagłoba — ze strony „Pracownika" — Edward Antczak, Czesław Soboń, Lech Supryka, Jan Kaczmarz. W Komitecie zgodnie współpracowali obaj prezesi — Stanisław Zięba i Czesław Wrzesiński. Ogłoszono konkurs na nazwę nowej spółdzielni. Wygrał go, nawiązując do daty wyzwolenia Łodzi, Zbigniew Tomalak i 23 kwietnia 1963 roku w neutralnej świetlicy spółdzielni pracy przy ul. Próchnika odbyło się zebranie połączeniowe, na którym wybrano Radę Spółdzielni im. 19-go Stycznia. Funkcję jej przewodniczącego powierzono Mieczysławowi Krausowi, a zastępcy Czesławowi Kochowi. Nowa Rada powołała 4-osobowy Zarząd w składzie: prezes — Stanisław Zięba, z-ca prezesa d/s rehabilitacji — Czesław Wrzesiński, z-ca prezesa d/s technicznych — Feliks Kuzdro, z-ca prezesa d/s administracyjno-technicznych — Michał Nowak. W chwili połączenia Spółdzielnia „Przyjaźń" liczyła 280 członków, zaś Spółdzielnia „Pracownik" — 120. W grudniu 1963 roku został oddany do użytku nowy budynek. 4 stycznia ruszyła w nim szczotkarnia, przystąpiono do rozruchu dziewiarni. Wtedy to był naprawdę pałac — obszerny i przestronny, z pięknym funkcjonalnym urządzeniem wnętrz, z centralnym ogrzewaniem, ciepłą wodą, stołówką, salą konferencyjną, dużą świetlicą, gabinetami lekarskimi.

— A gdzie teraz te luksusy? — pytam prezesa Mieczysława Krawczyka, posiadacza dyplomów dwu fakultetów, niewidomego, który rozpoczynał swoją karierę spółdzielcy w roku 1967 od gięcia wieszaków, by ją ukoronować w roku 1983 wyborem na zajmowane do dziś stanowisko. Zanosi się mu na długie szefowanie. Starsi pracownicy mówią, że jak na razie to ta spółdzielnia miała dwóch prezesów, którzy naprawdę o nią dbali — Stanisława Ziębę urzędują

cego do roku 1966 i Mieczysława Krawczyka. Młodsi natomiast już mówili tylko o jednym — obecnym. Po prostu imponuje im m. in. własną żądzą wiedzy i troską o wiedzą innych. Tu nie tylko członkowie zarządu — prezes d/s rehabilitacji, również niewidoma Teresa Wrzesińska, z-ca prezesa d/s administracyjno-handlowych — Andrzej Borst, z-ca prezesa d/s technicznych — Grzegorz Matczak — mają skończone wyższe studia. Tu pracuje co najmniej 30 magistrów i inżynierów, a następni — w tym kolejni niewidomi — studiują. Przykład idzie z góry.

Luksusów nie ma. Obiekt budowany dla 360 osób musi teraz pomieścić 500 osób. Niegdyś na siłę „dopełniany" warsztatami szczotkarskimi, dziś pęka w szwach. Świetlica pełniąca również rolę stołówki, oddala większość swej powierzchni na pomieszczenia magazynowe. Dopiero co miało tu miejsce kolejne przetasowanie: w miejsce szatni ustawiono 3 nowoczesne automaty dziewiarskie, a szatnie wyniesiono do piwnicy, przeznaczając na nią lokal byłego sklepiku... Także w piwnicy pracują już od pewnego czasu dwie tokarki rewolwerowe, na których obrabiane są korpusy palników gazowych. Po prostu spółdzielnia po latach zastoju gwałtownie się rozwinęła i rozrosła. Łącznie zatrudnia 630 osób, w tym 330 niewidomych. Tylko w dziewiarni w ciągu ostatnich 5 lat produkcja wzrosła z 90 tysięcy do 200 tysięcy sztuk wyrobów. 3 lata temu wydział szczotkarski wzbogacił się o oddział produkcji pędzli. Na wydziale metalowym w czasach zawodowego startu prezesa Krawczyka robiło się dziennie 1. 600 wieszaków, bo taka była norma tzw. dniówki zadaniowej. Dzisiaj pracują tu dwa zespoły akordowe, i ten silniejszy wykonuje 6. 000 sztuk, a słabszy na etapie przyuczania się do pracy — 3. 000 sztuk. Spółdzielnia zdobyła nową produkcję wspomnianych już palników gazowych, prowadzi próby nad uruchomieniem produkcji kabli do central telefonicznych „Penta-Conta", jest w trakcie rozmów z zakładami „Eina-Elesler" licząc na korzystną umowę kooperacyjną. Przełamanie stagnacji produkcyjnej zaowocowało radykalną poprawą plac i generalną poprawą samopoczucia łódzkich spółdzielców. Do nich np. przyjeżdżają wycieczki z innych spółdzielni, by podpatrzeć organizację pracy i oprzyrządowanie stanowisk w pędzlami (zatrudniają w niej także niewidomych, co jest zjawiskiem rzadkim)  — jakże nie mieć powodów do dumy. Ale nic za darmo. Zapłacili za to ożywienie pogorszeniem warunków socjalnych.

Prawda, że nie takie były ich zamiary. Z okien spółdzielni widać stojący już na podwórku nowy budynek produkcyjny — powinno być widać 5-piętrowy budynek socjalno-rehabilitacyjny. Niestety, choć plany inwestycyjne narodziły się na początku lat 80-tych, mury fizycznie zaczęły wyrastać z ziemi dopiero w roku 1986. Przykro o tym pisać, ale walkę spółdzielni wydali mieszkańcy otaczającego ją osiedla mieszkaniowego. I za ich sprawą problem lokalizacji nowych obiektów oparł się o wszystkie możliwe urzędy tudzież sądy. Jeśli nawet uważają, że mają rację — a nie mają, bo spółdzielnia nie emituje szkodliwych pyłów, zobowiązuje się nie przekraczać 50- -decybelowego natężenia hałasu i tym podobne — to powinni atakować urzędy, które wydały zgodę na zlokalizowanie osiedla obok spółdzielni (laka bowiem była kolejność) a nie rozrzucać ulotki skierowane przeciwko niewidomym. Można mieć tylko nadzieję, że sprawa wreszcie przycichnie, a równocześnie tytułem moralnej rekompensaty znacznie lepiej potoczą się losy budowy własnej stolarni, która ma być zlokalizowana w Warcie w województwie sieradzkim Teren już jest, dobiega końca projektowanie, a nawet pierwsze maszyny już są „zaklepane" u producentów. Jak na początek nie najgorzej.

(wiosna 1988)

Dewizowcy

Do Sulechowa można jeździć po naukę robienia dobrych interesów. Najlepszy z dotychczasowych udało się spółdzielni „Piast" załatwić jesienią 1986 roku, podczas Poznańskich Targów Kooperacyjnych. Prezes Zenon Świgoń wyszukał na nich RFN-owską firmę, która — jak słyszał — była zainteresowana dostawami znacznych ilości szczotek, W podjętych rozmowach zadeklarował chęć i umiejętność rozwijania produkcji na eksport — wszak spółdzielnia już w latach 50-tych sprzedawała swoje wyroby szczotkarskie na rynkach zagranicznych, a w latach 70-tych lista jej odbiorców zaczynała się od Stanów Zjednoczonych, kończyła zaś na Kuwejcie. Podczas powszechnego kryzysu pierwszej połowy lat 80-tych sulechowscy niewidomi przeliczali gromadzone na koncie dewizowym dolary; nie było ich dużo, bo ile leż można zarobić na eksporcie szczotek do szorowania, ale wartość zawieranych kontraktów systematycznie rosła, a spółdzielnia stała się jednym z głównych eksporterów w obrębie CZSN. Wyjątkowość tej najnowszej umowy polega na tym, że RFN-owski odbiorca zobowiązał się kupić im potrzebne maszyny, a oni mają spłacać pożyczkę zaledwie 10 procentami dostaw, za resztę otrzymując żywą gotówkę. By spełnić ten warunek muszą jednak tylko na ten rynek dać produkcję wartości miliona marek zachodnioniemieckich, a mają przecież także innych odbiorców zagranicznych — w Anglii, Finlandii, na Kubie, w Stanach Zjednoczonych, nie mówiąc już o potrzebach i zobowiązaniach krajowych. Po roku 1985, gdy przyszło na Walnym Zgromadzeniu uchwalać plan produkcji na rok 1986 w wysokości 450 mln zł, wszyscy podnieśli ręce, ale bez specjalnego przekonania. Nie wierzyli po prostu, że nawet z pomocą nowych cen uda się z roku na rok dokonać skoku wartości 200 mln zł. Udało się, toteż na rok 1987 zaplanowali już 650 mln zł, a wykonali ponad 700 mln. W roku 1988, mając w perspektywie także ten nowy kontrakt chcą dojść do 1. 300 mln zł wartości produkcji, z czego 800 mln zł przypada na branżę szczotkarską, a w tej 270 mln zł — na dostawy eksportowe.

Pierwsze maszyny z RFN dotarły do Sulechowa prawie natychmiast po ostatecznym podpisaniu umowy sygnowanej ze strony polskiej także przez „Cepelię". W tej chwili jest ich już bodaj trzynaście, przy czym „Piast" nie zrezygnował z własnych zamierzeń inwestycyjnych. Ostatnio np. kupiono wspaniały włoski automat szczotkarski, ale oczywiście sami wzbogacaliby się przynajmniej przez kilka, jeśli nie kilkanaście lat. Zwłaszcza, że wszystkie środki pochłania budowa nowoczesnego zakładu szczotkarsko-pędzlarskiego wraz z drewienkarnią na ulicy Kolejowej, rozpoczęta w roku 1983. Tam już właściwie trwa produkcja. W starych pamiętających wiek XIX szopach, bo inaczej nie można ich dziś nazwać, na ulicy M. Konopnickiej wypada co najwyżej powspominać przeszłość spółdzielni. Jej dzień dzisiejszy to tysiącmetrowa hala stolarni i szczotkami wyposażonej przez ośrodek badawczo-rozwojowy przemysłu meblarskiego w automatyczną lakiernię o całkowicie zamkniętym obiegu procesu technologicznego, wielofunkcyjny budynek pędzlami i kolejnych stanowisk szczotkarskich, z usytuowanymi na dole magazynami i pionami socjalno-sanitarnymi, jakich nie powstydziłyby się renomowane hotele, dział wstępnej obróbki drewna z komorami suszarniczymi, zautomatyzowana kotłownia, plac do składania tarcicy... Przeprowadzka już za nimi, teraz jeszcze czekają na oficjalne otwarcie i właśnie trwają dyskusje jak zorganizować pracę skrzykniętych wśród załogi ekip porządkowych, które w sobotę i niedzielę przyjdą tu nadawać nowym pomieszczeniom ostatni błysk.

Prace na 3-hektarowym terenie nowej posiadłości spółdzielni rozpoczęto od wymiany 1, 5 metrowej warstwy gruntu. Zakończy je zaś — po wybudowaniu budynku administracyjnego, rozszerzeniu i zadaszeniu kolejnymi 3 wiatami placu składowego, wybudowaniu pomieszczeń warsztatowo-magazynowych — budowa internatu ze stołówką i zapleczem kuchennym.

I kto powiedział, że na szczotkach nie można się dorobić? W Sulechowie nikt tak powiedzieć nie mógł, bo przecież na swój sposób dorobił się także Paul Muller z Bawarii, który zjechał tu w roku 1884 i w dawnych stajniach stojących tu właśnie, gdzie dziś rozmawiam z jednym z założycieli spółdzielni, p. Januszem Pokornym, otworzył szczotkarnię o ręcznym naciągu. Początkowo sprowadzał oprawki, ale już jego synowie najpierw kupili pierwsze maszyny do nabijania szczotek, potem wybudowali całą „halę" maszyn i urządzili stolarnię. Rodzina Mullerów miała w Sulechowie dwie kamienice, wybudowała dom dla pracowników szczotkami. A ta pracowała bez przerwy, do zakończenia drugiej wojny światowej. W styczniu 1945 roku przy maszynach znaleziono nawet książeczki pracowników, a w magazynie trochę surowców. Zakład uruchomili prawie natychmiast bracia Edmund i Marian Lewandowscy — zawodowi szczotkarze, którzy przyjechali z Włocławka. Przez pewien czas współpracował on z Centralną Gospodarczą Spółdzielnią Pracy Wytwórczej z Poznania, ale 4 października 1946 roku jego pracownicy postanowili stworzyć własną spółdzielnię. Był ku temu najwyższy czas. Pewnego dnia na podwórko zajechały dwa samochody i wysiadający z nich urzędnicy oznajmili — przypisujemy was do przemysłu terenowego. „Przykro nam, ale my już jesteśmy spółdzielnią" — odpowiedzieli członkowie pierwszego zarządu. Przyjezdni postali, popatrzyli, między sobą porozmawiali. Odjeżdżając jeden z nich, do tej pory milczący, powiedział nagle — no to życzę owocnej pracy. Janusz Pokorny uprzytomnił sobie nagle, że jest to Władysław Gomułka, wówczas m. in. minister Ziem Odzyskanych. 25 członków - założycieli otrzymało postanowienie o wpisaniu spółdzielni do rejestru sądowego 24 października 1946 roku. Nosiła ona wówczas nazwę: Mechaniczna Fabryka Szczotek i Pędzli —Spółdzielnia Pracy. W Zarządzie obok Janusza Pokornego, z zawodu i funkcji głównego księgowego, znaleźli się: Leon Ankiewicz i Edmund Lewandowski. Do Rady Nadzorczej wybrano: Pelagię Geppert, Marię Rybaczuk, Romana Kończaka, Henryka Przewoźnego, Stanisława Adamczaka i Ignacego Lorenca. Do 1957 roku spółdzielnią kierował Edmund Lewandowski, następnie funkcję prezesa Zarządu pełnił przez 15 lat Antoni Drewka, a w latach 1971—79 — Roman Jagoda. 22 kwietnia 1964 roku Walne Zgromadzenie podjęło uchwalę o przejściu na status spółdzielni inwalidzkiej i przystąpieniu do Wojewódzkiego Związku Spółdzielni Inwalidów w Zielonej Górze. Wzrost liczby niewidomych na terenie województwa zielonogórskiego oraz typowy dla spółdzielczości niewidomych profil produkcji zadecydowały o przystąpieniu w roku 1966 do Związku Spółdzielni Niewidomych. Rok później w nazwie spółdzielni pojawia się słowo "Piast".

Zaczynano produkcję zatrudniając 38 osób, od szczotek do ubrań, zamiataczy, zmiotek, pędzli i wycieraczek. W latach 1960—66 dodatkowo garbowano skóry, świadczono usługi ślusarskie i szklarskie. Produkowano także szklane tarki, druciaki do szorowania garnków, szczotki do mycia butelek, a w latach 1978—81 Transformatorki dzwonkowe. Wyraźny rozwój zatrudnienia, bazy i produkcji występuje od momentu związania się ze spółdzielczością niewidomych. Wtedy powstają filie — kolejno w Lubsku, Zielonej Górze, Nowej Soli i Gorzowie Wielkopolskim. Zatrudnienie wzrasta do ok. 400 osób, w tym ok. 130 nakładców.

Ale mimo wszystko do 1980 roku byli „kopciuszkiem". Na trzydziestym miejscu w Związku pod względem plac, bez możliwości zorganizowania narzędziowni, bez szans na unowocześnienie produkcji metalowej i elektrotechnicznej. Dopiero w roku 1983 nawiązano kooperację z Łódzkimi Zakładami Termotechnicznymi,, Elcal", z Zakładami Sprzętu Elektrogrzejnego,, Predom-Selfa" ze Szczecina, z rzeszowskim „Zelmerem". Od tej pory wszystko zaczęło się dziać jakby równolegle: budowa na ulicy Kolejowej, a równocześnie zakup pierwszych nowych maszyn stawianych w jeszcze starych murach — wtryskarek, automatów szczotkarskich firmy Zahransky. W roku 1985 zakończono modernizację obiektu w Gorzowie Wielkopolskim. W dawnym kinie jest teraz oddział produkujący dziewiarstwo.

Rozmawiając z prezesem d/s rehabilitacji, mgr. Tadeuszem Traczykiem wypadałoby przede wszystkim rozmawiać o rehabilitacji. Ale w samym Sulechowie jest to rozmowa raczej teoretyczna. Niewidomi stanowiący 51% 533-osobowej załogi pracują w filiach bądź jako nakładcy: tu w zakładzie zwartym prawie ich nie ma, bo i być nie może w stolarni lub przy obsłudze automatów. Spółdzielnia próbuje tytułem eksperymentu zatrudniać na niektórych stanowiskach ludzi słabowidzących, ale generalnie przyjęto następującą filozofię: automatyzacja, duże serie, eksport, mają sprawić, że spółdzielnia jako całość będzie silna i bogata. A w takiej będzie już łatwiej dbać o interesy niewidomych, dla których w nowych murach powstanie cała 60-stanowiskowa hala. Teraz, jeszcze bez internatu, stołówki, przychodni lekarskiej z prawdziwego zdarzenia (pracownicy dwu filii korzystają z przychodni między inwalidzkich) trudno nawet myśleć o własnej opiece rehabilitacyjnej. Przecież chałupników widuje się w Sulechowie co najwyżej raz na miesiąc. Wszystkie bieżące sprawy załatwiane są przy okazji dowożenia im pracy i odbierania golowych wyrobów przez konwojentów wyposażonych w specjalne zeszyty "uwag, poleceń i wyjaśnień". Pracujący w spółdzielni lekarz jeździ w teren, ale przecież nie codziennie.

Oczywiście i w takich warunkach trzeba o ludzi dbać. Dysponując autokarem starają się więc organizować atrakcyjne imprezy turystyczne. Urządzają biwaki, wycieczki, zawody sportowe. Mają własny sprzęt turystyczny, mają bogatą bibliotekę, prenumerują pisma, kupują bilety na imprezy kulturalne, odnowili przerwane swego czasu kontakty z zakładowymi emerytami i rencistami. Cały czas zdają sobie jednak sprawę, że nie chowają się w „cieplarni". Być może pierwszym krokiem na drodze integracji całej załogi, a zarazem na drodze lepszego poznania jej potrzeb, upodobań, kłopotów będzie pierwszy własny turnus rehabilitacyjny, do którego przymierzają się w roku 1988 wespół z sąsiednią Spółdzielnią z Bytomia Odrzańskiego! Być może objawi się „uzdrawiająca moc" nagle i zdecydowanie poprawionych zarobków. Wiele spraw traci na ostrości, gdy spółdzielnia przenosi się z 30 na 3 miejsce w tabeli płac. Ale nikt z obecnego Zarządu — ani naczelny Zenon Świgoń ani jego zastępcy: inż. Aleksander Groszek, mgr Tadeusz Traczyk, mgr Tadeusz Jankowski — nie sądzi, by długo jeszcze udawało się obiecywać, zapewniać, tłumaczyć i namawiać do cierpliwości. Usytuowany w pięknym parku nowy zakład w Gorzowie, już imponujące obiekty zakładu w Sulechowie, są zapowiedzią zmian, które będą musiały objąć wszystkich — także tych z Lubska, Zielonej Góry, Świebodzina i otaczających je wsi.

Podczas nie tak znów dawnego jubileuszu 40-lecia spółdzielni był czas na wspomnienia, przemówienia, honory i ordery. W większości emerytowani najbardziej zasłużeni dla „Piasta" założyciele — Maria Świdurska, Henryk Przewoźny, Juliusz Saurer, Weronika Tymińska, Stanisław Adamczyk, Janusz Pokorny, Irena Podgórska — mogli bez przesady prześcigać się tego dnia w pochwałach obecnej pomyślności ich spółdzielni. Ale kto, jeśli nie oni najlepiej pamięta batalie o pierwszy samochód (jak im się udało zamienić przydzielonego,, Żuka" na osobową „Nysę", pozostaje do dzisiaj tajemnicą Janusza Pokornego), o pierwszy telewizor, o sanitarkę dla przychodni... Samymi pieniędzmi, nawet jeśli w części jest to twarda waluta, trudno się cieszyć.

(wiosna I988)

Zaczynali od rękodzieła.

Zaczynali od rękodzieła dosłownie i w przenośni. Taką też bowiem nazwę — „Rękodzieło", przyjęto 9 grudnia 1957 roku na pierwszym założycielskim Walnym Zgromadzeniu Spółdzielni Niewidomych w Sosnowcu. Statut podpisało wtedy członków, w tym 31 niewidomych. Mariana Piotrowskiego, z którym właśnie rozmawiam jeszcze wśród nich nie było, ale działając w PZN, dobrze wiedział, co też naokoło w środowisku się dzieje. Zaczęło się od tego, że spółdzielnia „Naprzód” uruchomiła mały oddział, w którym zatrudnieni w nim niewidomi pakowali cukierki. Rozniosła się ta wiadomość po całym Zagłębiu. — Oni już zarabiają, a my co? — zaczęli się dopytywać pozostali. I tak skrzyknęli się — m. in. Tadeusz Bugajski, Wanda Mitka, Zofia Czypionka, Zdzisław Ciołek, Stefan Żaba, Henryk Drążkiewicz, Zbigniew Radoszewski, Stanisław Dyląg, Helena Piotrowska, Jan i Franciszek Rowińscy, Róża Kaczmarek — namówili zarząd spółdzielni „Naprzód" na odstąpienie jednego z zakładów, a dalej już wszystko było prostsze.

Początkowo produkowali sznury do bielizny, siatki do wózków dziecięcych, szpileczki fryzjerskie. Dysponowali małym barakiem przy ulicy Gołębiej, jakimiś tam pokojami na ulicy Wspólnej i dwoma prywatnymi mieszkaniami — Wandy Mitki i Henryka Drążkiewicza, którzy wnieśli spółdzielni w posagu własne lokale i własne urządzenia produkcyjne. Pierwszym prezesem „Rękodzieła" został Mieczysław Klenczek, porzucając dla niej kierowanie chorzowskim okręgiem PZN. W roku 1960 zatrudnienie wzrosło do 83 osób. I wtedy to właśnie Marian Piotrowski dowiedział się, że jest prezesem. Poproszono go na ulicę Wspólną i powiedziano — panie prezesie, wytypował pana PZN, myśmy na Walnym Zgromadzeniu formalnie pana wybrali, tu jest pana pokój i proszę rządzić. Nie był zachwycony, bo wydawało mu się, że jego podstawowe wykształcenie i te parę lat działalności w Związku, to za mało na prezesowskie szlify, ale stało się. Poprosił więc sekretarkę — no to niech pani czyta te papierki, które na mnie czekały. I tak rozpoczął urzędowanie.

A na Wspólnej naprawdę było kiepsko. Dwa razy w tygodniu przychodzili chałupnicy i często dezorganizowało to zupełnie robotę. Ci się kręcą, tamci rozmawiają, a pracować nie ma kto. Dopiero, gdy przyznano im lokal przy ul. Bieruta coś się poprawiło. Tam był już spory korytarz, ustawili w nim ławki, przychodzący mogli posiedzieć, poczekać.

Prezes Piotrowski starał się wyprowadzić spółdzielnię na szerokie wody. Sam zaczął się zaocznie uczyć w szkole ekonomicznej, by go mądrzejsi nie „podprowadzili", ale widocznie nie była mu sądzona kariera administracyjna. Młoda przewodnicząca Rady Spółdzielni, ta sama, która na początku dzień w dzień powtarzała — ciebie prezesku, nigdy stąd nie puścimy — była w roku 1963 inicjatorką odwołania go ze stanowiska. Nie było jednak to odejście dramatyczne — najlepszy dowód w tym, że Marian Piotrowski pozostał w spółdzielni, pracując do dziś jako chałupnik i działając przez te wszystkie lata w Radzie. Dopiero w tej kadencji musiał zrezygnować — mieszka w Dąbrowie Górniczej, a chodzić i jeździć tramwajem coraz mu trudniej.

Nie było to odejście „na tarczy". W latach sześćdziesiątych wszystkie spółdzielnie przeżywały kłopot ze zbytem, ze znalezieniem zamówień, z zarobkami — „Rękodzieło" nie było w gorszej sytuacji niż inne. Po prostu Rada szukała nowych pomysłów wybrnięcia z trudnej sytuacji, a te z reguły kojarzą się z nowymi ludźmi u steru. Generalnie spółdzielnia rozwijała się i to dynamicznie. W roku 1965 zatrudniała już 204 osoby, na przestrzeni lat 1958—66 dorobiła się czterech zakładów produkujących wsuwki do włosów, anteny radiowe, zmywaki do naczyń, spinacze biurowe, zszywki, zamknięcia pałąkowe do butelek. Ciągle jeszcze była ta „drobnica" niemniej od roku 1966 część tej drobnicy udawało się nawet eksportować.

Jan Kocyba przyszedł do spółdzielni jeszcze za czasów Piotrowskiego.

W hucie, gdzie stracił wzrok mając 24 lata był modelarzem należał więc do elity zawodowej, miał średnie wykształcenie. Nie jest z tych, którzy łatwo się poddają. Z rozlicznymi zainteresowaniami, trochę artystyczną duszą, pasją do muzyki i talentem do majsterkowania mógłby świat zawojować. Stało się, ale on z tych marzeń o podboju świata nie zrezygnował. Najpierw skończył kurs tapicerski. Popracował 6 lat w jakiejś spółdzielni — spaliła się. Znów musiał zaczynać od zera. Przyszedł do „Rękodzieła", a tu pracy i miejsca brak. Prezes Piotrowski mówi — idź ty chłopcze, ucz się jeszcze czegoś. Mieszkali w jednym pokoju z żoną i dwiema małymi córkami. W takich warunkach o sprzeczki nietrudno. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Posprzeczał się właśnie z żoną — przysłuchująca się naszej rozmowie pani Kocybowa obrusza się: „a dajże spokój, jeszcze ktoś pomyśli, że ze mnie jakaś sekutnica" — no więc posprzeczał się, spakował i pojechał do Bydgoszczy na kurs. Gdy wrócił dostał pracę chałupnika, do Rady zaraz go wybrali, zespół artystyczny zorganizował.

— Pięciu minut spokojnie nie umie usiedzieć — mówi żona. Jeszcze trochę a sam będzie samochód reperował. Pszczoły hoduje, rajdy turystyczne urządza, w domu wszystko naprawi, oprzyrządowanie przy warsztacie sam sobie ulepsza. A to na jakiś pedał, a to na silniczek. Ja, gdybym mu chciała pomóc przy pracy, to choć widzę — jestem powolniejsza.

Jan Kocyba uważa, że tak jak on żyje, mogliby i powinni wszyscy. Nie potrafi narzekać. Z przeszłości pamięta to co dobre. W latach sześćdziesiątych, kiedy zaczęli robić zamknięcia pałąkowe zarabiał ok. 2 tysięcy złotych. Całkiem przyzwoicie zwłaszcza, gdy porównać z 602 złotymi renty. W latach osiemdziesiątych, gdy z klamerek do bielizny przerzucił się na montaż tzw. kostki przycisku sterowniczego podniósł sobie natychmiast zarobek z 2. 300, — zł do 8 tysięcy złotych. Nic więc dziwnego, że usilnie namawiał innych niewidomych, by kostką się zainteresowali. I namówił wielu, m. in. Mariana Piotrowskiego. Dług został spłacony, bo Kocyba uważa, że bardzo wiele zawdzięcza swemu niegdyś prezesowi, a obecnie starszemu koledze. Łączy ich zresztą nie tylko ta spółdzielnia i wspólna działalność w PZN. Mają podobne charaktery i przeszłość. Piotrowski również pracował w hucie, tyle, że był urzędnikiem. Obudził się pewnego dnia i stwierdził, że wokół absolutna ciemność. Nie pomogły szpitale, operacje. Rozpoczął więc nowe życie od samodzielnej nauki brajla. Potem uczył już innych. Jan Kocyba do dziś działa aktywnie w Radzie Spółdzielni. Ostatnio np. członkowie Rady patrząc na znakomity, a nie zupełnie wykorzystany park maszynowy w narzędziowni, którego nawet tu na Śląsku mógłby pozazdrościć spółdzielni niejeden państwowy zakład, zobowiązali zarząd do zorganizowania działalności usługowej. Z tych poprzednich kadencji najlepiej pamięta moment, kiedy uchwalili, by wystąpić o 7 milionów kredytu na budowę nowego zakładu. To była decyzja!

W roku 1970 spółdzielnia zatrudniała już 711 osób i była na tyle inną od tej z końca lat 50-tych, że nawet zmieniono jej nazwę na lepiej, nowocześniej brzmiącą —"Promet". Wtedy to też z inicjatywy ówczesnego wojewody katowickiego gen. Jerzego Ziętka przy urzędzie miejskim w Sosnowcu powstał Społeczny Komitet Budowy Ośrodków Rehabilitacyjnych. Jego wiceprzewodniczącym został prezesujący sosnowieckiej spółdzielni od 1965 roku Tadeusz Madzia. Do dziś nikt w „Promecie" nie ma wątpliwości, że to dzięki jego energii i dalekowzroczności spółdzielnia wydostała się z okowów rękodzieła. Dzisiejszy obiekt przy ul. Lipowej powstał w swym podstawowym kształcie w ciągu dwóch lat. Pożyczka zaciągnięta na jego budowę została spłacona ze środków wypracowanych przez spółdzielców, tj. z czystej nadwyżki. Na przestrzeni lat 70-tych spółdzielnia wzbogaciła się o nowe pawilony produkcyjne i magazynowe, uruchomiła nowe wydziały — narzędziownię, remontowy, tłoczni, wtryskarek, bakieliciarnię, obróbki mechanicznej i wreszcie

— z myślą głównie o niewidomych — wydział montażu.

Techniczno-budowlane zabiegi stworzyły warunki dla zmiany profilu produkcyjnego. Począwszy od 1972 roku „Promet" nastawia się na kooperację z przemysłem maszynowym, elektrotechnicznym, motoryzacyjnym. I tak: w latach 1972—74 nawiązano współpracę kooperacyjną z Fabryką Silników Małej Mocy produkując na jej rzecz przewody wprowadzające izolację, w latach 1974—76 wprowadzono do produkcji przyciski sterownicze, przełączniki dźwigienkowe, w latach 1976—78 nastąpił rozwój kooperacji z Fabryką Samochodów Małolitrażowych, w latach 1976—79 uruchomiono produkcją przełączników klawiszowych do samochodów krajowych i na eksport do ZSRR. Równocześnie po 1975 roku, spółdzielnia przejmuje tereny z zasiągu wcześniejszych wpływów Krakowskiej Spółdzielni Niewidomych i wzbogaca się o dwa nowe zakłady — w Bielsku oraz Olkuszu, które usamodzielniają się dopiero w pierwszej połowie lat 80-tych.

Te zaś są okresem dalszej rozbudowy sosnowieckiej spółdzielni. Już w roku 1980, zatrudniając ponad 1 600 osób, stała się normalną fabryką o znacznym zautomatyzowaniu wielu procesów produkcyjnych.. leszcze bowiem w lalach 70-tych kupiono wiele wtryskarek, pras, automatów tokarskich, wybudowano zaplecze techniczne i transportowe. Mimo to w latach 1980—85 oddano do użytku trzy nowe hale produkcyjne typu "Mazur" o łącznej powierzchni 1 880 metrów kwadratowych.. W roku 1982 wykupiono obiekt przy ul. Niweckiej z przeznaczeniem na zakład produkcyjny, galwanizernią, wydział narzędziowni, centralne magazyny o łącznej powierzchni prawie 5, 5 tys. metrów kwadratowych. Na tym najnowszym placu budowy prace potrwają co najmniej do 1989 roku. Obecny prezes — Jan Kwiecień, związany ze spółdzielnią od 1963  roku a kierujący nią od roku 1981 nie zamierza jak widać bazować tylko i wyłącznie na zasługach swego poprzednika. Zresztą, gdyby nawet chciał, to i tak nie może. Sytuacja wokół spółdzielni, na rynku, u odbiorców ciągle się zmienia i stworzone w latach 70-tych podstawy egzystencji przestają wystarczać. Trzeba było szukać nowej produkcji, nowych możliwości zatrudnienia niewidomych. W roku 1982 uruchomiono więc produkcją szczotek do dywanów, a rok później listew nożowych do kosiarek. Na przełomie 1983/84 zdobyło zamówienie, które w lej chwili w jakimś sensie nadaje ton życiu produkcyjnemu na ul. Lipowej — na produkcją termoregulatorów do żelazek. Próbowano także swoich sił przy produkcji nartołyżew, iskrowników do motorowerów, prądnic do gaśnic. Aby zapewnić pracą ponad 1 300 osobom, w tym ponad 50% niewidomych, jest się za czym rozglądać.

Wśród osób, o których się w spółdzielni mówi i pamięta, znajdują się poza już wymienionymi: Janusz Zawadzki, Leonard Więcławski, Mieczysław Polakowski, Stanisław Peterson. Na tę listę pionierów i organizatorów nie zdążył się jeszcze wpisać prezes d/s rehabilitacji, mgr inż. Ryszard Mazur. Trafił do spółdzielni, jak sam mówi, trochę przypadkiem. Informatyk i automatyk z wykształcenia, pracował przez 8 lat na uczelni. Potem jednak, gdy się ożenił, urodziło się dziecko, pomyślał, że trzeba by gdzieś dorobić. Jeszcze za czasów szkoły we Wrocławiu i występów w chórze Spółdzielni „Dolsin" obiecał sobie, że nigdy nie będzie pracował na stałe w spółdzielczym „getcie". Prezes Kwiecień roztoczył jednak przed nim wizję komputeryzacji „Prometu", toteż gotów był podjąć się tu jakichś prac zleconych. A tymczasem chodziło o stanowisko wiceprezesa. Walcząc z wcześniejszymi uprzedzeniami i drżeniem rąk przy podpisywaniu pierwszego rachunku na kilka tysięcy złotych, został, zaaklimatyzował się, zżył. I jak się okazuje bardzo mu się przydaje niegdysiejsza działalność w studenckim "Almaturze”, a także dyplom inżyniera.

Rozmawiamy o produkcji. U progu 1987 roku „Promet", podobnie jak i inne spółdzielnie, walczy z barierami zaopatrzeniowymi i możliwościami zbytu. Z importu centralnego mają na przykład rurki do przewodów dla FSM tylko na 7 miesięcy pracy. Zmniejszyło się zapotrzebowanie na urządzenia zapłonowe dla „jednośladów". Producent kosiarek poszukał sobie innego dostawcę listew tnących. By uzupełnić luki sosnowieccy spółdzielcy wprowadzili montaż wtyczek kątowych, bezpieczników topikowych, rozszerzają gamę produkowanych przycisków sterowniczych, opracowują nowe mutacje termoregulatorów. Nie maszyny, których rzeczywiście mają pod dostatkiem, stanowią konkurencję dla ludzi. Niewidomemu może zagrozić tylko taka sobie średnia technika. Ta najwyższa już nie. Oni nawet obróbkę skrawaniem ustawili „pod" możliwości inwalidów.

W hali montażu ciasno. Bardzo ciasno. Przypomina mi się artykuł z „Gazety Robotniczej" o tyleż wymownym co przykrym tytule „Brajloki". Odbił się głośnym echem nie tylko w samej spółdzielni. Poczuli się nim urażeni i dotknięci. Miody dziennikarz może i tak to zobaczył — niewidomi zdani „na laskę" widzących, ścieśnieni przy stolach montażowych, a wokół niezbyt czysto i porządnie. Prezes Mazur nie może jednak przyjąć jego punktu widzenia. Po

pierwsze nie słyszał, aby ktoś tak o niewidomych w spółdzielni mówił. Po drugie warunki są, jakie na razie są, ale oni naprawdę robią co mogą, by je zhumanizować. Spółdzielnia posiada przychodnię lekarską zatrudniającą 15 osób, świetlicę, radiowęzeł, bibliotekę książki mówionej, jeden czynny internat i drugi w trakcie adaptacji. Dzięki turystyce udało się wyrwać załogę z przyzwyczajenia do sobotnio-niedzielnego popijania. W ubiegłym roku przewędrowali na rajdach przez Beskidy, w tym roku chcą zaliczyć Sudety. Przymierzają się do zorganizowania klubu komputerowego i klubu video. Z funduszu rehabilitacji inwalidów refinansują pracownikom konieczne zakupy leków za granicą, opłacają lektoraty dla dzieci z rodzin niewidomych. Spółdzielcy, jeśli tylko chcą, mogą grać w szachy, brydża, mogą jeździć na ryby, na wczasy i turnusy rehabilitacyjne do własnych ośrodków. Czegóż więcej chcieć?

Rzeczywiście. Czegóż więcej, poza poprawą warunków pracy.

(wiosna 1987)

W oczekiwaniu na „spocznij”

Właściwie cały czas są „na baczność". Prawie dosłownie wiosną i jesienią. Wtedy największe prawdopodobieństwo powodzi, a niech no Odra tylko trochę wystąpi z brzegów, już grozi im zalanie. Nazwa „Nadodrze" brzmi niebanalnie, ale czasem woleliby, aby to była tylko przenośnia. Taka wielka woda tuż za oknami ma swoje plusy w upalne lato, na codzień jednak, ponieważ tu akurat nie ma zbyt wielu ludzi, którzy mogliby podziwiać piękne widoki, nie jest to dobre sąsiedztwo. Ewakuacja zalewanego przez rzekę zakładu produkcyjnego w ogóle nie jest operacją łatwą i przyjemną. Gdy zakładem tym jest spółdzielnia niewidomych mieszcząca dodatkowo na swoim terenie internat zamieszkiwany przez najciężej poszkodowanych inwalidów, trudno uwierzyć, że jest operacją wykonalną.

Roztaczany tu obraz grozy sytuacji jest oczywiście takim trochę propagandowym chwytem. W Bytomiu Odrzańskim nie było znów lak wiele powodzi, a gdy były, to sobie jednak szybko i sprawnie poradzono z wyniesieniem co cenniejszych maszyn, surowców, wyrobów. Zamokły mury i to co w nich na stałe, ale to można przeżyć. Ludzie nie wpadli w panikę i nawet niewidomi kierowani jakimś siódmym zmysłem pomagali w opróżnianiu hal. Niemniej Stanisław Kusek, szef produkcji Spółdzielni Niewidomych "Nadodrze" w Bytomiu Odrzańskim wolałby już czegoś takiego nie przeżyć. I gotów jest opowiadać o szalejących żywiołach zagłuszających krzyk przerażonych ludzi, jeśli tylko mogłoby to chociażby o miesiąc skrócić czas oczekiwania na przeprowadzkę do nowych obiektów. Teoretycznie, gdy czeka się 11 lat, miesiąc ani dwa nie powinny robić różnicy, ale tu nawet dni są ważne. Budynki spółdzielni pamiętające XIX wiek nie dadzą się już w żaden sposób odmłodzić, a miliony złotych zamrożone w stojących pod gołym niebem pakach z nowymi maszynami bardzo nie lubią bezczynności i przymusowego obcowania z naturą. Pierwsi niewidomi przyjeżdżający w te okolice znaleźli zatrudnienie w Nowej Soli, przy pakowaniu wyrobów w fabryce nici „Odra". Nie minęło jednak wiele lat i zastąpiły ich automaty. Działacze Polskiego Związku Niewidomych zaczęli więc szukać innych możliwości zorganizowania odpowiednich stanowisk pracy. Wybór padł na produkującą adaptery spółdzielnię "Elektrometal'' w Bytomiu Odrzańskim. Tam również niektóre czynności były możliwe do wykonania przez osoby niewidome. Maluczko, a znów opuściło by ich szczęście „wydeptane" przez Władysława Marszałka, Włodzimierza Juszkiewicza i Józefa Ozgę z PZN; ich starania rozpoczęły się w roku 1955, a już w grudniu tegoż roku „Elektrometal" ogłosił upadłość. Zakład został jednak przejęły przez Spółdzielnię Elektrotechniczną w Zielonej Górze, która nie odstąpiła od zobowiązań poprzednika. Aby sytuację ustabilizować postarano się nawet o kierowanie do Bytomia absolwentów kursów zawodowych prowadzonych przez Ośrodek Rehabilitacji Niewidomych w Bydgoszczy. I tak podczas gdy w 1 półroczu 1956 roku spółdzielnia zatrudniała 52 osoby, w tym 20 niewidomych, to w 2 półroczu niewidomi stanowili zdecydowaną większość załogi. Niemniej nie był to dobry okres. Brakowało pracy, co bardziej niecierpliwi uciekali do wcześniej zorganizowanych spółdzielni. Tu zaś, dorywczo i z przerwami, produkowano elementy oświetleniowe, drzwiczki do śmietników, rdzenie do spawarek, anteny pokojowe. Wśród wytrwałych optymistów, którzy mimo wszystko liczyli na lepsze czasy, szczególną aktywnością wyróżniali się: Władysław Marszałek, Józef Ozga, Czesław Robak, Włodzimierz Intek, Henryk Jaworski, Stanisław Wróblewski, Tadeusz Hysa, Wacław Różkowski.

I nie przeliczyli się. Pierwszym symptomem poprawy było uruchomienie w grudniu 1956 roku produkcji zamknięć pałąkowych do butelek. Było już się o co „oprzeć". Niewidomi znów zaczęli ciągać do Bytomia, otworzono więc internat. W czerwcu 1957 roku zakład

przyłączono, z zamysłem udzielania mu wsparcia organizacyjnego i technicznego, do Spółdzielni Niewidomych "Szczotkarz" w Poznaniu. Wtedy też wprowadzono do produkcji nowe asortymenty — szczotki i siatkę ogrodzeniową.

Mariaż ten trwał równo trzy lata. W roku 1960 przy poparciu istniejącego już ZSN, niewidomi spółdzielcy z Bytomia Odrzańskiego postanowili się usamodzielnić. Walne Zgromadzenie Założycielskie odbyło się 7 czerwca 1960 roku. Wybrano na nim pierwszy Zarząd, w skład którego weszli: Stefan Podlewski, Czesław Robak, Roman Gąsiewicz oraz Radę Nadzorczą w składzie: Stanisław Wróblewski, Stanisław Karwowski, Ignacy Andrzejów, Jan Grześków, Władysław Sidło, Mieczysław Bartwiński, Józefa Matusiewicz, Stanisław Szyfer, Kazimierz Wasilewski.

Praktycznie rozpoczęli jednak samodzielną działalność dopiero w styczniu 1961 roku, startując do niej przy zatrudnieniu 87 osób, w tym 56 niewidomych i 11 inwalidów o innych schorzeniach. Po roku zatrudnienie wzrosło do 119 osób, a zatrudnienie niewidomych

— do 97. Nowoprzyjmowani nie narzekali na brak pracy — spółdzielnia ciągle jeszcze produkowała zamknięcia do butelek i siatkę ogrodzeniową, ale także kapsle koronkowe i sprężynki do słoi „vecka", a ponadto rozwinęła szczotkarstwo, opanowała produkcję pędzli. We wszystkich dziedzinach starano się nadrabiać zaległości wynikłe z późnego i trudnego „dojrzewania". W spółdzielni powstaje zespół muzyczny, jej członkowie zaczynają uzupełniać luki w wykształceniu, można też zatrudnić pierwszych chałupników.

Kolejny etap rozpoczął się na przełomie 1965/66. Produkcję szczotek i pędzli wraz z warsztatami, surowcami, umowami sprzedaży a także częścią chałupników przekazano pobliskiej spółdzielni w Sulechowie, przeznaczając wygospodarowane w ten sposób powierzchnie na uruchomienie produkcji siatek drucianych do łóżek. Okazało się, że wymaga to zintensyfikowania akcji szkolenia zawodowego i dość istotnych zmian organizacyjnych. Już 204-osobowa załoga, uciekając się co prawda do pomocy z zewnątrz, zdołała jednak wykonać plan roku 1966. A był to rok pod jeszcze jednym względem znamienny — ze spółdzielni odchodzi Stefan Podlewski, zaś jego miejsce — prezesa — zajmuje po pewnych perturbacjach proceduralnych Czesław Robak.

Bytomianie krzepnąc i umacniając źródła swego bytu podstawowego, zaczynają jak gdyby baczniej rozglądać się dookoła. Na początku lat 60-tych spółdzielnianym sukcesem było zorganizowanie kursu na poziomie V klasy szkoły podstawowej, w drugiej połowie lat 60-tych kilkunastu niewidomych kontynuuje naukę w Liceum Ogólnokształcącym i Technikum Ekonomicznym, a jedna osoba studiuje. Ale nawet nie te w sumie indywidualne przypadki sięgania po dotychczas nieosiągalne, wyznaczają zasięg rozbudzonych ambicji i aspiracji całej załogi. Charakterystycznym i typowym dla atmosfery tamtych lat był natomiast postulat wysunięty w roku 1967 na Walnym Zgromadzeniu —,, zobowiązuje się Zarząd do przyśpieszenia prac związanych z budową nowego obiektu".

Z nadzieją na przeprowadzkę już w 1971 roku, spółdzielnia zaczęła przymierzać się do przejęcia produkcji przewodów paliwowych, które mogłyby być wytwarzane w kooperacji z Zakładami Sprzęgieł z Kożuchowa. Póki co trwała jednak przy siatce ogrodzeniowej, kapslach, zamknięciach, sprężynkach. Tylko siatki do łóżek zaczęły znikać z sal produkcyjnych; przemysł meblarski już ich po prostu nie potrzebował. Toteż choć w roku 1970 było wiadomo, że nowego zakładu długo jeszcze nie będzie, bo nawet nie zahaczył o plany inwestycyjne, trzeba było i tak dokonać zmian asortymentowych. W kooperacji już nie z Kożuchowem a ze Zjednoczeniem Przemysłu Motoryzacyjnego "Polmo" podjęło produkcję przewodów paliwowych i hamulcowych, zaś w kooperacji z Zakładami Aparatury Precyzyjnej "Mera-Palal" ze Świdnicy — produkcję cewek.

Potem zniknęły kapsle, zamknięcia do butelek, ale w zamian pojawiły się „żabki" do firanek, a w roku 1979 kolejna poważna specjalność — przedłużacze elektryczne. Dziś spółdzielnia zatrudnia 411 osób, w tym 216 niewidomych. Daje pracę i zarobek stu chałupnikom, zbliża się do 500 mln zł wartości produkcji. I to produkcji co się zowie. Są praktycznie jedynym w Polsce producentem przewodów olejowych, paliwowych i hamulcowych do wszystkich typów polskich samochodów. Kooperują z wrocławskim "Wrozametem” dostarczając mu przewody gazowe. Pozostali przy produkcji siatki ogrodzeniowej i technicznej, cewek prądowych, przedłużaczy i przyłączaczy z zalewaną wtyczką, wszelkiego rodzaju "drobnicy" — pinezek, plomb...

No i pozostali do dziś tam, skąd startowali.

— Co z tą inwestycją — pytam prezesa mgr. Ryszarda Woźniaka, który wychował się w spółdzielni przy nieżyjącym już prezesie Robaku, tak jak i tamten zdobywał kierownicze szlify przy prezesie Podlewskim.

— Buduje się — słyszę w odpowiedzi. Jedenasty rok i można tylko mieć nadzieję, że w końcu roku 1988 rzeczywiście zostanie oddana do użytku. Nadzieja prezesa jest bezpośrednim elektem wizyty posłów na placu budowy. Popatrzyli, posłuchali, nic nie obiecywali, ale swoje widocznie załatwili. Niewidomych spółdzielców odwiedził wojewoda z Zielonej Góry, ba — nawet wicepremier podobno się do nich wybiera. Generalny wykonawca — Kombinat Budownictwa Przemysłowego w Zielonej Górze — znacznie złagodniał i wyuprzejmiał. Chcąc być obiektywnym wobec budowlanych wypadałoby przypomnieć, że wciśnięto im to zadanie w roku 1977 „na siłę'', poza planem, wmawiając, że można je ukończyć do połowy roku 1981. Tymczasem zaczął się okres zamrażania inwestycji nawet planowych, zaczęło brakować materiałów, sprzętu, ludzi. Tłumaczenia, że trafili na „zły okres" nie przekonują jednak załogi „Nadodrza", która wie, że decyzję o budowie podjęło ostatecznie w roku 1974, założenia i projekt nowego zakładu opracowano w roku 1975, a lepszych warunków pracy jak nie było, tak nie ma. Co gorsza, ta wymarzona przeprowadzka zaczyna się kojarzyć z dodatkowymi kłopotami. Hale w części zbudowane według projektu sprzed kilkunastu lat trzeba już przebudować, bo nie odpowiadają dzisiejszym potrzebom produkcyjnym. Teren, na którym są zlokalizowane nowe obiekty — ogromny i takie też wrażenie robi na pierwszy rzut oka to wszystko co już na nim powstało. — A miejsca na bazę transportową brak — wyjaśnia w pewnym momencie oprowadzający mnie po tych kilometrach ziemi, betonu, posadzek, pięter, łączników — Stanisław Kusek, który porusza się tu już nie gorzej niż w starym zakładzie. Ja sama, jak na przybysza przystało, mogę i całą pewnością zidentyfikować niewiele — gotowy do odbioru budynek kotłowni i prawie gotowy obiekt socjalno-rehabilitacyjny, w którym znajdzie pomieszczenie nowy internat. Cala reszta jest dla mnie jeszcze tylko plątaniną murów, stropów i uwijających się na tym tle — rzeczywiście

— ekip budowlanych. Z wysokości któregoś piętra patrzę na sielsko-anielski krajobraz podmiejskiej dzielnicy Bytomia Odrzańskiego z okazałą szklarnią na pierwszym planie i nagle słyszę — dobrze, że nam dzisiaj z huty „Głogów” nie zawiewa... Czyli dość marzeń o przyszłości. Pora wracać na ziemię.

Na ziemi, jak to na ziemi — raz lepiej, a potem znów średnio. Teraz pod pewnymi względami jest w bytomskiej spółdzielni właśnie „średnio". Brakuje przewodu do produkcji sznurów, rurki z importu do produkcji dla motoryzacji przychodzą „na styk". Wielu pracowników wykonuje czynności zastępcze, część wysłano na urlopy. To oczywiście rodzi kwasy, narzekania. Na wszystko — na akord, na zarobki, na kolegę, który lepiej widzi, a ma taką samą normę specjalną... Pewne, że gdyby to wszystko złagodzić dobrymi warunkami, komfortem zaplecza socjalnego i świadomością, że te wszystkie nowe urządzenia — prasy, wtryskarki, obrabiarki — które ułatwią i uatrakcyjnią procesy produkcyjne mają gdzie i po co pracować, stresy i napięcia byłyby mniejsze.

Bo tak w ogóle spółdzielnia usiłuje za wszelką cenę udowodnić, że działa nie gorzej niż wszystkie inne; znaczniejsze, starsze, bogatsze. Posiada przychodnię zatrudniającą 6 lekarzy i 2 pielęgniarki, a w niej m. in. laboratorium analityczne, gabinet fizykoterapii. Rozwija działalność sportową — głównie ot tak, dla przyjemności, a nie dla wyczynu. Jedynie drużyna piłki toczonej należy do ekstraklasy. W niczym to jednak nie pomniejsza zdolności i umiejętności członków klubu szachowego czy leż sekcji turystycznej. Spółdzielnia dysponując własnym autokarem i znaczną ilością sprzętu sportowego organizuje rajdy, biwaki, turystyczne wypady w Sudety. W każdą jesienną i zimową sobotę autokar dowozi chętnych na kryty basen w Drzonkowie, udostępniony im przez Olimpijski Ośrodek 5-boju. W ramach wydatków z funduszu rehabilitacyjnego znajdują się pieniądze nie tylko na opiekę zdrowotną, działalność sportową, oprzyrządowanie stanowisk pracy, pożyczki, dotacje, lecz z także na lektorów dla uczących się niewidomych na pomoc w nauce dzieciom niewidomym.

— Z tego okna powinna pani zobaczyć taki zupełnie przyzwoity budynek. To nasz hotel — mówi prezes. Kiedyś to była rudera. To nawet ja pamiętam, choć przyszedłem do Bytomia po szkole wrocławskiej dopiero w 1965 roku. Niewidomi mieszkali tutaj w części produkcyjnej, tylko na górze...

W tym momencie trudno mi podzielić zadowolenie prezesa. Obecny hotel już nie jest ruderą, ale do podstawowego chociażby standardu bardzo mu daleko. Co zresztą zgodnie prawie wykrzyczeli mi jego mieszkańcy każąc chodzić po wąskich schodach, przekraczać

wystające progi, deptać naderwane wykładziny i siadać na chwiejących się krzesłach. Inna sprawa, że ci, którzy trafili tu z odległych czasem o kilometry kwater prywatnych, gdzie dodatkowo byli zdani na łaskę i niełaskę właścicieli, kończyli rozmowę budującym

— „no, teraz to i tak jest o niebo lepiej" — ale młodsi, świeżo przybyli do spółdzielni byli nieprzejednani. Prezes zaczynający pracę w 1965 roku ma swoje racje, oni zaczynający pracę w roku 1985 mają swoje. Na szczęście może rzeczywiście już niedługo padnie w Bytomiu to upragnione: spocznij, do nowego zakładu biegiem marsz...

(wiosna 1987)

Najważniejsi

Rzadko to się zdarza, a w Bierutowie zdarzyło się. Tamtejsza Spółdzielnia Niewidomych „Biersin" jest pierwszym i jedynym samodzielnym przedsiębiorstwem w miasteczku i jako taka nadaje ton życiu gospodarczemu okolicy. Władze lokalne nie tylko muszą ale wręcz chcą dbać o jej rozwój, a telefon na biurku prezesa Antoniego Maślanki, co raz to pobrzmiewa pytaniem — czy nie chce czegoś jeszcze wybudować, zaadaptować, kupić, wynająć? W takiej atmosferze nawet średnio przedsiębiorczy mogliby góry usypać. Trafiło się bardzo przedsiębiorczym, którzy jeszcze trochę a zaczną góry przenosić. Prezes nie należy do osób nadmiernie skromnych, docenia też wagę umiejętnego sprzedania osiągnięć. Słyszę więc na wstępie, że gdy spółdzielnia odłączyła się jesienią 1984 roku od wrocławskiego "Dolsinu" to zatrudniała 190 osób i produkowała za 130 milionów złotych. Po dwóch latach zatrudnienie wzrosło do 500 osób (w tym 245 niewidomych), wartość produkcji do 726 milionów złotych, a zarobki pracowników znalazły się na trzecim miejscu w skali CZSN. W ciągu tych dwu lat przyjęto 100 nowych niewidomych z województwa wałbrzyskiego, opolskiego, jeleniogórskiego i legnickiego, zorganizowano nowe punkty pracy nakładczej w Lubaniu, Namysłowie i Oleśnicy, w trakcie załatwiania jest zaś uruchomienie kolejnej placówki — w Lubinie. I co ciekawsze koszt tego przedsięwzięcia pokryje najprawdopodobniej miejscowy Urząd Miejski uruchamiając hindus z aktywizacji drobnej wytwórczości oraz wykorzystując pewne kwoty z funduszu FAZ-owskiego. Byłoby to więc dość prekursorskie posunięcie, jako że do tej pory zakłady zasilające FAZ, podatkiem od ponadnormatywnych wynagrodzeń, nie bardzo wiedziały na co też, tak konkretnie, ich pieniądze idą. Może to nie wypada, ale tak dyskretnie przypominam prezesowi Maślance, że do 1984 roku on sam kierował spółdzielnią wrocławską czyli i jej bierutowskim oddziałem. Innymi słowy, jeśli teraz jest bardzo dobrze to na pewno w części jego zasługa, ale jeśli było gorzej, to w części i jego wina. Czyżby przyszedł tu, by stare błędy naprawić?

— Przyszedłem, bo dałem słowo honoru tej załodze, że jeszcze przed odejściem na emeryturę uruchomię samodzielny zakład. Do istotnych błędów raczej się nie przyznaję. Po prostu w organizmie zrzeszającym 1 400 osób — a tyle już w pewnym momencie liczyła wrocławska spółdzielnia — nie ma co myśleć o dalszym rozwoju Spółdzielnie naszego typu mają swój punkt graniczny, którego nie powinny przekraczać jeśli chcą być spółdzielniami prowadzącymi działalność rehabilitacyjną, jeśli chcą mieć zbyt na swoją z natury rzeczy specyficzną produkcję, jeśli chcą widzieć coś więcej ponad plany, wskaźniki i zyski — zgrabnie odparowuje atak mój rozmówca, który wszystko co robi — jak mi potem powiedzą jego pracownicy — tłumaczy na "tak" nie przyjmując do wiadomości nawet możliwości porażki. Jest człowiekiem impulsywnym, a może nawet gwałtownym. Trochę się go boją, bo potrafi „po kątach porozstawiać". Co trzeba załatwić, to z reguły „na wczoraj”, o czym najlepiej wie kierowca służbowego samochodu.

— „Tylko wsiada i wysiada. Najeździmy się, oj najeździmy". Szef działu zaopatrzenia doda do tej charakterystyki — prezes uważa, że nie ma rzeczy niemożliwych. Patrząc jak spółdzielnia rośnie w siłę, trzeba mu przyznać rację, ale pracując z nim na co dzień trzeba mieć nie lada odporność. Sam nie wiadomo kiedy je i śpi, więc od innych wymaga tego samego.

Parę godzin później sama przekonam się o skali wymagań prezesa Maślanki. Gdy po powrocie z sal produkcyjnych pochwalę wyjątkową czystość, lad i porządek i to pochwalę nie kurtuazyjnie, bo rzeczywiście stary i na zewnątrz niepozorny budynek, można by nie jednej nowszej spółdzielni stawiać od wewnątrz na wzór, usłyszę w odpowiedzi — „czysto, co też pani powiada, ja tu dobrze widzę jak jest. Na pewno w jakimś kącie znalazłby się jakiś śmieć".

Władysław Trzciński pracuje w dzisiejszym "Biersinie" od 1955 roku, czyli od początku. Wtedy był to oddział oleśnickiej Spółdzielni Inwalidów „Zgoda". Teoretycznie łączyła ich z macierzystą jednostką wspólnota losu, ale na nich, niewidomych, patrzono z odrobiną politowania. No bo niby jak taki ma sobie poradzić z jakąkolwiek pracą. Płacono im „postojowe", wykorzystywano do rozwożenia piwa, jako, że oddział mieścił się w browarze. Wyposażenie techniczne składało się z jednej gilotyny do cięcia blachy i dwóch nie najlepszej jakości silników elektrycznych. Spróbowali wytwarzania blaszek do obuwia, ale ani to, ani pomoc w browarze nie zapewniała im minimum egzystencji, nie mówiąc już o zaspakajaniu wyższych potrzeb i aspiracji. Mieszkało się wówczas w ubogo wyposażonym hotelu pracowniczym pobliskiego POM-u, korzystało z POM-owskiej stołówki, a główne źródło dochodów stanowiły mimo wszystko zapomogi z Wydziału Opieki Pow. Rady Narodowej w Oleśnicy. I wówczas to niewidomi z Bierutowa zrozumieli, że ich jedyną szansą jest związanie się z własnym środowiskiem. W roku 1958 zwrócili się więc do Zarządu Spółdzielni Inwalidów Niewidomych we Wrocławiu - Leśnicy z prośbą o przejęcie ich od spółdzielni „Zgoda". Inicjatywa ta zyskała osobiste poparcie prezesa Antoniego Maślanki, który wiosną 1959 roku przekonał do niej Walne Zgromadzenie swej spółdzielni i 11 lipca tegoż roku połączenie stało się faktem.

Zmiana mecenasa nie rozwiązała automatycznie problemów lokalowych, narzędziowych, produkcyjnych, socjalno-bytowych. Nadał produkowano żabki do obuwia, ponadto — zamknięcia kabłąkowe do butelek i tzw. uchwyty Bertzmana do instalacji elektrycznych. Nadal warunki pracy były więcej niż złe. Ale w roku 1962 udaje się uzyskać nowy lokal, który co prawda wymaga trwającej kilka lat adaptacji i przebudowy, niemniej w nim rozpoczynają w roku 1964 antyimportową produkcję sznurów przyłączeniowych do maszyn szyjących. Z czasem asortyment montowanych sznurów powiększa się, poprawiają się warunki bytowe pracowników spółdzielni.

— Jakby ręką odjął — określają zgodnie swoje odczucia bierutowscy, „weterani" — p. p. Szydłowski, Trzciński, Otocki, małżeństwo Grochowskich.

— Mimo wszystko najwięcej jednak zrobiono odkąd jesteśmy

całkowicie „na swoim" — twierdzi Eugeniusz Nowosiadły, przewodniczący Rady Spółdzielni, który też pracuje w niej już od 1959 roku. I nawet szkoda, że tak późno sią odłączyliśmy. Kiedyś np. nie mogliśmy znaleźć ludzi do pracy, a teraz stoją w kolejce. Kiedyś mieliśmy tylko coraz ciekawszą i lepiej płatną pracą, a teraz zaczynamy rozwijać działalność kulturalną, oświatową.

— To prawda — wtóruje Władysław Trzciński. Od kiedy usamodzielniliśmy się, to znalazły się środki i możliwości dla organizowania wycieczek, wypraw do teatru, kina. Mamy własny zespół muzyczny, koło sportowe. Jeszcze tylko nie mamy miejsca, by te wszystkie formy działalności rozwijać, ale za miesiąc, dwa... ".

Za miesiąc, dwa zostanie włączony do bieżącej eksploatacji wielofunkcyjny, okazały i wrącz reprezentacyjny budynek socjalno-rehabilitacyjny wybudowany za ok. 300 milionów złotych, który jak to mówi pani prezes Ewa Konigsman, może być wizytówką całej spółdzielczości niewidomych. Mieści się w nim hotel pracowniczy o 19 jednoosobowych i 22 dwuosobowych pokojach wyposażonych nie gorzej niż w niejednym hotelarskim „gwiazdkowcu", przychodnia lekarska, stołówka ze wspaniałym zapleczem, kawiarenka, świetlica. Własna zmechanizowana pralnia będzie mogła nawet zarabiać, świadcząc usługi mieszkańcom Bierutowa, którzy jak na razie pozbawieni są takich udogodnień.

Wszystko już właściwie jest. Do hotelu lada dzień mogliby się wprowadzać lokatorzy. Na estradzie sali świetlicowej stoją instrumenty, tylko siąść i zagrać marsza na otwarcie. Panie z kola spółdzielczyń wyplotły wspaniale „makramy" zdobiące ściany sal i korytarzy. Pani Zofia — szefowa całego obiektu, oprowadza mnie nie bez dumy po wszystkich zakamarkach. Jeszcze tylko podłączyć centralę telefoniczną, hałdy ziemi otaczające budynek zamienić w wygodne drogi i ścieżki, wytyczyć klomby, postawić ogrodzenie i będzie gotowe. Ile mają na to czasu? Miesiąc, bo za miesiąc Walne, a tak sobie postanowili, że tu się odbędzie. Prawda — dewiza Prezesa: „jak coś robić, to już" — i tym razem musi się sprawdzić.

Hotel, choćby najwygodniejszy, dla większości lokatorów będzie tylko mieszkaniem zastępczym. Podobnie jak te osiem kupionych przez spółdzielnię domków typu „Ciechanów". Z oddali prezentują się doskonale, tworząc małe osiedle, ale mają spełniać rolę locum przejściowego. Spółdzielnia rozbudowuje się, unowocześnia, musi mieć więc coś do zaoferowania startującej w niej kadrze, niezbędnym fachowcom.

W terenie stawia na rozwój punktów nakładczych, ponieważ jest to także z psychologicznego punktu widzenia korzystniejsze dla pracowników. W gromadzie nawet niewielkiej 20—30 osobowej, zawsze raźniej niż we własnych czterech ścianach. Rehabilitacja przez pracę ma swój sens nie tylko poprzez rehabilitacyjne właściwości samej pracy ale i poprzez szansę przebywania w zespole, wśród innych ludzi. Tu zaś, w Bierutowie, w zakładzie zwartym, stawia się na stworzenie silnych podstaw wszelkiej działalności. Ekonomicznych ale i technicznych. Sznury do maszyn do szycia produkują do dziś jako jedyni w kraju, stąd i mają eksport. Ale równocześnie uruchomili produkcję sznurów do maszynek do golenia, montaż stojanów do silników elektrycznych, przymierzają się do kooperacji przy produkcji żelazek typu francuskiego z nawilżaczem. To wszystko wymagało poważnych zmian organizacyjnych, znalezienia nowych powierzchni, rozbudowy starych obiektów. I tak w Kraszewicach, 3 kilometry od Bierutowa, stoją już budynki nowych magazynów, na ulicy Młyńskiej, w starej rozwalającej się fabryce powstaje hala produkcyjna, w części starego hotelu na ul. Konopnickiej właśnie oddano salę montażu stojanów. Budują narzędziownię, myjnię przewodów, basen przeciwpożarowy.

Nie wszystkie z tych zamierzeń narodziły się dopiero w roku 1984. Myślano o nich już na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Ale teraz, gdy nie są jednym z wielu zakładów dużej spółdzielni, łatwiej im po prostu je zrealizować. Sami z siebie są po prostu najważniejsi. Nawet im to inne spółdzielnie mają trochę za złe. Podobno są faworyzowani przez CZSN...

Możliwe. Ale ostatecznie nikt nikomu nie broni dać się faworyzować.

(wiosna 1987)

Życiorys z pozytywnym wydźwiękiem.

Zofia Oset jest jedną z 700 pracujących tu osób. Nie należy do członków założycieli, bo przyszła do spółdzielni dopiero w 1961 roku. Powodzi jej się chyba lepiej niż „średniej" większości. W mieszkaniu ładne nowe meble, telewizor, pralka, radio-magnetofon, telefon. Nie ukrywa, że zarabia dobrze — ok. 28—30 tysięcy złotych miesięcznie plus ponad 20 tysięcy złotych renty.

— Wstydzić się można niskich dochodów. Przecież nikt mi za darmo tych pieniędzy nie daje. Od dziecka była już taka szybka; w pracy jak znalazł — mówi, dodając, że poza wszystkim jest osobą samotną, co też waży na jej standardzie materialnym. Pomaga rodzeństwu i to wszystko. Nie jest więc Zofia Oset najbardziej typową przedstawicielką załogi Kieleckiej Spółdzielni Niewidomych, a mimo to rozmowa z nią mówi o tej spółdzielni więcej niż opasłe tomy sprawozdań z 30-let-niej już działalności.

Wychowała się w rodzinie wielodzietnej. Już w szkole podstawowej zaczęła tracić wzrok. Ojciec dowiedział się o istnieniu Związku Niewidomych, poszedł po radę i pomoc. Skierowano ją na komisję lekarską, dostała orzeczenie o inwalidztwie i adres spółdzielni. Tu zaproponowano jej pracę chałupniczki, przeszkolono i zostawiono sam na sam z workiem spinaczy do montowania. Natachała się tych worków. Dobrze, że ojciec i brat pomagali. Mokre to wszystko było, zardzewiałe. Suszyli przy piecu, mama czyściła papierem ściernym żeby jakoś wyglądało. Warunki miała fatalne. W jednej izbie jedli, pracowali, suszyli. Ale nie miała wyjścia? Chciała być użyteczna, chciała pomóc rodzinie. Później spółdzielnia uruchomiła zakład szczotkarski. Pani Zofia pojechała na kurs do Krakowa, zdała bardzo dobrze egzamin robotnika wykwalifikowanego i została szczotkarzem. Pracowało się raz gorzej, raz lepiej. Toteż, gdy dyrektor Suchański z Kieleckiego Przedsiębiorstwa Elementów Budowlanych zaproponował jej pracę w centralce telefonicznej, nie zastanawiała się ani chwili. Była ciekawa jak też będzie wśród zdrowych i widzących. Radziła sobie bardzo dobrze. Mówiono, że jest chodzącą książką telefoniczną. Ale niestety, oko zaatakowała jaskra, trzeba było je usunąć i na trzy lala w ogóle zapomnieć o pracy. Profesor Krwawicz z Lublina kazał się oszczędzać. Ten Lublin pamięta aż za dobrze W sumie była 10 razy w klinice. Przyjeżdżała z ojcem nocą, spali na dworcu, bo nie było miejsca w hotelach.

Lekarze zalecali wypoczynek, a ona chciała pracować, bo siedząc w domu bezczynnie, jest się na marginesie życia. Spółdzielnia jakby na jej zamówienie uruchomiła produkcję plomb. Wróciła, popracowała, ale plomby się skończyły. I wtedy w roku 1974 zdecydowała się pójść do dziewiarni. Pracuje w niej do dziś. Dorobiła się Brązowego i Złotego Krzyża Zasługi, Odznaki — Zasłużony dla Kielecczyzny, działa w PZN — jest przewodniczącą Okręgowej Komisji Rewizyjnej. Dziś, gdy słyszy narzekania — czasem zresztą słuszne — niewidomych na obojętność osób widzących ma ochotę opowiedzieć im o swoich doświadczeniach terenowego opiekuna społecznego dla niewidomych w powiecie kieleckim. Podczas wizytacji odkrywała rzeczy straszne. Biedę, brud, starych ludzi pozostawionych bez opieki i jedzenia, niewidomą kobietę z małym dzieckiem w izbie, w której nawet stołu nie było. Jej koleżanki z pracy nie miały jeszcze internatu, w którym teraz łazienki, ciepła, woda, zaplecze kuchenne. Mieszkały w prywatnych kwaterach, kury im się pod nogami plątały. Jej własna rodzina nie raz i nie dwa coś tam smacznego tym dziewczętom podrzuciła, do domu zaprosiła. Wcale nie uważa, że młodzież teraz jest zła. Ale nie może zrozumieć, dlaczego taka apatyczna, bezwolna. „Siedzą w tych pokojach w internacie i nic ich nie obchodzi. A mnie, choć mogłabym siedzieć i odpoczywać do woli, ciągle szkoda odejść z pracy. Nie z powodu pieniędzy. Z powodu ludzi. Nie umiem żyć sama, dla siebie".

Kiedy późnym popołudniem zupełnie niespodziewanie odwiedzamy z prezesem Pakułą internat, u raczej hotel przy ulicy Złotej, słowa pani Zofii sprawdzają się co do joty. Cicho, głucho, pusto. Prezes jest wyraźnie zaniepokojony — jego pionowi rehabilitacji podlega przecież ta placówka, a tu jak na złość — nawet portier gdzieś się zapodział. Mieszkają tu dorośli i teoretycznie pilnować ich nie należy, ale zupełnie inni dorośli, „z ulicy", tylko czekają na taką okazję, by się wprosić do świeżo poznanego kolegi — na kielicha. Wiadomo, niewidomi nieźle zarabiają, więc niech stawiają. A potem się mówi, że niewidomi piją — uprzedza taką ewentualność prezes.

Nie pili. Portier się odnalazł, na pukanie do którychś z kolei drzwi usłyszałam — proszę. Lokator, samotny młody mężczyzna czeka na przeprowadzkę do mieszkania spółdzielczego. Poczeka pewno jeszcze trochę, w hotelu mieszkają także rodziny z dziećmi, ale już ma meble, zastawę, kolorowy telewizor. Okazuje się, że jest inicjatorem zorganizowania w spółdzielni zespołu muzycznego.

— Będzie taki zespół? — pytam prezesa.

— Właściwie to już jest — słyszę w odpowiedzi — tylko brak nam zawodowego instruktora...

— I dobrych instrumentów panie prezesie — nie ustępuje gospodarz.

Na parterze hotelu przestronna sala prawie nie zagospodarowana. Mieści się w niej biblioteka co jest plusem, ale mieściłoby się dużo więcej form życia kulturalno-oświatowego. Właśnie narodził się pomysł, by zorganizować w niej klub środowiskowy, dostępny nie tylko dla pracowników lej spółdzielni. Inicjatywę podchwycił Regionalny Związek Inwalidów, obiecując wsparcie, pomoc organizacyjną a następnie współuczestnictwo. Wszyscy, na czele z mgr. Stanisławem Pakułą, prezesem d/s rehabilitacji Kieleckiej Spółdzielni od roku 1970, a jej pracownikiem od 1962 roku, wiążą z tą ideą ogromne nadzieje. W samym hotelu Klub mógłby w niejednym wyręczyć portiera... Z odejściem nudy i ciszy, być może skończyłaby się fascynacja niezbyt interesującymi znajomościami.

Życiorys pani Zofii Oset tłumaczy wiele, ale nie wszystko. Wypada jednak przypomnieć po kolei narodziny i rozwój spółdzielni. W 1957 roku z inicjatywy PZN kilkunastu mieszkających w Kielcach niewidomych stworzyło zespół chałupniczy montujący spinacze do bielizny. Ich brygadzistą był Wacław Wiesiakowski. W sierpniu przekształcili się w komitet organizacyjny Spółdzielni Inwalidów Niewidomych, która została wpisana do rejestru sądowego 24. 10. 1957 roku. Akces członków założycieli zgłosiło 30 osób, wśród nich pierwszy prezes — W. Wiesiakowski i niemniej zaangażowani w uruchomienie spółdzielni — Wacława Grzyb, Stefan Pawlonka. Zakład produkcyjny wraz z biurem mieścił się w sali wydzierżawionej od hotelu „Bristol". Początki były więc pozornie dość eleganckie, naprawdę

— bardzo trudne. Trwali przy spinaczach, próbowali sił przy produkcji dziewiarskiej. Rozwijali się jednak dość szybko. W roku 1958 Spółdzielnia uruchomiła zakład drzewny w Kielcach i dziewiarski

— w Pionkach oraz przejęła od Spółdzielni Inwalidów „Naprzód" w Końskich zakład szczotkarski. Zatrudnienie jeszcze niewielkie — 108 osób, ale już w roku 1959 uruchomiono zakład dziewiarski w Radomiu, przekształcony później w zakład artykułów gospodarstwa domowego oraz wydział metalowy, produkujący siatkę ogrodzeniową w Skarżysku Kamiennej, co spowodowało, że w roku 1960 spółdzielnia zatrudniała już dwa razy więcej osób.

Okres obrastania w filie i zakłady kończy się z momentem uruchomienia w Kielcach bazy remontowej dla wszystkich wydziałów i kolejnego wydziału szczotkarskiego. Pod koniec lat 60-tych spółdzielnia ponownie podwaja stan zatrudnienia, a ponadto zaczyna odczuwać dobrodziejstwa prowadzonych inwestycji i modernizacji. Do użytku zostają przekazane nowe obiekty — Zakład Pracy Chronionej w Końskich oraz internat w Kielcach. W następnej kolejności już w lalach 70-tych budowany jest Zakład Pracy Chronionej wraz z zapleczem socjalnym i przychodnią lekarską w Pionkach. Do nowego obiektu przenosi się zakład radomski. I wreszcie w 1978 roku spółdzielnia otrzymuje swój główny obiekt — wielowydziałowy (szczotkarstwo, dziewiarstwo, metal) zakład w Kielcach, w którym mieści się również administracja, zaplecze socjalno-rehabilitacyjne, magazyny, baza transportowa i wszystko, co zatrudniającej ponad 650 osób spółdzielni może być potrzebne. W 1984 roku odłącza się od spółdzielni kieleckiej filia radomska zabierając ze sobą zakład w Pionkach. Mimo to dziś zatrudnienie znów powróciło do stanu z roku 1980. Wśród 700 pracujących 364 to niewidomi, a wśród tych — 173 pracuje w systemie nakładczym. Mogliby i chcieliby rozwijać się nadal — ostatnio powstał np. mały oddział w Ostrowcu Świętokrzyskim — ale brakuje im przędzy. A dziewiarstwo stało się ich główną specjalnością; kwartalnie przerabiają 14—15 ton surowców. Pozostali także przy szczotkach i pędzlach produkując w sumie jednych i drugich ok. 1 mln sztuk. Poza drobnymi — do rąk, do butelek, klasycznymi — do zamiatania, zdarzają się im ciekawsze zamówienia. Teraz np. wykonują szczotki do zamiatania lotnisk. Trzecim w sumie bardzo ważnym działem jest, nazwijmy go lak, galanteryjny. Tu produkuje się 15 mln sztuk klamerek do bielizny, 1, 5 miliona sztuk zmywaków druciano-plastikowych, ok. 0, 5 mln sztuk sprężyn do słoi vecka.

W roku 1986 wydali z funduszu rehabilitacyjnego 49 mln złotych. Z tego 12 milionów pochłonęły zakupy samochodów — „Żuk", „Robur" i „Autosan" oraz maszyn — 2 stebnówek, 2 automatów do produkcji sprężynek, krajarki taśmowej, 8 szydełkarek, urządzenia do nabijania szczotek, wiertarki. Czy to jest rehabilitacja?

— Jest — przekonuje mnie prezes Pakuła. Mogliśmy dzięki tym drobnym inwestycjom zatrudnić paru niewidomych, innym poprawić warunki pracy. A samochody? Mamy trzy autokary. Dwa z nich jeżdżą na okrągło, dzień w dzień. Dowozimy pracowników do pracy, a ta u nas jest dwuzmianowa. I jeśli pozostają nam jakieś oszczędności z funduszu rehabilitacji, to właśnie przekazujemy je na konto przyszłych inwestycji. Przymierzamy się do rozbudowy tego zakładu w latach 1988—91. Potrzebna nam jest nowa hala dziewiarni i nowy obiekt socjalno-rehabilitacyjny. Niepostrzeżenie wyrośliśmy z murów skrojonych w lalach 70-tych.

No, jeśli tak mówi członek Zarządu odpowiedzialny za pozaprodukcyjną sferę działania spółdzielni, to wyobrażam sobie na ile wzmocniłby tę argumentację obecny, a w historii spółdzielni szósty z kolei, prezes naczelny — mgr inż. Zbigniew Czerski. Chyba rzeczywiście wyrośli. I to jest len pozytywny wydźwięk życiorysu p. Zofii Oset.

— Chwileczkę — goni mnie już na korytarzu p. Adam Mucowski, zajmujący się w dziale rehabilitacji sprawami kultury, oświaty i sportu. A nasi sportowcy?

Prawda. Miałam zapisać nazwiska, co niniejszym czynię: Elżbieta Mitura — na Mistrzostwach Polski w Pływaniu Rzeszów 1986 — 3 złote medale, 1 srebrny; Wiesław Król — na Mistrzostwach Świata w Pływaniu, Goeteborg 1986 — 1 medal srebrny, 1 brązowy, nu Mistrzostwach Polski w Pływaniu — Gdańsk 1987 — 5 medali złotych; Małgorzata Sabatowska — Mistrzostwa Polski w Pięcioboju. Mszana Dolna 1986 — medal srebrny.

Okazuje się, że w Kielcach lubią pływać.

(wiosna I987)

, Spod znaku „trzynastki”

Żądni wiedzy o rozwoju Spółdzielni Niewidomych im. J. Marchlewskiego w Białymstoku muszą poza wszystkimi innymi cechami mieć nieco siły. Opasie tomy oprawnej w czerwone płótno "Kroniki Zakładu" ważą tyle, że byle chuchro ich nie podźwignie.

Jakże zresztą mają nie ważyć, jeśli spółdzielnia istnieje 37 lat, a obejmujący swoje stanowisko w roku 35-lecia prezes mgr inż. Henryk Jabłoński wpisał się na listę urzędujących tu prezesów pod numerem dwudziestym trzecim. Niektórzy z jego poprzedników bywali na niej kilkakrotnie, nie zmienia to jednak faktu, że spółdzielczy kronikarze odnotowujący wszystkie zmiany, każde Walne i w ogóle wszystko, co w spółdzielni się działo, spółdzielni dotyczyło, bądź o spółdzielni zostało napisane, napracowali się co niemiara.

Wpis pierwszy zaś, dalby się streścić tak: Z inicjatywy obywateli Jana Romaszewskiego — niewidomego, Stefanii Sokołowskiej — niewidomej, Heleny Szefer — niewidomej, nawiązano w roku 1951 kontakt z CSI w Warszawie. W związku z tym CSI pismem z dnia 29. 03. 1951 r. powiadomiła zainteresowanych o celowości założenia Spółdzielni Inwalidów Ociemniałych w Białymstoku. W tym samym mniej więcej czasie z inicjatywy Lubelskiego Oddziału Związku Pracowników Niewidomych, za zgodą władz wojewódzkich, w Białymstoku powstało Kolo Niewidomych, 13 grudnia 1951 roku trzynastu członków założycieli podpisało na zebraniu organizacyjnym statut swojej spółdzielni i obrało jej patrona — Juliana Marchlewskiego. Pod statutem złożyli podpisy: Antoni Murawski, Stefania Sokołowska, Józef Skowron, Anita Ruszczewska, Jan Jeleniewski, Stanisław Czaczkowski, Jan Ostaszewski, Helena Szefer, Aleksandra Jabłońska, Władysław Drobnicki, Jan Romaszewski, Franciszek Wierzchowski i Kazimierz Drops. Do pierwszego Zarządu weszli: Jan Romaszewski, Kazimierz Drops oraz Antoni Murawski. Rozpoczynali od klejenia pudelek tekturowych do obuwia, a następnie wyrobu szczotek z przysłowiowych dla tamtych lat gęsich piór na 90 metrów kwadratowych czterech izb przy ul. Sienkiewicza 104. Narzędzia szczotkarskie pożyczyli im koledzy z Lublina. Ciasnota lokalu uniemożliwiała zorganizowanie internatu, toteż za wszelką cenę usiłowali przenieść się do większych pomieszczeń. Starania uwieńczone pomyślnym efektem zostały w Kronice opisane elegancko, iż "konkretne działania ówczesnego Zarządu w składzie: Józef Stroiński, Wiktor Jańczuk i Stefania Sokołowska dały efekty i w październiku 1952 roku zakład został przeniesiony do budynku przy ul. Kraszewskiego 9. Powierzchnia użytkowa spółdzielni wzrosła do 180 metrów kwadratowych". Tak naprawdę, o czym do dziś w spółdzielni się mówi, weszli na ulicę Kraszewskiego „na siłę", nie obyło się bez interwencji milicji i różnych takich atrakcji, ale swoją pierwszą potyczkę z władzą wygrali. Weszli i zostali.

Zatrudnienie wzrosło w tym czasie do 30 osób. O atmosferze roku 1952 można jednak dowiedzieć się z Kroniki wiele: „Praca w zakładzie produkcyjnym trwała w trudnych warunkach po 12—18 godzin na dobę. Plan produkcji wynosił 400. 000 zł. Dzięki wytężonej pracy, przy stopniowym wzroście zatrudnienia do 30 osób, plan roczny wykonano na sumę 1. 063. 000 zł i osiągnięto pierwszy zysk w wysokości 134 tys. zł (... ). Na ulicy Kraszewskiego warunki lokalowe znacznie się poprawiły. Zorganizowano prowizoryczny internat dla niewidomych z terenu województwa, dzieląc pomieszczenie kotarą na część produkcyjną i mieszkalną, gdzie wstawiono pierwsze cztery łóżka z pościelą. Zorganizowano gotowanie kawy dla załogi". W roku 1953 nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, jeśli nie liczyć wyjazdu kilkunastu niewidomych do Krakowa, aby w tamtejszej spółdzielni nauczyli się robić szczotki oraz wejścia w posiadanie gospodarstwu rolnego po byłym majątku w Opartowie koło  Rajgrodu ofiarowanego niewidomym przez władze wojewódzkie. Natomiast rok 1954 rozpoczyna się od mocnego a zarazem tragicznego akcentu. W budynku spółdzielni wybucha pożar, a po nim trzeba przerwać produkcję i wyprowadzić się. Na szczęście były już filie: w Hajnówce, Suwałkach i Bielsku Podlaskim, był Opartów i tam też przenoszą się białostoccy spółdzielcy produkując poza dotychczasowym asortymentem — sznury i powrozy. Równocześnie trwa remont zniszczonych lokali na ul. Kraszewskiego, a po jego zakończeniu, spółdzielnia wprowadza się do całego budynku, wydzierżawiając resztę pomieszczeń. W tym pierwszym okresie szczególnie aktywnie z niemałym poświęceniem działali obok grupy inicjatywnej: Józef Stroiński pełniący w ciągu swych dwudziestoletnich związków ze spółdzielnią różne funkcje — od prezesa po asystenta socjalnego, wielokrotnie reprezentujący jej załogę na Zjazdach Delegatów Spółdzielni Inwalidów, Henryk Składanek — m. in. inicjator zorganizowania a następnie opiekun pierwszego internatu, Stanisław Czaczkowski mający opinię pracownika więcej niż wzorowego.

Pięciolecie 1956—60 upływa pod znakiem starań o budowę nowego zakładu. Już ponad 100-osobowa załoga (w roku 1959 na przykład zatrudniano 175 osób, w tym 118 niewidomych) nie może się pomieścić w użytkowanych lokalach, na pracę zaś czekają kolejni członkowie PZN. Pozytywne decyzje zapadły w roku 1960. 21 sierpnia 1961 roku na KOPI w Zarządzie ZSI w Warszawie zatwierdzono założenia projektowe inwestycji, 14 marca 1963 roku kupiono działkę przy ul. Kraszewskiego 26, w roku 1964 rozpoczęto prace budowlane. Równolegle do potrzeb zakładu pracy chronionej przystosowywano obiekty przydzielone przez Powiatową Radę Narodową filii Spółdzielni w Suwałkach. To, znacznie mimo wszystko prostsze zadanie zakończono, gdy w Białymstoku dopiero kładziono fundamenty i jeszcze w roku 1964 w wyremontowanych obiektach rozpoczęto produkcję szczotek, a następnie pudełek z folii.

Białostocczanie nie czekali na nowy zakład bezczynnie. W 1961 roku zaczynają wytwarzać okucia do pędzli, w 1962 — kółka z drutu, a w 1963 — miejsce nierentownej produkcji dziewiarskiej zastępuje montaż uchwytów do firanek. Spółdzielnia posiada już dwa samochody ciężarowe, na realizację czeka uchwala zobowiązująca Zarząd do kupienia autokaru, który będzie dowoził niewidomych do pracy, a ci otrzymali w roku 1964 pierwsze 25 mieszkań w nowym budownictwie.

W drugiej połowie 1964 roku inwestycja — zakład produkcyjny, budynek administracyjny, internat z 70 miejscami i stołówka — zostaje przekazana do użytku. W nowych warunkach można myśleć o nowej produkcji. Tę stanowią kasety do filmów małoobrazowych (jedyny producent w kraju), a następnie dwa typy złącz napowietrznych. Gwałtownie rośnie zatrudnienie osiągając w roku 1966 poziom 412 osób.

I ten okres miał swoich bohaterów. Należeli do nich m. in. Bolesław Stasiewicz, pełniący od roku 1955 przez trzynaście lat (znów ta „trzynastka") funkcję prezesa, bądź jego zastępcy, Tadeusz Mielczarek — organizator i inicjator produkcji nakładczej i znani już. Czytelnikowi — Stefania Sokołowska, Józef Stroiński, Henryk Składanek. W roku 1970 spółdzielnia zatrudnia ponad 700 osób. I choć w 1973 roku usamodzielnia się jej filia w Suwałkach, co przejściowo obniżyło poziom zatrudnienia, bardzo szybko wrócono na ten sam pułap. Produkcja w dalszym ciągu obracała się w kręgu trzech branż — elektrotechnicznej, metalowej i szczotkarsko-pędzlarskiej. W roku 1976 sposobem gospodarczym wybudowano łącznik między internatem a budynkiem produkcyjnym, dzięki któremu poza poprawą warunków socjalnych uzyskano 6 pomieszczeń, w których ulokowano produkcję tortownic i karniszy oraz magazyn i narzędziownię. Nie był to jednak kres inwestycyjnych zapędów Spółdzielni im. J. Marchlewskiego. Wybrany w roku 1980 nowy Zarząd zaczął starania o budowę jakby drugiego, nowego zakładu. Trzy lata trwały zabiegi wstępne, dwa lata — sama budowa i oto w kwietniu 1985 roku spółdzielnia wzbogaciła się w kolejne 24 sale i nową powierzchnię 2. 453 metrów kwadratowych. Był ku temu najwyższy czas. Na ulicy Kraszewskiego 9 ciągle bowiem pracowali ludzie teoretycznie zatrudnieni w zakładzie pracy chronionej a praktycznie dysponującymi pomieszczeniami ciasnymi, ogrzewanymi piecami, do których wiodły strome schody.

Dziś białostocka spółdzielnia zatrudnia 779 osób, w tym 56, 6% niewidomych. Wytwarza 170 asortymentów szczotek, pędzli,  artykułów metalowych — od kartuszy po tortownice i trzepaczki. Pozostała monopolistą już nie tylko w kraju, ale wręcz w RWPG w produkcji kaset do filmów. W 90% produkuje na potrzeby rynku wewnętrznego, w 10% — na eksport. Jej dział nakładczy obsługuje chałupników w promieniu 150 kilometrów. Tylko przy jednej jedynej operacji — wklejaniu aksamitki do kasety, nie ma zajęcia dla niewidomych. Z całą resztą, w mniejszym lub większym zakresie, mogą dać sobie radę. Obecny Zarząd ma jedną wspólną cechę — wiek. Prezes naczelny ma 38 lat, Ryszard Zyskowski — prezes d/s rehabilitacji — 37 lat, a mgr inż. Zbigniew Skrzypka — prezes d/s technicznych — 31 lat. Ten ostatni właśnie mówi, że teraz w spółdzielniach takich jak ta można się już czymś wykazać. Przeszła przez nie jakby mała rewolucja techniczna. Dorobiły się przyzwoitych narzędziowni, specjalistycznych maszyn, wyszły z okresu manufaktury. Tu w ciągłym ruchu jest około 900 różnego rodzaju przyrządów i maszyn — jest o co dbać. Nie tai, że przyszedł tu ponieważ w normalnym, dużym przedsiębiorstwie mógłby być w tym wieku co najwyżej zastępcą kierownika. Nie o tytuł prezesa mu chodziło, lecz o skalę samodzielności.

Prezes Jabłoński, jak na starszego przystało, zdradza w rozmowie więcej sceptycyzmu. Oczywiście zależy mu na rozwoju i rozbudowie spółdzielni (czego dowodem właśnie trwające prace budowlane przy kolejnym „łączniku" i plany wybudowania, jeśli tylko zmieszczą się na tym terenie, kolejnego obiektu socjalno-rehabilitacyjnego), ale uważa też, że więcej troski o inwalidów pracy powinny zdradzać wszystkie przedsiębiorstwa. Czemóż nie mogliby oni pracować w normalnych warunkach, wśród zdrowych?

W spółdzielni takiej jak ta — mówi z odrobiną czarnego humoru — można się urodzić i umrzeć. Czy na tym ma polegać rehabilitacja!!

Nie na tym — wióruje mu Ryszard Zyskowski — ale jeśli jest jak jest, czyli praktycznie nikt, czasem łącznie z rodziną, nie chce sobie niepełnosprawnego człowieku "brać na głowę", to my musimy budować internaty, trzymać w pracy dożywotnio, ukrócać cugle mechanizacji. Jak ważne jest wchodzenie niewidomych w świat widzących przekonał się najlepiej na własnym przykładzie. Kiedy zaczął się pojawiać na turniejach szachowych, patrzyli na niego — to się czuje — jak na dziwadło lub oszusta. Niby nie widzi, a gra! Z czasem jednak przyzwyczaili się i w ogóle dotarło do nich, że człowiek, który nie widzi jest normalnym, zwyczajnym człowiekiem.

Białostocka spółdzielnia jeszcze do niedawna słynęła z teatru rapsodycznego. Niestety, rozpadł się. Nie ma człowieka, który tak jak poprzedni instruktor byłby „chory na kulturę". No cóż, trudno. Okazuje się jednak, że i „chorych na sport" coraz mniej. Jeszcze są jakieś zespoły, drużyny, ale ich uczestnicy z upływem lat przedkładają zacisze domowe nad przestrzeń boisk lub hal. Co dziwniejsze, to ludzie młodzi, przychodzący ze szkól, są tymi o najmniejszych chęciach i przyzwyczajeniach do aktywnego życia. W działalności rehabilitacyjnej pozostaje więc dbać o warunki pracy, sprawność przebogatej przychodni lekarskiej (mają nawet masażystę) atrakcyjność wypoczynku i bogactwo księgozbioru. Od książek na razie nikt tu nie ucieka.

Żądni wiedzy o dniu dzisiejszym Białostockiej Spółdzielni Niewidomych im. J. Marchlewskiego muszą poza innymi cechami, posiadać znakomity zmysł topograficzny. Rozbudowywany, dobudowywany, łączony we wszystkie możliwe strony obiekt, co rusz serwuje zwiedzającym go od wewnątrz jakieś zasadzki. Co najdziwniejsze oni jakoś wszędzie bezbłędnie trafiają i jeszcze się chwalą, że korytarze są szerokie, schody wygodne... Właściwie to racja. Widocznie tylko przybyszowi daje się we znaki w taki oryginalny sposób patronująca narodzinom Spółdzielni „trzynastka". Ale tam gdzie konieczne — do umieszczonego przy Spółdzielni sklepu firmowego — trafiłam. Kolejka, że ho. Wiadomo, wiosna. Pora kupować karnisze.

(wiosna 1988)

 Wygrać wyścig z czasem

Wszędzie pachnie jeszcze świeżością. Aż trudno uwierzyć, że podstawowa część tego obiektu została oddana do użytku w maju 1984 roku. Jedynie wzorowe zagospodarowanie terenu — trawniki, parkingi, drogi, ogrodzenia, oświetlenie — na którym mieści się obecnie Spółdzielnia Niewidomych "Start" w Przemyślu, każe się domyślać paroletniego zasiedlenia. W trakcie zwiedzania zakładu okaże się, że budynki magazynowo-warsztatowe, jedna z wiat, część wewnętrznych dróg są rzeczywiście dorobkiem ostatnich miesięcy, ale generalnie wypada stwierdzić, że wszystko robi się tu czysto i porządnie a zrobiwszy — pucuje się i „dopieszcza", by wyglądało jak nowe.

Spółdzielnia powstała na przełomie lat 1952/53 z inicjatywy miejscowego oddziału PZN, który zrzeszał wówczas kilkudziesięciu niewidomych. Zaledwie kilku z nich znalazło zajęcie w Spółdzielni Inwalidów „Praca" toteż w interesie pozostałych rozpoczęło pertraktacje z władzami terenowymi o uruchomieniu samodzielnej spółdzielni. 9 grudnia 1952 roku doszło do zebrania założycielskiego a miano członków — założycieli zdobyli obecni na nim: Edward Wancar, Stanisław Szymański, Tadeusz Wojciechowski, Bronisław Królikowski, Bogdan Machnicki, Leon Korba, Stanisław Halecki, Michał Trybała, Michał Socha, Paweł Michałowski, Jan Sztajmec. Postanowiono wówczas, że nowopowołana do życia Spółdzielnia o symbolicznej nazwie „Start" obejmuje swym zasięgiem wszystkich niewidomych zamieszkałych na terenie województwa rzeszowskiego. Wybrano Zarząd w składzie: Edward Wancar prezes, Henryk Lewencherc, Tadeusz Wojciechowski - członkowie oraz trzyosobową Radę Spółdzielni, do której weszli: Stanisław Halecki, Bogdan Machnicki i Jan Deszczka. Pozostało tylko czekać na zdobycie pomieszczeń, finansów, surowców...

Nie czekano długo. Na początku 1953 roku Spółdzielnia otrzymuje dwa pomieszczenia produkcyjne i pięć pokoi na internat przy ulicy Pelczara. Można było przystąpić do organizacji przedsiębiorstwa. 15 maja 1953 roku piętnastu niewidomych rozpoczyna naukę na kursie miotlarskim, a we wrześniu tego roku rusza w Spółdzielni produkcja szczotek.

Kazimierz Bojczuk, obecny kierownik organizacji pracy nakładczej w „Starcie", który 9 maja 1988 roku obchodzi 33-lecie swojej kariery spółdzielcy, wspomina te pierwsze lata z mieszaniną dumy i... zadumy. Pamięta bowiem zarówno radość z faktu, że mają pracę, własne miejsce w życiu, że są potrzebni jak i gorycz kłopotów, niedogodności. Spółdzielnia przeżywała typowe zawirowania okresu rozruchu. Przyjmował go do pracy prezes Wancar, ale już następnego dnia Walne Zgromadzenie wybrało na to stanowisko Tadeusza Wojciechowskiego. Po pół roku i ten miał następcę. Minęło kolejne półrocze i na czele Spółdzielni stanął Stanisław Szymański — uprzednio prezes okręgu PZN. Jego 6-letnie szefowanie było w dziejach „Startu" pierwszym okresem względnej stabilizacji.

Pan Kazimierz pamięta doskonale jak zaczynał pracę „przy pinezkach", u następnie szkolił się na szczotkarza. Mieszkał wtedy w internacie. Gdy przyszedł tam pierwszy raz, przeraził się. Z udogodnień cywilizacyjnych — jeden kran z zimną wodą. Nie było szaf, brakowało łóżek. Spali po dwóch, na poduszkach wypchanych sieczką, przykrywając się czym który miał. Gdy już został szczotkarzem próbował wrócić do domu, na wieś i pracować jako chałupnik. Ale to też nie zdało egzaminu. Spółdzielnia nie miała przecież środków transportu, więc wysyłała materiały nakładcom koleją. Jak je odebrać, gdy do stacji kilkanaście kilometrów?  Wrócił więc do Przemyśla i jakoś udało mu się zdobyć dla siebie i żony samodzielny pokój, a bogatszy o doświadczenia własnych trudności rzucił się w wir społecznej pracy na rzecz mimo wszystko coraz liczniejszej grupy chałupników. Dopiero jednak w latach 60-tych Spółdzielnia mogła im zapewnić godziwą „obsługę" ale i też w lalach 60-tych była to już zupełnie inna spółdzielnia. W zakładach zwartych pracowało ok. 300 osób, w nakładztwie — ponad 100 osób. M. in. dzięki działaczom PZN z ofertą pracy docierano do najdalszych zakątków Rzeszowszczyzny. Równocześnie "Start" rozbudowywał się, zyskując m. in. zupełnie nowy zakład szczotkarski. W latach 1962—68 nastąpiło uporządkowanie prolifu produkcyjnego. Zlikwidowano wiele nieodpowiednich dla niewidomych (jak choćby tapicerstwo i stolarstwo) gałęzi produkcji a wprowadzono w zamian montaż sznurów przyłączeniowych. W roku 1968 zaczęto w Przemyślu produkować sznury z wtyczką zatapianą, co na owe czasy było w spółdzielczości niewidomych absolutną nowością. Umowy kooperacyjne z Zakładami Metalowymi w Nowej Dębie, rzeszowskim „Zelmerem", zakładami "Eda" w Poniatowej, fabryką „Ponar-Plasomat" w Przemyślu i kilku pomniejszymi powodują, że sznury zaczynają nadawać ton obliczu produkcyjnemu spółdzielni „Start". Z myślą o rozwoju ich produkcji w latach 1968—69 Spółdzielnia buduje nową halę wyposażając ją we wtryskarki i inne nowoczesne urządzenia mechaniczne. Owocuje to zdobyciem znaków jakości „1" dla wszystkich sznurów z wtyczką zalewaną i znaków kontrolnych „KWE " dla sznurów z wtyczką montowaną.

Ta elektrotechniczna "rewolucja" kojarzy się z wieloletnim pracownikiem "Startu" z osobą prezesa Tomasza Berebeki, który nadał spółdzielni wiele rozmachu. Ale i on zachował dział szczotkarski ku zadowoleniu wielu, nie tylko starszych pracowników. Maria Pacyna, która trafiła do Przemyśla w roku 1968 ukończywszy wrocławską szkolę dla niewidomych, zaczynała pracę od szczotek i pozostała przy niej do dziś. Po prostu to zajęcie podoba jej się, a co najważniejsze daje ono pewny i siały zarobek, co w dziale elektrotechnicznym nie jest znów taką niepodważalną regułą. Pani Maria z pewnym rozbawieniem przysłuchuje się "internatowym" opowieściom Kazimierza Bojczuka i młodszego od niego stażem o parę miesięcy Władysława Kawalca. — Pokoje dziewcząt zamykane wieczorem „dla bezpieczeństwa" na kłódkę, całodzienne wyczekiwanie na tyk zimnej wody z kranu. No nie, jej już te wspomnienia nie dotyczą. W ich 8-pokojowym internacie przy ulicy Słowackiego była łazienka, centralne ogrzewanie, zupełnie przyzwoite meble. Poza tym, gdy tylko w roku 1969 przyszedł do Spółdzielni prezes Zbigniew Żuromski, natychmiast wprowadzono zwyczaj zapisywania mieszkańców hotelu do spółdzielni mieszkaniowej. I dzięki temu pani Maria dostała dość szybko mieszkanie, które można było urządzić dzięki pożyczce z działu socjalnego tudzież kwocie 5 tysięcy złotych spółdzielczego „wiana" dla usamodzielniającej się pracownicy. Przed zamążpójściem zdążyła jeszcze ukończyć dwie klasy Liceum Ogólnokształcącego, ale potem niestety — praca, dzieci i codzienny "kołowrotek" kazały przerwać naukę. Mimo pomocy męża, także pracownika Spółdzielni, który zachował resztki wzroku, mimo pomocy rodziców — nie dała rady dotrwać do matury. Pewno dlatego, że zawsze poza wszystkim sporo czasu poświęcała pracy społecznej. Ale taką już ma naturę. Teraz na przykład juko członkini tzw. komisji programowej walczy o odrodzenie się radiowęzła, który prawie przestał funkcjonować. Na dobrą sprawę nawet prasy nie ma im kto rano poczytać, a strata tym większa, że były lata, kiedy radiowęzeł spełniał rolę bez mała spółdzielczego uniwersytetu. Przysłuchujący się przez moment naszej rozmowie Zbigniew Żurowski, dziś prezes d/s rehabilitacji w przemyskiej spółdzielni, nie jest zbyt zachwycony tą wyraźną krytyką. Ale co prawda, to prawda. Urlop wychowawczy lektorki zdezorganizował nieco pracę kulturalną. Trzeba się zabrać do odpracowywania zaniedbań. Najważniejsze jednak zdaniem prezesa Żuromskiego jest to, że teraz naprawdę zaczyna się rehabilitować człowieka podczas gdy jeszcze kilkanaście lat temu rehabilitowało się... spółdzielnię, szukając w Funduszu Rehabilitacji Inwalidów dodatkowych pozalimitowych środków na uzdrawianie jej substancji technicznej i materialnej. Były ku temu powody. W połowie lat siedemdziesiątych, gdy zatrudniano już łącznie z nakładcami ok. 700 osób, lokale spółdzielni mieściły się w kilkunastu punktach miasta. Daleko było im do doskonałości. Dopiero ta, rozpoczęta w 1978 roku budowa, wyprowadziła „Start" na prawdziwie szerokie wody. I produkcja ma się lepiej i wykonujący ją ludzie. Przemyska Spółdzielnia nie zakończyła jeszcze procesu porządkowania i rozbudowy posiadanych obiektów. Trzeba wyremontować pomieszczenia internatu na ulicy Katedralnej, zmodernizować nieco własny ośrodek wypoczynkowy w Olszanach, rozbudować przychodnię lekarską a w dalszej perspektywie — zbudować ośrodek sportowo-rehabilitacyjny z gabinetami odnowy, pływalnią i temu podobnymi „szykanami", który z czasem ma wchodzić w skład kompleksu mieszkalnego należącego do Spółdzielni. W dyskusjach o tym ostatnim przedsięwzięciu dochodzi czasami do pewnej kontrowersji pomiędzy prezesem Żuromskim a stojącym już od 15 lat na czele „Startu" prezesem Janem Gawlikiem, który uważa, że wszystkie te obiekty należy ulokować w bezpośrednim sąsiedztwie Spółdzielni. Prezes Żuromski natomiast, sam przecież niewidomy, jest zwolennikiem rehabilitacji poprzez normalność. Bez „inkubatorów" i wydzielonych stref, bez ciągłego związku z miejscem pracy, bez nadmiernych ułatwień. Dobra opieka lekarska, dobre warunki pracy, stołówka, dowóz autokarem do pracy z odległych osiedli — na to wszystko zgoda. Ale opiekuńczość nie może przekraczać granic zdrowego rozsądku, nie może prowadzić do psychicznego ubezwłasnowolnienia inwalidów.

— Czy naprawdę musimy żyć z tą Spółdzielnią pod bokiem przez 24 godziny na dobę? zastanawia się zwolennik dawania sobie rady w każdej sytuacji i w każdych warunkach.

Spółdzielnia zatrudnia dziś 829 pracowników w tym 413 inwalidów wzroku. W systemie nakładczym pracuje 206 osób. Produkuje się w niej ok. 175 wyrobów — pędzli, szczotek, sznurów w oplocie bawełnianym, sznurów kablowych z wtyczką montowaną i zalewaną; łącznie ok. 11 milionów jednostek. Sznury i produkcja kooperacyjna zajmują ok. 70% potencjału produkcyjnego. I to stwarza określone kłopoty. Po pierwsze brakuje surowców, po drugie — kooperanci zmniejszają zamówienia. Zaczęto się więc rozglądać za dodatkową pracą znajdując ją m. in. przy pakowaniu plasteliny i montażu prasowalnic. Ale nie wszystkie zamierzenia daje się zrealizować „od ręki". Władysław Kawalec powie wprost — obiekt mamy piękny, zarząd mamy dobry, tylko roboty mamy za mało. On jest mistrzem w szczotkami, gdzie jeszcze najmniej postojów, ale musi się dzielić pracą z chałupnikami. Kazimierz Bojczuk nie da sobie w kaszę dmuchać i walczy z kolegą o każde zlecenie dla swoich podopiecznych, jak by pewno o własne interesy nie walczył —Czy będzie dość pracy dla wszystkich — pytam więc na zakończenie wizyty u prezesa Jana Gawlika.

— Musi być — słyszę w odpowiedzi. — Mamy zamiar zwiększyć w roku bieżącym produkcję do 20 mln jednostek. Chcemy przy tym ustabilizować ceny, bo jak inaczej wygrywać konkurencję? Jest to możliwe. Wystarczy przy zwiększonej produkcji nie dopuścić do zwiększania kosztów stałych. Wychodzimy szerzej na rynki zagraniczne. Zamierzenia eksportowe stawiają przed nami nowe wymagania — właśnie wprowadzamy do produkcji nowe rodzaje sznurów z atestami międzynarodowymi. Żartem można by powiedzieć, że my na własny użytek przymierzamy się do 2 etapu własnej reformy gospodarczej.

Prezes d/s technicznych mgr inż. Teresa Kuligowska chwilowo musi skoncentrować całą swoją uwagę na dniu dzisiejszym. Są jakieś kłopoty z nową formą do wtyczki i bez przerwy biega do hali zobaczyć „czy idzie i jak idzie". Ale w przerwach między zajęciami bieżącymi cały pion techniczny myśli „do przodu". Przestronne hale czterech kondygnacji budynku produkcyjnego zapraszają do wyścigu z czasem... Jeśli nie uda się go wygrać, stracą racje bytu dyskusje, gdzie ma być pływalnia, a gdzie bloki mieszkalne. Po prostu

— na jedno i na drugie zabraknie pieniędzy. No i skończą się żarty.

(wiosna 1988)

Bez kompleksów

Jeśli ktoś szuka radomskiej Spółdzielni Niewidomych zgodnie z oficjalnym adresem na ulicy Wernera, srodze może się zawieść. Dopiero dokładne oględziny posesji przylegającej do stadionu sportowego naprowadzają na trop pomieszczeń biurowych dzierżawionych przez Spółdzielnię od Zrzeszenia Sportowego „Start". Cała reszta czyli właściwa Spółdzielnia mieści się na ulicy Traugutta a także w oddalonych o kilkanaście kilometrów Pionkach. Oba zakłady pamiętają jeszcze czasy przynależności do Kieleckiej Spółdzielni Niewidomych nic więc dziwnego, że brak w nich miejsca na gabinety samodzielnego Zarządu i samodzielnej administracji. Czasu zaś jak na razie było zbyt mało, by wybudować sobie chociażby namiastkę biurowca. Zresztą, czy to wypada urządzać się na swoim, meblując w pierwszym rzędzie reprezentacyjne „salony"?

Tendencje utworzenia samodzielnej spółdzielni pojawiły się w Radomiu z chwilą założenia w roku 1952 pierwszego kola Polskiego Związku Niewidomych. Dopiero jednak w roku 1959 zorganizowano pierwszy zakład pracy dla niewidomych w Pionkach, a rok później

— drugi w Radomiu, wcielając obie te placówki w obręb Kieleckiej Spółdzielni Niewidomych. W latach siedemdziesiątych zarówno jedna iak i druga filia dorobiły się nowych pomieszczeń, przy czym w Pionkach był to budowany od podstaw zakład pracy chronionej, a w Radomiu — adaptowany budynek mieszkalny w samym centrum miasta. Na początku lat osiemdziesiątych związki z Kielcami przestały wystarczać. Na pracę czekali kolejni kandydaci na członków Spółdzielni, a ta nie była w stanie spełnić tych oczekiwań. Zobowiązano więc Zarząd okręgu PZN do podjęcia starań o wyodrębnienie z kieleckiej spółdzielni samodzielnej jednostki działającej dla potrzeb województwa radomskiego. Zapadła stosowna uchwala i w roku 1982 powołano Komitet Organizacyjny, który miał przygotować podział Spółdzielni. Wreszcie 25 czerwca 1983 roku odbyło się zebranie założycielskie i istnienie Spółdzielni Niewidomych w Radomiu stało się faktem. Henryk Hamerski, kierownik zakładu na ul. Traugutta, niegdyś działacz PZN, wymienia jednym tchem nazwiska pracowników szczególnie aktywnie uczestniczących w ciągłym jeszcze procesie budowania samodzielnego bytu spółdzielni: Marian Pasek — pracujący w Pionkach przewodniczący Rady Spółdzielni, jego zastępca — Roman Misiowiec, Danuta Kędzior, Edwin Morawski, Wincenty Pyrgiel, Elżbieta Gregier... No i oczywiście prezes Jan Sideł, który pełniąc od roku 1976 funkcję kierownika biura nowoutworzonego okręgu PZN zabiegał o tę spółdzielnię jakby z nią wiązał wszelkie swoje ambicje i nadzieje. A przecież właśnie jego trudno posądzić o prywatne motywy. Właśnie kończył studia w Wyższej Szkole Pedagogiki Specjalnej w Warszawie, miał niezłą posadę i doprawdy przebył szmat drogi „do przodu" od czasu, gdy jako kilkunastoletni chłopak po maturze, który nie mógł przewidzieć, że pewnego dnia straci nagle wzrok, rozpoczynał pracę w gromadzkiej radzie narodowej rodzinnej miejscowości.

Rok 1984 był pierwszym z którego przyszło się rozliczać na własnym już Walnym Zgromadzeniu. Zatrudnienie osiągnęło wtedy poziom 318 osób, w tym 170 niewidomych. Ci pracowali zarówno w zakładach zwartych — 91 osób jak i w nakładztwie — 79 osób. Produkcja i płace przewyższały założenia planu. Niemniej traktowano ten rok jako czas dany im wszystkim na okrzepnięcie, na szukanie nowych możliwości zbytu, na przymierzanie się do uruchomienia nowej produkcji. Dziś, w piątym roku istnienia, Spółdzielnia radomska zatrudnia 394 osoby, w tym 202 niewidomych i 78 chałupników. Produkuje — tradycyjnie — i w Pionkach i w Radomiu wyroby dziewiarskie — ponad 200 tys. sztuk rocznie, a także — zmywaki poliamidowe, wycieraczki, sznury do bielizny. Dorobiła się eksportu — na razie tylko zmywaków, ale najważniejsze, że kontrakt z odbiorcą kubańskim ma szanse na przedłużenie. Dorobiła się nowej produkcji — przewodów i wiązek przewodów do kuchenek gazowo-eleklrycznych, a tym samym kooperacji z radomskim „Polmetalem" i „Polamem", warszawskim „Impalem", Uruchomiła antyimportową produkcję wkładów do filtrów olejowych silników wysokoprężnych. A wszystko to było możliwe m. in. dzięki zorganizowaniu punktów pracy nakładczej w Białobrzegach, Szydłowcu i Zwoleniu, które nie zatrudniają zbyt wielu osób, ale skutecznie odciążają zakład radomski, do którego dosłownie szpilki nie dało by się już wcisnąć. Nieliczne miejsca pracy są jeszcze w Pionkach. Czekają jednak na tegorocznych absolwentów szkół dla niewidomych. Poza tym w Pionkach produkuje się tylko i wyłącznie wyroby dziewiarskie a wśród co najmniej 60 osób, które chętnie przyszłyby do Spółdzielni, trzeba będzie znaleźć kadrę i dla innego rodzaju zajęć.

Radomska Spółdzielnia ma bowiem właściwie wszystko dopiero przed sobą. Na ulicy Traugutta ma powstać pawilon usługowo-socjalno-produkcyjny, który w jakimś sensie zaświadczy mieszkańcom Radomia, że Spółdzielnia ma się dobrze i wstydzić się nie ma czego. Chcieli go budować już dawno ale na wybranej, sąsiadującej z dotychczasowym zakładem działce stał budynek zamieszkiwany przez 16 lokatorów, który dodatkowo — nie wiedzieć czemu — znalazł się w rejestrze zabytków. Wątpliwy "pomnik” architektury zniknął już z powierzchni ziemi, jego lokatorzy, dzięki staraniom Spółdzielni, otrzymali nowe mieszkania no j wreszcie można było przystąpić do opracowywania projektu nowego obiektu. Zanim ten się zmaterializuje Spółdzielnia zdąży się jednak nieco rozrosnąć. Właśnie trwa remont w przyszłym zakładzie filialnym w Grójcu, gdzie najprawdopodobniej będzie się produkować pędzle i nakrętki metalowe. Nie jest to inwestycja szczególnie znacząca niemniej tu wzbudza wiele emocji, ponieważ jest po prostu pierwszą własną inwestycją. A już na pewno szczególnie zemocjonowany postępem prac jest samodzielny referent d/s organizacji produkcji — Marian Wołczyński, który w radomskiej WSI właśnie pisze pracę magisterską zatytułowaną: Organizacja procesu produkcyjnego w zakładzie filialnym w Grójcu.

Ma wiele powodów do emocji nie tylko tych typowych dla każ-

dego magistra. Niewidomy od urodzenia trafił w roku 1969 do Lasek, gdzie skończył 8-klasową szkolę podstawową. Dał się namówić na dalszą naukę w liceum (choć początkowo bał się czy da radę) i w roku 1978 zdał maturę. Postanowił wrócić do Radomia, gdzie miał rodzinę i gdzie w ogóle czuł się "jak w domu”. Narzucił sobie bowiem ostre reguły gry. Sam się porusza po mieście, sam robi zakupy. Kiedy złożył pierwszą wizytę rodzinie obecnej żony, wprawił ich wszystkich w stan osłupienia.

— Przyjechał sam! Niewiarygodne. Tymczasem on już w Laskach zrozumiał, że niewidomy ma dwie drogi — albo musi zdobyć się na ogromny wysiłek i wtedy staje się "kimś”, albo rezygnuje i czeka go przeciętność.

On wybrał wysiłek. Początkowo pracował jako dziewiarz. Normalnie. Na dwie zmiany — jak każdy. Ale matura do czegoś go przecież zobowiązywała. Więc poszedł zdawać na wydział ekonomiczny WSI i zdał. Pracując zaliczył pierwsze trzy lata i z dyplomem technika ekonomisty pojawił się w Spółdzielni nie wiedząc, czy ma wracać na dziewiarnię, czy też może przy jakimś telefonie go posadzą. Posadzili nie tylko przy telefonie. We wrześniu 1987 roku stworzyli specjalnie dla niego to stanowisko, które w tej chwili jeszcze eksperymentalnie zajmuje i powiedzieli — zobaczymy czy ma to sens.

To jest eksperyment, choć niewidomi pracownicy umysłowi są przecież także w radomskiej spółdzielni zjawiskiem coraz powszechniejszym. Ale Marian Wołczyński nie może w swojej pracy odwołać się do żadnych wcześniejszych doświadczeń, wspomnień, wyobrażeń. W ramach swoich czynności tworzy pewne dokumenty — zakresy czynności, instrukcje — formalne kanony funkcjonowania poszczególnych ogniw produkcyjnych, które poza merytoryczną wartością muszą mieć też określoną formę. Człowiek, który nigdy nie widział dokumentu może mieć w tym niejakie trudności. A nie chodzi tu przecież o fikcję — ma wykształcenie więc niech siedzi i udaje, że jest przydatny. On naprawdę musi zastąpić pracownika widzącego. Tymczasem ani organizacja ani technika pracy biurowej (w spółdzielniach w ogóle próżno szukać brajlowskiej wersji materiałów źródłowych, druków itp. ) temu nie służą. Wbrew pozorom łatwiej pracuje się niewidomemu prezesowi bądź radcy prawnemu niż urzędnikowi.

Marian Wołczyński nie należy jednak do osób z kompleksami. Trochę narzeka, bo wydaje mu się, że jego widzący koledzy woleliby sami coś zrobić niż jemu czytać i dyktować potrzebne dane, ale nie traci animuszu. Niech no się tylko zakończy remont w Grójcu, tak by mógł sobie dokładnie cały obiekt obrajlować, to i bez niczyjej pomocy zaprogramuje ten proces produkcyjny.

Rozmowa toczyła się w gabinecie Andrzeja Wróbla, prezesa d/s rehabilitacji, który nie ukrywał, że traktuje ją jako najmocniejszy akcent naszej wcześniejszej dyskusji. No bo oczywiście spółdzielnia radomska może pochwalić się znaczną ilością imprez sportowo-rekreacyjnych, ogólnopolskimi zawodami szachowymi — „O pióro Jana Kochanowskiego" — które odbywają się w Pionkach już czwarty rok z rzędu, planami zorganizowania dla niewidomych sekcji judo, zaprogramowanym na te wakacje spływem kajakowym — ale to wszystko należy do znanego już repertuaru działalności rehabilitacji. A czasem warto chcieć coś więcej, nawet jeśli pozornie to „więcej" dotyczy tylko jednego człowieka. Naprawdę dotyczy wszystkich, którzy nie godzą się na przeciętność.

(wiosna 1988)

Okres przejściowy

Początki istnienia olkuskiej Spółdzielni Niewidomych sięgają lat 60-tych, kiedy to w baraku przy ulicy Górniczej uruchomiono filię spółdzielni krakowskiej. Znalazło w niej zatrudnienie 20 niewidomych z 1 i 2 grupą inwalidztwa. Wykonywana przez nich praca należała do najprostszych z możliwych. Olkuscy niewidomi pakowali spinacze, pinezki i zawieszki do ozdób choinkowych. Był rok 1968.

Cztery lata później zapadła decyzja o wybudowaniu w Olkuszu zakładu pracy chronionej. Oddano go do użytku w roku 1975. W nowych, budowanych z myślą o nowej produkcji pomieszczeniach można już było wzbogacić asortyment wytwarzanych wyrobów. Do hal na ulicy 1000-lecia wprowadzono działy: elektromontażu i szczotek technicznych. Dzięki zorganizowaniu hotelu zaczęto zwiększać zatrudnienie.

I taki to zakład otrzymała w spadku, gdy zadziałał nowy podział administracyjny kraju, Spółdzielnia Inwalidów Niewidomych „Promet" z Sosnowca. Dostosowując jego potencjał do własnych potrzeb zlikwidowano produkcję szczotkarską rozwijając w zamian elektro-montaż. Z czasów „sosnowieckich” datuje się uruchomienie produkcji wiązek przewodów przyłączeniowych do przyczep kampingowych, nawiązanie współpracy z wrocławskim „Polarem" i czechosłowackim „Tatramatem”. Z czasem uruchomiono linie montażu lampek sygnalizacyjnych i przycisków. W roku 1981 na zebraniu przedstawicielskim SIN "Promet" zapadła decyzja o przygotowaniu olkuskiej filii do przekształcenia się w spółdzielnię samodzielną. Rok później powołano komisję organizacyjną tego przedsięwzięcia, a 16 kwietnia 1983 roku odbyło się Zebranie Założycielskie Spółdzielni Niewidomych „Prodlem"" w Olkuszu, w którym uczestniczyło 160 założycieli. Miesiąc później wybrano Zarząd, na czele którego stanął urzędujący do dziś mgr Kazimierz Bajur. Miano bezpośrednich założycieli Spółdzielni należy się bez wątpienia członkom owej Komisji Organizacyjnej czyli Romanowi Jagodzie, Zdzisławowi i Romanowi Klichom, Kazimierzowi Bajurowi, Bogdanowi Dziurze, Leszkowi Pacutowi, Kazimierzowi Mrówce, Annie Ryś, Zenonowi Ciporze, Adamowi Żydzikowi, Stanisławowi Zającowi i Stanisławowi Staroniowi. To oni doprowadzili olkuską załogę do granicznej daty 1 lipca 1983 roku, od której to "Prodlem" rozpoczął praktycznie samodzielną działalność. Pięć lat to jeszcze nie historia, ale już jakiś wstęp do niej. Zwłaszcza, że spółdzielnia zdążyła się przez ten okres nieco odmienić, choć pozornie kontynuuje działalność zaprogramowaną w latach 70-tych. Z przymiarek do zadań roku 1988 niedwuznacznie jednak wynika, że w malej filii awansowała do rangi przedsiębiorstwa mieszczącego się w pierwszej dziesiątce przedsiębiorstw zrzeszonych w CZSN. Dysponując 418 etatami (łącznie w zakładzie zwartym i w nakladztwie, w którym pracuje 89 osób) przekroczy najprawdopodobniej 1. 600 mln złotych wartości produkcji. Oczywiście jest to zasługa ciągle rosnącej w cenie specjalizacji produkcyjnej, której stały się różnego typu wiązki przewodów — od tych dawnych do przyczep i pralek po najnowsze — do najnowszych typów małych „Fiatów". Minione pięć lat poświęcono głównie na zacieśnianie kontaktów kooperacyjnych z Fabryką Samochodów Małolitrażowych. I chyba skutecznie, jeśli dziś — jak mówi prezes Bajur — FSM oficjalnie zapewnia, że zdaje się w produkcji wiązek tylko na dwu wytwórców — zakłady w Ełku i spółdzielnię olkuską. To bardzo ważne zapewnienie zważywszy, że „Prodlem", któremu już bardzo ciasno w dotychczasowych pomieszczeniach, właśnie się rozbudowuje. W roku bieżącym nakłady inwestycyjne nie powinny przekroczyć kwoty 160 mln złotych. Mimo uruchomienia własnej już filii w podolkuskim Bukownie, mimo prowadzenia oddziału produkcyjnego na ulicy Główackiego a także zaanektowania na produkcję lokali dawnego internatu, który mieści się w tej chwili w centrum miasta na ulicy Szpitalnej, w Spółdzielni po prostu brakuje miejsca. Potrzebna jest jej narzędziownia, magazyny, zaplecze socjalno-rehabilitacyjne, ponieważ samodzielność i pozycja liczącego się kooperanta wymagają poza wszystkim także nowych przestrzeni.

Prace budowlane przy zlokalizowanym w obrębie dotychczasowych włości budynku socjalno-produkcyjnym przebiegają co prawda nie najlepiej; a dokładniej mówiąc do niedawna nie przebiegały w ogóle, ale być może „poślizg" inwestycyjny przestanie być zmartwieniem nr 1 „Prodlemu". Ostatnio pojawiła się zupełnie nowa możliwość wydzierżawienia ogromnych obiektów (2. 300 metrów kwadratowych powierzchni) w niezbyt odległych Hutkach. Jeśli ekspertyzy wykluczą stan zagrożenia budynków skutkami tzw. szkód górniczych, to Spółdzielnia dokona zmiany planów rozwoju. Będzie można sprzedać zakład w Bukownie (wraz z 2, 5-hektarowym terenem otaczającym zaledwie 400-metrową halę produkcyjną) i pozostać przy rozbudowywanym w już nie tak nerwowej atmosferze zakładzie na ulicy 1000-lecia, stwarzając drugi podobny w Hutkach.

Gdzie przyjdzie im w przyszłości produkować — jeszcze więc dokładnie nie wiedzą. Wiedzą natomiast — co. Na czele listy asortymentowej stoją rzecz jasna niezmiennie wiązki przewodów. W roku bieżącym mają ich wykonać dla „Polaru" 50 tys. sztuk, a dla „Fiata" — 40 tysięcy kompletów. Uzupełnieniem dla tych dwu głównych pozycji bieżącej produkcji są wiązki zapłonowe, wiązki podłączenia wycieraczki szyby tylnej, wiązki do pralek dla „Tatramatu" oraz aparaty telefoniczne, które tym tylko różnią się od „prawdziwych", że rozmawiać przez nie można bez pośrednictwa poczty. Są to po prostu zabawki, które cieszyłyby się na rynku jeszcze większym wzięciem niż dotychczas, gdyby nie drobne kłopoty z jakością niektórych partii.

To wszystko jednak jest już dziś. Natomiast z myślą o przyszłością kiedy to zatrudnienie mogłoby wzrosnąć do ok. 600 osób, opracowuje się konstrukcję i technologię zupełnie nowych wyrobów — turystycznej lampki gazowej i kuchenki dwupalnikowej. Podjęto tak-

że rozmowy z poznańską Fabryką Samochodów Rolniczych oferując jej współpracę w dziedzinie produkcji wiązek. Równocześnie spółdzielnia próbuje poprawić strukturę zatrudnienia zmniejszając ilość osób zdrowych. Pewne wykonywane dotychczas przez nie czynności, jak chociażby zaciskanie przewodów, będzie można zautomatyzować. Być może powiedzie się eksperyment skierowania do specjalnie oprzyrządowanych stanowisk zacisku pracowników z 2 grupą inwalidztwa. Jak na razie niewidomi stanowią 48% załogi „Prodlemu", co nie tylko przeczy statusowi spółdzielni niewidomych, ale i wywołuje wśród ludzi niepotrzebne konflikty. Po prostu ci stanowiący dziś mniejszość czują się niedowartościowani i tak jakby „na uboczu".

Eugeniusz Michalec pracujący w Spółdzielni i mieszkający w jej internacie już 13 lat powie z goryczą — „wróciłbym najchętniej do domu, bo tu przy cięciu przewodów mogę zarobić niewiele ponad 20 tysięcy złotych, a za sam pokój płacę 5 tysięcy zł miesięcznie. Ale w domu nie miałbym już nic do roboty. Więc siedzę, ale naprawdę brak mi ciekawszej i lepiej płatnej pracy". Znacznie od niego młodsi wiekiem i stażem Tadeusz Wyszogrodzki, Leszek Wądołowski, Grzegorz Dzik też nie tają, że nie wszystko im się w Olkuszu podoba. Są młodzi i przyszli tu licząc na dobre zarobki, możliwość zakwaterowania w hotelu a następnie szanse na własne mieszkanie. Wszystko to niby się sprawdziło; jeden z nich ma już własne lokum, place swego czasu były zupełnie przyzwoite lecz teraz, gdy z pracą czasem krucho i ledwo starcza jej na przepisowe 7 godzin dziennie, zaczynają się zastanawiać, czy naprawdę dokonali dobrego wyboru. Miała być wielka technika a jest cięcie przewodów...

Prezes Bajur i jego prawa ręka, prezes d/s technicznych mgr inż. Jerzy Latos mają na te narzekania tylko jedną odpowiedź — ciągle jesteśmy jeszcze w okresie przejściowym. Wybudujemy zakład, kupimy maszyny, zmodernizujemy hotel i staniemy na nogi.

(czerwiec 1988)

Sportowy duch

Prezes słupskiej Spółdzielni Niewidomych im. mjra Edwina Wagnera powrócił — dosłownie rzecz traktując — na miejsce swego spółdzielczego startu. Tyle, że dzisiejszy gabinet "naczelnego" był w kwietniu 1958 roku pokojem internatowym, w którym zakwaterowano młodego absolwenta szkoły dla niewidomych w Owińskich.

— Dokładnie tu stało moje łóżko — mówi Werner Mettel, opierając się o prezesowskie biurko. Trzeba przyznać, że nawet bardzo pomysłowy człowiek nabiedziłby się nieco nad wymyśleniem równie spektakularnego scenariusza. Tymczasem nic wymyślać nie trzeba. Samo życie.

Słupska Spółdzielnia powstała na początku 1957 roku. Jej komitet organizacyjny w składzie: Alfons Cyrzon (pierwszy prezes pełniący tę funkcję przez 7 lat), Kazimierz Kalczyński i Henryk Knop pracował na tę chwilę, przy współpracy z miejscowymi władzami i 34 członkami założycielami, przez całe 2 półrocze 1956 roku. Gdy jednak zapadły już stosowne decyzje i w spółdzielni można było przecinać wstęgę — nie bardzo było gdzie ją rozwiesić. Dwa pomieszczenia biurowe o łącznej powierzchni 37 metrów kwadratowych i trzy piwnice przeznaczone na magazyn surowców oraz wyrobów — oto czym dysponowano na początku. Niemniej już w końcu stycznia 1957 roku dobra spółdzielni powiększyły się o dwa warsztaty szczotkarskie, a w roku 1959 wyremontowano część budynku przy ul. Kilińskiego 3, przy którym wybudowano magazyn i garaż. Równocześnie z postępującym remontem obiektu w Słupsku, w terenie uruchomiono pierwsze zakłady filialne. We wspomnieniach Eugeniusza Chudego, byłego prezesa d/s technicznych, który pełnił tę funkcje, od pierwszych dni istnienia spółdzielni do roku 1969, a obecnie mimo przejścia w roku 1982 na emeryturę znów wrócił do pracy jako „półetatowiec", te pierwsze lata jawią się juko jedna wielka improwizacja. Lektor prezesa, nota bene także prawie niewidomy, był równocześnie pracownikiem odpowiedzialnym za zbyt i zaopatrzenie. Wyposażający ich WZSI ofiarował nowopowstającej spółdzielni jedno biurko, maszynę do pisania i na tym koniec. Z istniejącej wcześniej wielobranżowej spółdzielni inwalidów przejęli trochę opraw podlej jakości, trochę surowców i 20 niewidomych dotychczas tam pracujących. Ale nawet w takich warunkach już w pierwszym roku działalności wypracowali minimalny zysk. Na początku lat sześćdziesiątych, gdy zatrudnienie wzrosło do prawie stu osób, gdy dorobili się już nawet pierwszego samochodu, zaczęli się starać o budowę nowego obiektu. Szło to opornie, jak po grudzie. Najbliżsi zrealizowania swoich marzeń byli w roku 1965 (Spółdzielnia zatrudniała już wtedy 157 osób, w tym 108 niewidomych), kiedy to otrzymali limit 5 mln złotych na prowadzenie inwestycji. Mieli ją rozpocząć dwa lata później, po przygotowaniu dokumentacji technicznej. Nie udało się. Pieniądze przepadły, przydzielony teren ktoś im zabrał...

Summa summarum inwestycyjny rozwój słupskiej Spółdzielni Niewidomych przedstawia się następująco:

W lipcu 1968 roku Spółdzielnia przejęła od Spółdzielni Inwalidów w Człuchowie Zakład Drzewny zlokalizowany w Czarnem, który miał jej zabezpieczyć produkcję opraw szczotkarskich. Zakład był na tyle zdewastowany, iż należało niezwłocznie przystąpić do jego odbudowy, modernizacji i wymiany parku maszynowego.

W roku 1970 z powodu nierozpoczęcia budowy nowego zakładu i zmiany wcześniejszej decyzji o rozbiórce obiektu na ulicy Kilińskiego, wyremontowano i zmodernizowano stare pomieszczenia w Słupsku.

W roku 1971 zakończono budowę nowego zakładu szczotkarskiego dla filii w Bytowie.

W roku 1973 oddano do użytku halę produkcyjną wraz z zapieczeniem sanitarno-socjalnym w Zakładzie Drzewnym w Czarnem.

W roku 1974 oddano do użytku zakład w Białogardzie.

W roku 1975 oddano do użytku magazyn w Zakładzie Drzewnym w Czarnem.

W roku 1979 przeniesiono do nowych pomieszczeń zakład szczotkarski w Złotowie.

I wreszcie w roku 1980 była gotowa dokumentacja, a w sierpniu 1981 roku wmurowano akt erekcyjny pod budowę kompleksowej, odtworzeniowej inwestycji w Słupsku, przy ul. Marii Curie-Sklodowskiej, zaplanowanej do wykonania w trzech etapach.

W lutym 1985 roku, po zakończeniu 1 etapu budowy, w nowych murach znalazły pomieszczenia działy: transportu, produkcji nakładczej, wykańczalnia, magazyny i cały pion prezesa handlowego.

Niejako po drodze, bo jeszcze w roku 1984 poprawiono warunki pracy przy produkcji pędzli w Złotowie.

Natomiast w 2 kwartale roku 1985 oddano do użytku halę traków oraz drugą halę produkcyjną w Zakładzie Drzewnym w Czarnem, a w 3 kwartale tegoż roku powstały nowe zakłady w Świdwinie i Darłowie.

Okres inwestycyjnej prosperity szczególnie mocno utkwił w pamięci p. Wladyslawa Oleksiaka, niewidomego szczotkarza, który przez 18 lat pelnił funkcję społecznego członka Zarządu Spółdzielni. Szef związku ociemniałych żołnierzy na ziemi słupskiej i koszalińskiej, potrafił dla swojej spółdzielni „wychodzić i wydeptać" bez mała wszystko. Gdy podczas budowy zakładu w Czarnem wykonawstwo wręcz wyprzedzało spływ dokumentacji, mnóstwo było spraw do załatwienia w biegu, na wczoraj. I wtedy z reguły wysyłano do akcji Oleksiaka. Drzwi żadnego gabinetu mu się nie oparły. Kiedyś potrzebowali czegoś od wojewody gdańskiego. A tam akurat narada— sekretarka przekazuje w imieniu szefa: niestety, właśnie dyskutowana jest sprawa budowy Portu Północnego, rozumiecie, że wasze problemy muszą poczekać. Oleksiuk wszedł i mówi — panie wojewodo, nie powie mi pan, że nie ma czasu dla ociemniałego żołnierza. Nasza spółdzielnia powinna być dla pana ważniejsza niż dziesięć Portów Północnych.

I kolejna sprawa była załatwiona.

Prezes Mettel uśmiecha się — a pamiętasz Władek jak u Ciebie

na weselu grałem i potem poszedł hyr po okolicznych wsiach, że w Spółdzielni jest orkiestra, którą tylko brać i zamawiać. Trzeba będzie sobie przypomnieć dawne dobre czasy i zagrać na jubileuszu w Czarnem...

Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że w Słupsku myślą już dzisiaj tylko o zabawie i świętowaniu minionych sukcesów. Mają na głowie po pierwsze trwającą budowę zakładu — na szczęście są w tej chwili w Słupsku jedynym przedsiębiorstwem produkującym, które prowadzi inwestycje i to daje im pewne fory — a po drugie program unowocześnienia i częściowej zmiany profilu produkcyjnego. Już. w 1985 roku wprowadzili do swoich specjalności obok szczotek i pędzli — dziewiarstwo. Teraz przymierzają się do uruchomienia działu elektromontażu. W międzyczasie wpadli na pomysł wykorzystywania odpadów drewna. I tak np. w roku 1987 zaczęli produkować mozaikę parkietową. Nie dość, że to w ogóle dobry interes, to jeszcze udało się im zatrudnić, przy montowaniu i składaniu mozaiki, niewidomych. Lada miesiąc zaczną także produkować drewniane klamerki do bielizny i pewno jeszcze jakieś inne drobiazgi.

W produkcji szczotek też są nie najgorsi. Mają patenty na wzory szczotek do zamiatania kortów i składanych, szczotkowych wycieraczek do obuwia, bez których nie może się obejść żadna porządna instytucja — od ministerstwa po muzeum. A lak w ogóle ich wyroby posiadają 6 znaków jakości, podczas gdy wszyscy producenci województwa słupskiego, z nimi łącznie, mają tych znaków 21. Niemniej zmiany są konieczne. Po prostu marzy im się eksport, bo pragną zarobić nieco dewiz na kupno automatów szczotkarskich.

Obecnie Spółdzielnia zatrudnia 565 osób, w tym 288 niewidomych. W wartości produkcji zbliża się do kwoty miliarda złotych. Obejmuje swoim zasięgiem trzy województwa jako, że pracuje w niej 220 chałupników. Nie tylko warunki lokalowe wymusiły taką strukturę zatrudnienia; po prostu Zarząd Spółdzielni słupskiej uważa, że ludzi nie należy odrywać od ich naturalnego środowiska. Charakterystyczne, że gdy już zostanie oddana do użytku cała inwestycja

(jej drugi etap to część produkcyjno-socjalna, a trzeci — część administracyjno-biurowa), w której znajdzie się miejsce nawet na basen i saunę, to Spółdzielnia w dalszym ciągu nie będzie miała internatu. Uznano, że jest niepotrzebny.

Prezes Mettel, przez 22 lata instruktor zawodu w swojej Spółdzielni, pamięta czasy, gdy trzeba było niewidomym dać nie tylko pracę ale i miejsce do spania (choć tamci, wyciągani ze wsi lokatorzy spółdzielczego internatu bardzo często pytali — a nie będą tam zamykać w klatce? ), teraz jednak należy mu dać przede wszystkim poczucie niezależności i szanse na godziwe, normalne życie. Ta normalność zaś różne ma oblicza. Dla jednych mierzy się wysokością zarobków, dla drugich uczestnictwem w pracach któregoś z zespołów artystycznych, dla jeszcze innych możliwością uprawiania turystyki...

Spółdzielnia wszystkim tym oczekiwaniom stara się wychodzić na przeciw. Ale co by nie powiedzieć o awansie placowym jej członków, czy aktywności kulturalnej jej załogi, to na pewno w Słupsku każdy przyzna, że zdecydowanie najlepiej „stoi" w Spółdzielni działalność sportowa. Przykład idzie z góry. Werner Mettel był w latach sześćdziesiątych złotym medalistą wielu międzynarodowych inwalidzkich zawodów lekkoatletycznych. Obecnie "przerzucił się" na szachy, ale i dziś zdarza mu się w wolnych chwilach pojawić na boisku. Zaś medalową tradycję i międzynarodową sławę lekkoatletycznych talentów słupskich spółdzielców podtrzymuje także niewidoma p. Maria Sobiech — lekkoatletka startująca na olimpiadach. Niewiarygodna wręcz ilość różnych pucharów i dyplomów szczelnie wypełniających szały i ściany gabinetu prezesa każe wierzyć, że sportem są tutaj zarażeni wszyscy. Wyjątkowe sukcesy szczególnie utalentowanych jednostek są pochodną takiej właśnie atmosfery.

Gdy zwiedzam plac budowy nowego zakładu patrząc na szparko uwijające się brygady wykonawców i podziwiam umiejętność zorganizowania na tym placu części działalności produkcyjnej, dochodzę do wniosku, że w słupskiej (a od niedawna oficjalnie nazwaną Międzywojewódzką) spółdzielni każdej dziedzinie patronuje sportowy duch.  (wiosna 1988)

ANEKS

Działalność spółdzielni zrzeszonych w Centralnym Związku Spółdzielczości Niewidomych, jak i zresztą samego Związku, wspierana jest poprzez cztery tzw. zakłady własne, które stanowią zaplecze usługowe dla tego organizmu gospodarczego. Ich rola, zasięg i znaczenie zmieniały się na przestrzeni minionych lat. Dwa z nich — Krajowe Centrum Kształcenia Niewidomych w Bydgoszczy oraz Zakład Budowy Maszyn i Urządzeń, którego centrala mieści się w Warszawie — wyrosły z placówek towarzyszących działalności spółdzielni niewidomych jeszcze przed powstaniem CZSN. W nowej strukturze organizacyjnej zyskały jednak me tylko nowy status, ale i nowe możliwości działania...

Oto krótka charakterystyka poszczególnych placówek: Bydgoski „uniwersytet”

Krajowego Centrum Kształcenia mogłaby spółdzielczości niewidomych pozazdrościć niejedna organizacja parająca się działalnością szkoleniową. W kompleksie budynków zlokalizowanych w Bydgoszczy przy ul. Powstańców Wielkopolskich 33 mieści się to wszystko, co może posłużyć przygotowaniu inwalidów wzroku do codziennego życia i pracy zawodowej. Nowocześnie wyposażone pracownie i warsztaty szkoleniowe posiadające wszystkie typowe stanowiska pięciu podstawowych typów produkcji obecnych w spółdzielniach niewidomych — szczotkarstwa, montażu metalowego, obróbki plastycznej, montażu elektrotechnicznego oraz dziewiarstwa — stanowią bazę nauki zawodu na trzy lub 10-miesięcznych kursach.

Szczególnie ważną rolę spełnia Krajowe Centrum Kształcenia Niewidomych w przygotowywaniu do życia osób nowoociemnialych. Pomaga im pokonać stres wywołany kalectwem, rehabilituje psychicznie i uczy podstawowych w nowej sytuacji umiejętności. Poczynając od orientacji przestrzennej, poprzez samoobsługę — szycie, gotowanie, prasowanie itp. — aż do czynności „wyższego rzędu" — pracy intelektualnej, uczestnictwa w życiu kulturalnym, rozbudzania w sobie zainteresowań różnego rodzaju.

Centrum posiada własny hotel, stołówkę, a od niedawna także halę sportową. Opiekę nad słuchaczami sprawuje cały sztab pedagogów, psycholog, nauczyciele zawodu, służba lekarska... Kontynuacją przedpołudniowych zajęć „szkolnych" jest praca w grupach zainteresowań prowadzona przez wychowawców internatu. Zajęciom praktycznym towarzyszy nauka teorii zawodu, przedmiotom zawodowym — przedmioty ogólnokształcące wśród których jednym z najważniejszych jest pismo Brailla.

W obrębie Centrum działa także zasadnicza szkoła zawodowa i średnie studium zawodowe. Poza wszystkim jest to placówka wspomagająca nie tylko niewidomych, ale i ich spółdzielnie. Przez cały rok prowadzi się tu kursy dla pracowników spółdzielni z dziedziny bhp, działalności samorządowej, zagadnień ekonomicznych. Tu także spotykają się na szkoleniach specjaliści d/s rehabilitacji, a ostatnio — spółdzielczy nauczyciele zawodu. W planach na przyszłość znalazły się natomiast zamierzenia dalszego poszerzenia roli i funkcji KCKN-u. Chodzi o to, by Centrum nie tylko uczyło znanych zawodów, ale także w jakimś sensie programowało rozwój produkcji możliwej do wykonania przez niewidomych. By w jego warsztatach można było testować nowe urządzenia, na których mogliby pracować niewidomi, by stanowiska pracy tych warsztatów były w pełnym tego słowa znaczeniu wzorcowe. Równocześnie kadra bydgoska przymierza się do stworzenia komisji, która patrząc w przyszłość zajęłaby się opracowywaniem nowych programów nauczania niewidomych na poziomie szkoły zawodowej.

Tak wygląda dzień dzisiejszy placówki wyposażonej w pomoce dydaktyczne przez CZSN, korzystającej przy wyposażeniu warsztatów z pomocy niektórych spółdzielni a nawet przedsiębiorstw nie mających nic wspólnego z CZSN-em a będących jedynie klientami Centrum. W warsztatach trwa bowiem nauka, ale przy okazji toczy się produkcja. Większość kursantów zupełnie dobrze radzi sobie z nowopoznawanym zawodem.

Co starsi stażem pracownicy Centrum — p. Zofia Krzemkowska, p. Czesław Kubasiewicz, p. Kazimierz Krółakiewicz — pamiętają bardzo dobrze jak to było w latach 50-tych, 60-tych... Jeszcze na ul. Bernardyńskiej, w placówce noszącej nazwę — Ośrodek Szkolenia Zawodowego. Po 7—10 osób w jednym pokoiku, warsztaty w oficynie i na cale kilkadziesiąt osób dwie umywalki. Pamiętają też dyrektora Buczkowskiego, który w tych fatalnych warunkach, sam niewidomy, dosłownie dwoił się i troił, by kursantom nieba przychylić. I On wreszcie rzucił pomysł wybudowania ośrodka z prawdziwego zdarzenia, On znalazł sojuszników w powstałym wokół tej inicjatywy Towarzystwie Przyjaciół Niewidomych, On wydeptywał pierwsze ścieżki do urzędów i władz. Decyzje o budowie dzisiejszego Centrum zapadły w roku 1965. Ale realizacji tych decyzji doczekano się dopiero w roku 1081. Niemniej nikt tu nie uważa, że wszystko zaczęło się dopiero od tej daty. Centrum właśnie przygotowuje się do jubileuszu 35-lecia istnienia. A te 35 — lat to jak mówi obecny dyrektor — Jan Remplewicz — m. in. ponad 2, 5 tysiąca absolwentów, z których co najmniej 80% zasiliło kadrę spółdzielców.

. W służbie techniki

Zakład Budowy Maszyn i Urządzeń CZSN — pod pierwotną nazwą Biuro Technologiczno-Konstrukcyjne Związku Spółdzielni Niewidomych w Warszawie został utworzony w 1975 roku na mocy Uchwały Nr 18/75 Zarządu Z SN z dnia 23. 12. 75. Bazą rozwojową Biura była Pracownia Konstrukcyjna z małym warsztatem przy ul. Elekcyjnej w W-wie. Od połowy roku 1976 po dokonaniu wszelkich formalności Zakład został zarejestrowany jako jednostka samodzielna. W początkowej fazie Zakład zajmował się wyłącznie opracowaniem dokumentacji technicznej z niewielkim zakresem usług rzeczowych. Celom utworzenia Zakładu było zorganizowanie w ramach ZSN własnego zaplecza dla zaspokojenia potrzeb spółdzielni zrzeszonych w Związku Spółdzielni Niewidomych w zakresie opracowań konstrukcyjno-technologicznych, wykonawstwa prototypów, narzędzi i przyrządów oraz innych prac umożliwiających realizacje statutowych celów. Odpowiednio do ewolucji charakteru potrzeb zrzeszonych w CZSN spółdzielni, Zakład dostosowywał swoją organizację i zadania. Szczególny rozwój postępował w kierunku wykonywania gotowych bądź prototypowych maszyn i urządzeń technologicznych, specjalnych pomocy warsztatowych i kooperacji przy znacznym zmniejszeniu opracowywania dokumentacji konstrukcyjnej i technologicznej. W związku z rosnącym stale zapotrzebowaniem spółdzielni na świadczenie usług rzeczowych następowała zmiana charakteru pracy Biura, co spowodowało konieczność zmiany nazwy z Biura Technologiczno-Konstrukcyjnego na Zakład Budowy Maszyn

I Urządzeń. Ze względu na złożoność zadań wyodrębniono cztery piony organizacyjne:

1. Pion Dyrektora Naczelnego,

2. Pion Z-cy Dyrektora d/s Technicznych,

3. Pion Z-cy Dyrektora d/s Produkcji Kooperacyjnej,

4. Pion Głównego Księgowego — Z -cy Dyrektora d/s Finansowo-Ekonomicznych.

Szczegółowy schemat organizacyjny określa wzajemne układy pomiędzy kierownictwem a poszczególnymi komórkami oraz jednostkami działalności podstawowej (produkcyjnej). Do tych Zaś należą: oddziały w Warszawie, Częstochowie, Bydgoszczy i Sieprawiu oraz Zespół Konstrukcyjno-Technologiczny i Wydział Normalizacji w Warszawie. Na koniec roku 1988 zakład zatrudniał 169 pracowników, a realizacja sprzedaży ogółem przyniosła kwotę 335. 285. 118 zł, z czego około połowa została wykonana na rzecz naszych spółdzielni.

Zakład Budowy Maszyn i Urządzeń w dalszym ciągu będzie rozwijał i doskonalił swoją podstawową działalność dla zapewnienia pokrycia wszystkich zgłaszanych potrzeb spółdzielni niewidomych na usługi w zakresie oprzyrządowania maszyn i urządzeń. Natomiast działalność produkcyjna Zakładu na rzecz odbiorców spoza sfery spółdzielczości niewidomych będzie miała charakter uzupełniający choć niezbędny dla utrzymania prawidłowych relacji ekonomicznych.

W okresie swojej działalności Zakład, przy zwiększających się zadaniach, prowadził szeroką działalność inwestycyjno-remontową rozszerzając swoją bazę produkcyjną. Dzięki temu właśnie powstały Oddziały w Warszawie, Bydgoszczy, Sieprawiu, Częstochowie, W 1989 roku zostanie zakończona inwestycja w Częstochowie, co pozwoli na znaczne rozszerzenie produkcji narzędziowej w oparciu o nowoczesną technologię. W najbliższym okresie Zakład uwzględniając względnie ustabilizowane warunki swojej działalności widzi możliwość i potrzebę znacznego uproszczenia struktury Organizacyjnej.

W służbie załóg

Zakład Usług Rehabilitacyjno-Socjalnych został powołany uchwałą Zarządu Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych Nr 75 z dnia 28 czerwca 1984 roku, a następnie Uchwałą Rady z dnia 3 lipca 1984 roku. Jest on jednostką samodzielnie bilansującą się na zasadach budżetowych.

Celem zakładu jest: zapewnienie członkom i pracownikom spółdzielni niewidomych, a także pracownikom Centralnego Związku i jego zakładów własnych, wszechstronnej pomocy w korzystaniu przez nich z rehabilitacji leczniczej, leczenia uzdrowiskowego, wczasów oraz organizacji wypoczynku dzieci i młodzieży.

Zakład na podstawie umów świadczy również usługi na rzecz Polskiego Związku Niewidomych i innych organizacji współpracujących ze środowiskiem niewidomych. W ostatnim okresie znacznie rozszerza on swoją działalność usługową w zakresie wymiany z innymi krajami — Litwą, Rumunią, Białorusią.

Działalność Zakładu sprowadza się do:

a) w zakresie leczenia sanatoryjnego — do zapewnienia ok. 1900 skierowań rocznie,

b) turnusów rehabilitacyjnych o różnorodnym profilu — do zapewnienia ok. 700 miejsc,

c) wczasów krajowych — do zapewnienia ok. 1. 500 skierowań,

d) wczasów zagranicznych — do zapewnienia 300 skierowań.

Zakład szczególną troską otacza dzieci i młodzież organizując

urozmaicone kolonie letnie z bogatym programem sportowym i artystycznym dla 2. 000 uczestników. Zimą natomiast organizuje się zimowiska o profilu sportowym. Szczególnie atrakcyjny pobyt udaje się zapewnić w miejscowości Rybarzowice k/Bielska-Białej. Ogółem na wypoczynek zimowy, do różnych miejscowości naszego kraju wyjeżdża 400 dzieci.

Dzieci naszego środowiska wypoczywają również poza granicami — w Bułgarii, w NRD, na Węgrzech, w Czechosłowacji, a obecnie będą wypoczywać także na Litwie i Białorusi.

Chcąc organizować lak urozmaicony wypoczynek dla naszego środowisko, Zakład troszczy się o stałe zwiększenie bazy socjalnej i uzdrowiskowej Centralnego Związku i zrzeszonych w nim spółdzielni. Inicjuje i prowadzi inwestycje, modernizacje, remonty. Dba o wyposażenie ośrodków i czuwa nad rozwojem turystyki, kultury fizycznej i sportu.

W działalności inwestycyjnej na plan pierwszy wysuwa się obecnie kontynuacja budowy sanatorium o 120 miejscach, budowa Ośrodka Rehabilitacyjno-Wypoczynkowego w Zelwie (woj. suwalskie) o 100 miejscach oraz przygotowania do podobnej inwestycji w Ustce.

Zakład w wykonywaniu swoich zadań współdziała z komórkami strukturalnymi Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych, a w szczególności z Wydziałem Rehabilitacji i Wydziałem Inwestycji.

W służbie słowa

Od 22 stycznia 1982 roku przy CZSN działa Ośrodek Informacji i Wydawnictw, którego jednym z głównych zadań jest wydawanie miesięcznika "Niewidomy Spółdzielca", Ale nie tylko, wszak pismo wychodzi już ud roku 1962 i jak każde pismo mogłoby oprzeć swój byt o działalność samej redakcji. Ośrodek powołano, by skoordynować całą działalność informacyjną Związku. Tak więc zajmuje się on ponadto opracowywaniem i wydawaniem Biuletynu CZSN, kalendarzy — kieszonkowych i ściennych, różnego rodzaju druków nieperiodycznych — od ulotek po „Poradnik szczotkarza", materiałów spółdzielczych. Od roku 1985 zespół Ośrodka przystąpił do redagowania „gazety mówionej". Ukazujące się co miesiąc kasety zawierają audycje słowno-muzyczne przeznaczone dla spółdzielczych radiowęzłów. Utrwalone na nich reportaże, wspomnienia, relacje z różnego rodzaju imprez kulturalnych odbywających się w środowisku niewidomych i poza nim, a nawet sprawozdania ze Zjazdów CZSN, stanowią bogate uzupełnienie materiałów prezentowanych na łamach „Niewidomego Spółdzielcy".

Miesięcznik len zaś ukazuje się w dwóch wersjach — czarno-drukowej z nakładem 4 tysięcy egzemplarzy i brajlowskiej w nakładzie 900 egzemplarzy. Jak na razie Związek nie dysponuje własną bazą poligraficzną, tak więc „Niewidomy Spółdzielca" drukowany jest w zakładzie RSW „Prasa, Książka, Ruch", ani też bazą fonograficzną wobec czego powielanie kaset zleca się Zakładowi Wydawnictw i Nagrań PZN. Warto także odnotować, że Ośrodek pracuje w oparciu o jedynie cztery pełne etaty, bazując na licznej rzeszy współpracowników, korespondentów i profesjonalnych dziennikarzy zatrudnionych nu umowach ryczałtowych bądź otrzymujących tzw. wierszówkę.

W styczniu 1985 roku szefem Ośrodka a zarazem redaktorem naczelnym „Niewidomego Spółdzielcy" został Sylwester Peryt. Historia pisma i wspierającej je od 1982 roku struktury jest jednak nierozerwalnie związana z postacią Jerzego Szczygla — niewidomego literata i dziennikarza, który zmarł 21 sierpnia 1983 roku. Zmarł nie doczekawszy się wydania jubileuszowego, 200-setnego numeru „Niewidomego Spółdzielcy", ostatniego, który przyszło mu redagować.

I w tym to numerze ukazał się okolicznościowy artykuł prezesa CZSN — płk. Mariana Golwali zatytułowany: „Czy pamiętasz, drogi Jurku?" pisany w chwili, gdy jego adresat jeszcze walczył z chorobą. Podsumowując dorobek dwustu numerów gazety towarzyszącej niewidomym spółdzielcom na dobre i złe, tak oto pisał prezes Związku: „Postawa jaką prezentowałeś drogi Jurku, jako naczelny redaktor pisma spółdzielczego, a wraz z Tobą i ludzi kształtujących jego profil — dziennikarzy, korespondentów — niewidomych, nigdy nie była konformistyczna, nigdy nie miała nic wspólnego z samozadowoleniem i stępieniem wrażliwości na naszą problematykę. Aktywizowanie całej redakcji i korespondentów terenowych na krytyczne sygnały, obnażanie słabości, ujawnianie i smaganie bezmyślności biurokracji, obojętności i zadufania — wszystko to złożyło się przy Twoim czynnym udziale — na aktywizację środowiska, na wzrost poczucia własnej wartości, na ochronę interesów, którą usilnie zabezpieczał, rozwijał i utrwalał nasz spółdzielczy Związek".

Ciągle żywa pamięć o Jerzym Szczygle znalazła swój wyraz w ustanowionej przez Zarząd CZSN nagrodzie Jego imienia przyznawanej corocznie za najlepsze publikacje literackie bądź dziennikarskie poświęcone środowisku niewidomych.